Rozdział 9

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

*Perrie (5 lipiec)

Pracując nad babeczkami z okazji dziesięciolecia firmy fryzjerskiej, rozmyślałam napewno nie o babeczkach. Wczorajsze zachowanie Lorenzo było nadzwyczaj dziwne, choć tak szczerze to co ja mogę powiedzieć, przecież nie znam go.

Może miał zły dzień? A może nie miał ochoty się z nikim widzieć?

A może ktoś był w jego domu- podpowiada mi ta strona zazdrosnej mnie, której przecież nie lubię. I której przecież nie mogę mieć, bo może i lubię Lorenzo, ale nie jestem o niego zazdrosna. Jesteśmy sąsiadami i po prostu się lubimy. Po sąsiedzku.

Spojrzałam na babeczkę, którą właśnie dekorowałam i zmarszczyłam brew.

–Jeśli to jest czerwony to ja jestem święta Apolonia–powiedziałam do siebie wpatrując się na rysunek na ciasteczku. Miał on być czerwoną gwiazdą jak ja każdej poprzedniej, ale to nie wiem nawet czy przypomina koło. No i nie jest czerwone. Zdjęłam krem z ciasta, wytarłam go powierzchownie i sięgnęłam po drugą tubę, tym razem z czerwonym kremem. I tym razem narysowałam na babeczce gwiazdę. – Kurwa, nareszcie.

Odłożyłam babeczkę koło pozostałych, teraz zaledwie musialam ustawić je na etażerkach. Lekkie, piętrowe, ozdobne klosze na ciasto w kolorze ecru pięknie komponowały się z babeczkami i truskawkami z liśćmi mięty, które na nich ułożyłam. Włożyłam klosz do lodówki i westchnęłam.

–Dobrze, że w ogóle zrobiłam babeczki, a nie ciasteczka– przewróciłam oczami. Dla bezpieczeństwa, udałam się znów do lodówki i sprawdziłam czy babeczek napewno jest czterdzieści. Miałabym jeszcze czas by ewentualnie kilka dopiec, ale na szczęście całe zamówienie było gotowe i to przed czasem. Czterdzieści babeczek, czterdzieści truskawek w czekoladzie mlecznej na szaszłyku i czterdzieści czekoladek w kształcie liści (a tak naprawdę to w kształcie zagłębienia łyżeczki z wyrzeźbionymi kreseczkami).

Mogłam teraz usiąść, wypić kawę, którą zrobiłam sobie zanim zaczęłam pracę i o niej zapomniałam. Była teraz kompletnie zimna, ale nie szkodzi. Pochłonięta myślami i tak nie zamierzałam jej pić, tak tylko powiedziałam. Byłam jakby w innym świecie, od rana a właściwie od wieczora mogłam tylko myśleć o tym, czemu Lorenzo mnie wczoraj spławił. Bo nazywajmy rzeczy po imieniu, spławił mnie. Spławił. Mnie.

Nie wiem czemu w ogóle się tym zadręczam, przecież Lorenzo nikim dla mnie nie jest. Okej, kumplujemy się i tyle, niczego sobie nie obiecywaliśmy i...

I w tym momencie rozmyśleń zadzwonił ktoś dzwonkiem do mych drzwi.

–Kogo niesie? –szepnęłam sama do siebie. A gdy szlam otworzyć, zdałam sobie sprawę, że za każdym razem gdy ktoś dzwoni do drzwi, mówię ten sam tekst i za każdym razem tym "ktosiem" jest Lorenzo. –Cześć– odezwałam się widząc właśnie jego.

–Cześć. Jesteś zajęta? –zapytał. Spojrzałam w tym momencie na siebie, na siebie ubrodzoną czekoladą i chyba każdą z mas które wykorzystywałam w przepisie.

–Nie, skończyłam. Możesz wejść? – zaprosiłam go do środka.

–Przyszedłem cię przeprosić– zaczął. Zamknęłam drzwi z lekko mocniejszym trzaskiem niż tego chciałam i odwróciłam się do chłopaka. –Trochę cię wczoraj zlałem.

–Nie no co ty, nie myśl o tym tak. Przecież jesteśmy tylko sąsiadami i tyle –powiedziałam. Nie wiem czy chciałam by nie miał poczucia winy czy chciałam zrozumieć to sama ze sobą, ale mina jaką obdarzył mnie Enzo mi się nie podobała.

–Wiem–zreflektował się uśmiechem. Rozejrzał się po korytarzu. –Wiem tylko to było mało miłe. Jak na sąsiada. Dlatego przepraszam i już nie zabieram ci czasu.

–To ja nie powinnam zabierać go tobie, ostatnio masz go mało– odpowiedziałam mu.

Że co, przepraszam? Czy ja właśnie próbuję wpłynąć na jego poczucie winy?

–To znaczy...

–Perrie –przerwał mi ze śmiechem. – Kolacja? Dzisiaj? U mnie?– spojrzał na mnie tym swoim przenikliwym spojrzeniem w którym tańczyły iskierki radości. Wybuchnęłam śmiechem i spuściłam głowę, przecież to co robiliśmy było śmieszne. A nie byliśmy już przecież dziećmi.

–Może lepiej u mnie– odparłam. –Nie chcę się chwalić, ale jestem niezłą kucharką.

Lorenzo skinął głową.

–Dwudziesta?– zapytałam z uśmiechem.

–Dwudziesta –powtórzył po mnie. Lorenzo dalej wpatrując się w moje oczy zrobił krok w tył. –Ale spóźnię się o minutę, by się nie wydało, że desperacko czekam na tę kolację.

Zaśmiałam się i skinęłam głową zgadzając się na to. Lorenzo powtórzył jeszcze raz godzinę, a potem pożegnał mnie slowami : – Godzino dwudziesta jeden przychodź już – i zniknął.

Oparłam się o ścianę z uśmiechem jak u dziecka, który dostał ulubione słodycze. Zachowywałam się teraz jak nastolatka, która szła na pierwszą randkę, choć miałam już dwadzieścia dwa lata i ta randka zdecydowanie nie była moją pierwszą. Ale zdecydowanie była tą jedną z ważniejszych, przynajmniej teraz.

Spojrzałam na zegarek siadając na krześle w kuchni i od razu z niego wstałam. Za parę minut będzie piętnasta! Co świadczy o tym, że na zakupy, gotowanko i odpicowanko zostało mi zaledwie pięć godzin. A no i kilka minut, uśmiechnęłam się.

*Lorenzo

Nie wiem co przyszło mi do głowy, że poszedłem do Perrie. Przecież nie miałem obowiązku się jej tłumaczyć, przepraszać jej ani wprowadzać w swoje sprawy. Ale chciałem to zrobić, oczywiście prócz tego trzeciego, chciałem to cholernie zrobić.

Perrie była tak pozytywną osobą, że chyba nigdy w życiu nie poznałem kogoś takiego jak ona. Czułem się przy niej inaczej, choć łączy nas tylko kilka krótkich spotkań. Zamierzałem jej dziś powiedzieć prawdę, o skazaniu, o więzieniu, o zbrodniach, które popełniłem kiedyś. Zamierzałem ją też uprzedzić, właśnie taki jest mój główny cel tego spotkania, uprzedzić ją, że w mieście jest Higgins. I że jedno spotkanie z nim w zupełności jej wystarczy. Musiałem też powiedzieć jej o Anthonym, gnojek nigdy nie grał fair i podejrzewam, że nie zamierza robić tego też teraz.

A obu tych mężczyzn może stanowić dla niej nielada zagrożenie. Choć Anthony wydaje się być po mojej stronie, w moim świecie jest taka zasada: "Jedynemu, któremu możesz ufać w stu procentach to twoje auto, jeśli składałeś je sam". I zamierzałem się tego trzymać.

*

Czas do wieczora minął mi zbyt szybko. W międzyczasie załatwiłem jeszcze kilka rzeczy i raz przez myśl przeszło mi stwierdzenie, że nie zdążę. W pewnym momencie nawet bałem się, że się spóźnię, ale kiedy stanąłem przed wielkim lustrem w czarnych luźnych dżinsach, białej koszulce polo i czarnych długich trampkach, zdawało się, że jednak zdążę. Zostało mi jeszcze dziesięć minut, a do Perrie miałem kilks kroków.

Patrzyłem na siebie w lustrze sceptycznie. Wyobrażałam sobie, że ubrany tak zwyczajnie, będę odstawał od Perrie, która najpewniej ubierze sukienkę. Wyobraziłem sobie nas w zestawieniu i wyglądało to nie tyle co śmiesznie, a żałośnie. Perrie ubrana w piękną sukienkę, z makijażem, oblizując swoje duże usta i przygryzając wargę... Ah, złapałem ręką za dżinsy, które zdecydowanie zbyt mocno opinały się teraz na mojej męskości, która przez stan pobudzenia stała się dwa razy większa. Poprawiłem sobie spodnie i wyrzuciłem obraz skąpo ubranej Perrie z głowy, inaczej mój interes nigdy nie opadnie.

Gdy na zegarku wybiła dwudziesta, zabrałem klucze do domu, różyczkę, którą zdążyłem kupić i wyszedłem zamykając go za sobą. Szedłem chodnikiem do sąsiedniego domu i równo minutę (liczyłem) potem, zapukałem w drzwi Perrie.

Moje wyobrażenia nie różniły się dużo od tego co widzę, gdy Perrie otwiera mahoniowy przedmiot. Kobieta ma na sobie sukienkę, w kolorze granatu, która opina jej piersi i talie i lekko rozkłada się na jej udach. Wyglądała... No, wyglądała tak, że stan w moich spodniach powrócił.

–Cześć– powiedziałem nieco zbyt cicho.

–Cześć, wejdź, Enzo.

Wszedłem zatem do środka. Podałem kobiecie kwiat, który przyjęła z nieśmiałym uśmiechem i rumieńcem.

–Chodź do kuchni – zachęciła mnie. Postawiłem więc kroki za nią i wcale niw udawałem, że moj wzrok nie zszedł na jej tyłek. Bo zszedł. I na nim przez chwilę pozostał, co wcale nie pomogło przestrzeni w moich gaciach.

"Uspokój się kurwa, zachowujesz się jakbyś nie zamoczył przez dwa lata" - powiedziałem sobie w myślach. A potem przyznałem sobie rację, przecież nie zamoczyłem przez dwa lata.

–Będziesz tam tak stał?

Spojrzałem w kierunku głosu i okazało się, że Perrie zdążyła już zaszyć się w kuchni, gdy ja miałem te swoje próżne myśli. Ruszyłem do niej i za trzymałem się opierając o futrynę.

–Da się to zjeść?– zaśmiałem się patrząc na to co smażyło się na patelni.

–Dla twojej wiadomości, kucharka ze mnie jest całkiem niezła– fuknęła pieprząc to coś na patelni. –Jak tylko wezmiesz pierwszy kęs to zrozumiesz.

Zamieszała chwilę potem w garnku, z którego dochodził charakterystyczny zapach... Hmmm.. Szparagi? Fasola?

–Możesz otworzyć wino, zaraz podam jedzenie – wskazała mi na butelkę słodkiego wina stojącego na blacie i dwa kieliszki.

–Nie mogę, jestem autem.

Perrie spojrzała na mnie jak na debila i prychnęła, a potem roześmiała się razem ze mną. Chwyciłem butelkę kręcąc głową i szukałem miejsca w którym da się odwinąć butelkę.

–Masz zmywalną farbę na suficie? – zapytałem chwytając korkociąg.  – Albo ubezpieczenie na dom?

–Nie umiesz otwierać wina?– zapytała mnie całkiem serio, bo zdejmując jedzenie na talerze, aż odwróciła się do mnie z przerażonym wyrazem twarzy.

–No tak wiesz–zaśmiałem się. Gdy Perrie jednak położyła widelec na talerzu i zmierzała już do mnie, ja z łatwością otworzyłem wino z pomocą korkociągu, odłożyłem korek, a potem nalałem alkoholu do dwóch pękatych czar na stole z nadzwyczajną gracją.–  Jestem wręcz mistrzem w otwieraniu wina, Perrie. Gdyby w zawodach olimpijskich była taka dyscyplina, miałbym same złote medale.

–Jeśli tak by było, to tylko dlatego, że sędziowie wypiliby te wina, które byś otworzył –odpyskowała z uśmiechem kładąc talerze pełne pyszności po dwóch przeciwnych stronach stołu. Potem zasiadła na swoim miejscu, wskazując bym zajął to naprzeciw niej. Ja jednak miałem inną wizję, przesunąłem kieliszek, talerz, sztućce oraz krzesło na miejsce obok niej. Siedziałem teraz po jej lewej stronie, a nie naprzeciwko niej-byłem znacznie bliżej.

–Widzę, że uszykowałaś dziś prawdziwą ucztę.

–A tam. To jakieś resztki– odpowiedziała skromnie.

–No tak, przecież normalni ludzie codziennie jedzą szparagi, które w naszym osiedlowym są za sztabki złota i pierś z kurczaka z... Z czym? Z pomidorem i serem? –zapytałem nie będąc pewny.

–Widzę, że ktoś tu zna się na gotowaniu–uniosła brew zdziwiona. – Twoje kobiety pewnie miały lewe ręce w kuchni.

–A co jeśli przyznam ci, że kobiety z którymi bywałem, nigdy nie miały nawet rąk w kuchni? –uniosłem brew biorąc do ust kawałek piersi. Piersi z kurczaka, rzecz jasna. A szkoda.– Chyba, że z innym narzędziem niż nóż albo łyżka.

–Miałeś pewnie felerny gust.

–Miałem felerne życie, Perrie– zaśmiałem się gdy przełknąłem. – I to całe.

Posiłek minął nam na przechwałkach. Tekst : "Ja bym tu dodała więcej pieprzu, ale pomyślałam, że lubisz mniej gorzkie. Wiesz, twój język może nie być tak wyrafinowany jak mój" zagiąłem jedynie kilkoma słowami :

–Mój język je tylko wyrafinowane dania, zapewniam cię.

I tak toczyła się nasza rozmowa podlewana winem. Oraz drugim winem, gdy pierwsze się skończyło. A gdy podczas rozmowy, gdy byliśmy już nieźle ukropieni każdy poczuł luz, usiedliśmy na kanapie w salonie trzymając lampki z kolejną dawką wina. I Perrie zapytała. Zapytała, choć przecież nie mogła.

–Opowiedź mi coś o przeszłości. Opowiesz?

Gdy patrzyła na mnie tymi pijanymi oczami i gdy ja byłem lekko podfermentowany, było mi wszystko jedno co jej powiem. Ważne było, by rozmowa sie toczyła. By jej kształtne usta ciągle się ruszały.

–Moja przeszłość była do dupy– prychnąłem. – Złe nawyki, złe towarzystwo, złe zachowanie. W tamtych latach wszystko robiłem źle.

–Teraz już nie robisz nic źle?

Zastanowiłem się nad tym pytaniem dwa razy. W sumie nawet trzy, bo po dłuższym czasie po prostu go zapomniałem, a gdy mi się przypomniało, nie pamiętałem, że się nad nim zastanawiałem. Więc kilka minut zajęło mi znalezienie odpowiedzi.

–Chyba nie. Chyba wprowadziłem w końcu życie na dobre tory. Na takie, które nie uszkodzą mi karoserii.

Perrie prychnęła na to porównanie. Porównanie, które nie było przecież przypadkowe.

–Lubię cię, Enzo –powiedziała patrząc na mnie tymi zapitymi oczami, które na dobrą sprawę, wyglądają tak samo jak moje. –Naprawdę cię lubię, Enzo. Jesteś taki... Taki żywy i szczery i mówisz tak mądrze. Albo mędrze, zapomniałam jak to się odmienia.

Prychnąłem razem z dziewczyną i oparliśmy głowy o szafkę. Podłoga na której siedzieliśmy przyjemnie chłodziła nasze zgrzane ciała, zgrzane nie tylko od wina, ale też od bliskości, jaką ze sobą dzieliliśmy. Żadne z nas jednak nie robiło żadnego kroku, nadomiar mądrze jak na nasz stan upojenia alkoholem.

–Ja też cię lubię, Perrie– odpowiedziałem jej, gdy jej głowa spadła na moje ramię. – I to chyba mój błąd. Albo nasz, tak, nasz błąd. Oby nas tylko nie zgubił nw zbyt długo.

-----------------------------------------------------

Atmosfera się zagęszcza, ale to dopiero początek 😁

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro