Pięćdziesiąt dwa

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Renesmee

Zegar na placu wybił godzinę ósmą wieczorem. Westchnęłam i skrzywiłam się, mając wrażenie, że czas ciągnie się w nieskończoność, starając się swoim tempem doprowadzić mnie do szaleństwa. Myślałam, że praca chociaż na moment pozwoli mi oderwać się od rzeczywistości i przestać się zamartwiać, ale pomyliłam się. Ruch był wyjątkowo mały, więc przez większość czasu kręciłam się bez celu albo stałam za kontuarem, obserwując nielicznych gości i modląc się w duchu, żeby ktoś czegoś ode mnie potrzebował. Cały czas nasłuchiwałam wybijającego pełne godziny zegara, kiedy zaś ten nareszcie się odzywał, z rozpaczą przekonywałam się, że do końca mojej zmiany jest jeszcze daleko.

Tym razem godzina. Jeszcze cała godzina, chociaż nic nie wskazywało na to, żeby Vi miała sobie nie poradzić sama. Byłyśmy jedynie we dwie, bo Michael stwierdził, że on i Anna nie są potrzebni. Loreny nie widziałam od wydarzeń na placu, ale nie zamierzałam pytać mojego wampirzego szefa o to, gdzie mogła się podziewać. Zakładałam, że ma wolne albo jednak nie wytrzymała; możliwości było całkiem sporo, a ja podświadomie wiedziałam, że najprawdopodobniej jest gdzieś z Angelem. Może w końcu mieli się pogodzić; życzyłam im tego, bo wtedy przynajmniej między nimi wydarzyłoby się coś pozytywnego, jakże różnego od przykrych rzeczy, których wszyscy doświadczaliśmy w ostatnim czasie.

Przygryzłam dolną wargę. Wcześniej zarzekałam się, że chcę iść do kawiarni, bo w domu oszaleję, ale teraz tęskniłam za bliskością i wsparciem Gabriela. Oczywiście, dom bez Alessi i Damiena był nienaturalnie wręcz pusty, poza tym non stop przypominał mi o dzieciach, ale mimo wszystko marzyłam, żeby chociaż na kilka minut położyć się na kanapie i uspokoić się przy kojących dźwiękach gitary Gabriela. Dawno dla mnie nie grał i tęskniłam za tymi momentami, teraz zaś miałyby tę dodatkową zaletę, że może zdołałabym chociaż na moment przestać się zadręczać.

Będzie dobrze. Będzie dobrze...

Podobno kłamstwo wypowiedziane tysiąc razy, ostatecznie staje się prawdą. Jeśli tak jest, maluchy już dawno powinny być bezpieczne w domu, wiedziałam jednak, że wierząc w to, jedynie oszukiwałam samą siebie. Nie chciałam stracić nadziei, ale też nie mogłam sobie pozwolić na więcej niż było to konieczne, bo wtedy rozczarowanie okazałoby się o wiele boleśniejsze, a tego nie chciałam. Pragnęłam jedynie ukojenia albo czegoś, co dałoby nam wszystkich energię i podstawy do tego, żeby zacząć działać. Ta niepewność mnie zabijała i chyba jedynie wsparcie Gabriela pozwalało mi normalnie funkcjonować, chociaż dalej pozostawało to trudne.

Nienawiść nie była uczuciem do którego przywykłam, ale chyba jedynie tak można było określić to, co w tym momencie czułam do osoby, która odpowiadała za wszystko. Chciałam wierzyć, że to Lawrence, ale instynkt podpowiadał mi, że coś tutaj zdecydowanie nie pasuje. Ojciec Carlisle'a bywał okrutny i pewnie bez wahania skręciłby komuś kark, gdyby tego akurat od niego wymagała sytuacja, ale nie potrafiłam sobie wyobrazić, żeby zrobił krzywdę dzieciom. Zależało mu na Alessi i Damienie, jeszcze kiedy byłam w ciąży i nawet chociaż ja nie paliłam się do współpracy, zachowywał się wobec mnie stosunkowo przyjaźnie, jeśli można było to tak nazwać. Poza tym dostał szału, kiedy Drake mnie ugryzł i chociaż później stwierdził, że tak nawet jest lepiej, wiedziałam, że nie chciał żeby stała mi się krzywda. Zabijanie dzieci nie było w jego stylu, obojętnie w co chciałam wierzyć.

To nie zmieniało jednak faktu, że chyba nigdy tak bardzo nie byłam świadoma nienawiści. Uczucie to było całkowicie mi obce i w jakimś stopniu mnie przerażało, zwłaszcza, kiedy przypomniałam sobie to, co we śnie pokazał mi Gabriela. Tamta wersja mnie – Zniszczenie, jak określił ją Gabriel – była piękna, ale przerażająca. Wciąż aż nazbyt dobrze pamiętałam rozdzierający krzyk, który omal nie rozsadził mi głowy, kiedy tamta Renesmee przeistoczyła się w rozgniewanego feniksa. Również ciągle dręczyły mnie obrazy, które wtedy zobaczyłam, to jednak nie znaczyło, że byłam w stanie nad własnymi uczuciami zapanować. Wiedziałam, że jeśli cokolwiek stanie się moim dzieciom, będę zdolna nawet do mordu, byleby dowiedzieć się, kto jest za to winny i jakoś go ukarać. Nie wspominając już o tym, że chyba nie byłabym wtedy w stanie wybaczyć Esme, nawet jeśli wiedziałam, że babcia tego nie chciała...

Ach, problem Carlisle'a i Esme wcale nie poprawiał mi humoru. Z nimi zawsze miałam najlepsze relacje i nawet nie wyobrażałam sobie, że kiedykolwiek coś się popsuje. Nie byłam nawet pewna na które z nich jestem bardziej zła, czy też raczej rozżalona, bo gniew już dawno znikł, pozostawiając gorycz i wszechogarniający smutek. Chciałam wierzyć, że wszystko jakoś się ułoży, ale jak na razie nic nie zapowiadało, żeby do tego doszło. Wiedziałam, że wina poniekąd leży po mojej stronie, bo wystarczyło, żebym spróbowała z nimi porozmawiać, ale nie chciałam tego. Nie chciałam widzieć Esme, a jeśli chodziło o dziadka... No cóż, być może tutaj chodziło o swego rodzaju dumę, chociaż nie chciałam się do tego przed samą sobą przyznać. Nie mogłam tak po prostu go przeprosić, skoro wciąż miałam żal o to, że wtedy się za nią wstawił. Kochałam ich oboje, jasne, ale w obecnej sytuacji nie byłam w stanie przebywać normalnie przy którymkolwiek z nich.

Pomyślałam, że to swoisty paradoks, bo dopiero co sama powiedziałam Isabeau, że ma rację, kiedy na mnie naskoczyła. Nerwy i ogólne napięcie sprawiały, że zaczynaliśmy zwracać się przeciwko sobie, a to nie powinno mieć miejsca. Powinniśmy trzymać się razem, a jednak żadne z nas nie było do tego zdolne. Obwinialiśmy siebie nawzajem, zachowywaliśmy się egoistycznie... Wszystko to powoli nas wyniszczało, oddalając od możliwości zdziałania czegokolwiek. Wiedziałam, że powinniśmy jakoś nad tym zapanować, ale skoro sama nie byłam do tego zdolna, czego tak naprawdę mogłam oczekiwać od reszty? Teraz pozostawało czekać, obojętnie jak było to trudne; wolałam nie myśleć o tym, co takiego miała przynieść przyszłość, tym bardziej, że w głowie miałam same najgorsze scenariusze, a przecież i te były bardzo możliwe.

– Vi, co z tobą? – zawołałam, odwracając się w stronę zaplecza. Z trudem wyrwałam się z zamyślenia, ale przyjęłam z ulgą to, że byłam do tego zdolna. – Vi...? – powtórzyłam, kiedy nie otrzymałam odpowiedzi.

Nie byłam pewna, ale musiała wyjść kilka minut wcześniej, twierdząc, że idzie donieść kilka woreczków z krwią, które Michael trzymał w magazynie. Powinno jej to zająć chwilę, a jednak nawet nie wyczuwałam jej obecności i to mnie zaniepokoiło. Byłam już przewrażliwiona, kiedy chodziło o dziwne zniknięcia i zachowania, a kiedy Allegra kazała dodatkowo zwracać nam na to uwagę, chyba zaczynałam powoli popadać w paranoję. Byłam pewna, że i tym razem tak jest, a mojej znajomej nic się nie stało, a jednak nie mogłam powstrzymać się przed tym, żeby instynktownie tego nie sprawdzić.

Obejrzałam się raz jeszcze na głową salę kawiarni, tam jednak panował względny spokój. Wszyscy goście byli zajęci sobą i nikt nie zwracał na mnie uwagi, dlatego bez żalu wyszłam na zaplecze. Zmrużyłam oczy, kiedy znalazłam się w całkowitych ciemnościach, po czym odszukałam na ścianie włącznik światła, chociaż i po ciemku wiedziałam, że nikogo tutaj nie zastanę. Westchnęłam i ruszyłam przed siebie, bez celu rozglądając się dookoła. Nie miałam pojęcia, gdzie podziała się Vi, ale jej nieobecność coraz bardziej mnie niepokoiła. Nie mogłam zapomnieć o tych wszystkich zniknięciach i liście nazwisk, którą Theo pokazywał mi w gazecie, poza tym...

Ale zaplecze wyglądało dokładnie tak, jak zawsze do tej pory. Pamiętałam dokładnie ułożenie mebli i rzeczy, które pozostawiłyśmy z Vi, kiedy przebierałyśmy się przed rozpoczęciem pracy. Moja kremowa sukienka przed kolana, wciąż leżała przerzucona przed drzwi uchylonej szafki, dokładnie tak, jak ją zostawiłam. Dostrzegłam również jeansowe spodnie i krwistoczerwoną bluzeczkę Violetta, rozrzucona na podłodze, to jednak było jak najbardziej w jej stylu. Co jak co, ale mogłam być pewna, że bynajmniej nikt jej tutaj nie napadł i nie uprowadził, kiedy ja zamartwiałam się za kontuarem.

Miałam ochotę roześmiać się histerycznie, porażona głupotą swoich myśli. Nigdy nie byłam przewrażliwiona, ale i nigdy nie znalazłam się w podobnej sytuacji, chociaż nie sądziłam, żeby to było usprawiedliwieniem. Nie wiedząc czy powinnam się z samej siebie śmiać, czy może zacząć płakać, spokojnie podeszłam do swojej sukienki i wygładziłam delikatny materiał palcami. Ociągałam się z powrotem na salę, chociaż wiedziałam, że nie powinnam zostawiać interesu samego sobie. Gdyby Michael wiedział, prawdopodobnie dałby mi nieźle do wiwatu, a na to zdecydowanie nie miałam ochoty. Chciałam jedynie odsiedzieć swoje, a potem wreszcie wrócić do domu i ewentualnie dowiedzieć się, czy podczas mojej nieobecności Isabeau albo ktokolwiek inny coś więcej ustalili. Musieliśmy zacząć działać, więc każda informacja była ważna, jeśli tylko mogła jakkolwiek nam pomóc.

Westchnęłam i miałam odejść, kiedy moją uwagę przykuło coś na co wcześniej nawet nie spojrzałam. Drzwi, prowadzące na podwórko na tyłach kawiarni były uchylone, chociaż dobrze pamiętałam, że Michael zawsze je zamykał. Pomyślałam, że być może Vi postanowiła wcześniej się zerwać i po prostu zostawiła mnie samą sobie, korzystając z mojego zamyślenia, a jednak coś mi się nie zgadzało. Z wahaniem, ale ruszyłam w ich stronę, czując się jak w jednym z tych detektywistycznych filmów, kiedy to w każdej chwili mogłam stać się świadkiem jakiejś strasznej sceny albo ktoś miał na mnie wyskoczyć. Chyba nawet zaczęłam przygotowywać się na to, że Violetta postanowiła mnie nastraszyć i zacisnęłam mocno usta, żeby nie krzyknąć, szybko jednak przekonałam się, że Vi nigdzie w pobliżu nie ma.

Ulica była spokojna i cicha, jak zawsze. Wyjrzałam na zewnątrz i krótko rozejrzałam się dookoła, żeby przekonać się, że za budynkiem nie ma ani żywej duszy. Uspokojona zaczęłam się wycofywać, kiedy nagle usłyszałam jakiś hałas po lewej stronie; pośpiesznie zwróciłam się w tamtym kierunku, kątem oka dostrzegając jakiś ruch i szybko przemykający cień.

– Violett? – zapytałam cicho. Miałam nadzieję, że pełna wersja jej imienia, której tak nie lubiła, otrzeźwi ją na tyle, że zdecyduje się mi odpowiedzieć. – Co tutaj robisz? Miałaś przynieść krew, pamiętasz? – dodałam zdenerwowanym tonem, kierując się w jej stronę.

Ktoś jęknął, a ja z zaskoczeniem rozpoznałam, że to Violetta. Teraz wyraźnie widziałam ciemny kształt, częściowo skryty za kontenerem na śmierci, który należał do kawiarni Michaela. To dlatego wcześniej nikogo nie zauważyłam, teraz jednak nie miałam żadnych wątpliwości co do tego, że ktokolwiek tam jest. Doskonale czułam słodki zapach Vi, chociaż wydawał się zdecydowanie zbyt intensywny i jakby zmieszany z jeszcze jednym, który...

Gniewne warknięcie przerwało ciszę i na moment mnie sparaliżowało. Zza śmietnika wynurzył cię ciemny kształt, zdecydowanie zbyt dobrze zbudowany, żeby należał do Violetty. Dwa czerwone punkt zdawały się jarzyć w ciemności, kiedy ktoś spojrzał w moją stronę. Zaraz po tym kształt rzucił się na mnie, a ja w oszołomieniu rozpoznałam rozwścieczonego Williama. W ostatniej chwili odskoczyłam, wpadając na przeciwległą ścianę; uliczka była na tyle wąska, że przebiegając obok mnie, podopieczny Layli musnął łokciem moje plecy.

Natychmiast odwróciłam się w jego kierunku. Światło, które sączyło się z otwartych drzwi kawiarni, padło na bladą twarz pół-wampira, pozwalając mi zobaczyć jego rysy. William przyczaił się kilka metrów ode mnie, dokładnie lustrując mnie wzrokiem. Jego oczy lśniły tym niepokojącym, czerwonym blaskiem, który kilka razy widziałam u Layli. Skórę miał bladą i naciągniętą, z kącików ust zaś spływały stróżki krwi. Bez zastanowienia rzuciłam się w stronę miejsca, gdzie wcześniej słyszała Violettę, dobrze wiedząc, co takiego tam znajdę.

Vi siedziała pod ścianą, dysząc ciężko i przyciskając dłoń do rany na szyi. Dopadłam do niej, chcąc pomóc jej wstać, ale zaskakująco stanowczo odepchnęła mnie od siebie i wskazała ręką na coś za moimi plecami.

– Do cholery, wiej! – wychrypiała; mówienie przychodziło jej z trudem, ale zdołałam zrozumieć jej słowa i to aż nazbyt dobrze.

Zdążyłam wyprostować się dokładnie w chwili, kiedy William ponownie zaatakował. Tym razem nie miałam czasu na to, żeby go wyminąć, dlatego zareagowałam instynktownie i wykorzystałam moc. Uderzenie odrzuciło go na kilka metrów i na moment unieruchomiło, nie sprawiło jednak, że się opamiętał. Prawie natychmiast zerwał się na równe nogi, jeszcze bardziej rozeźlony i zdeterminowany do tego, żeby się do mnie obrać. Pięknie, przeszło mi przez myśl, ale nie ruszyłam się z miejsca. Nie zamierzałam uciekać, tym bardziej, że nie mogłam zostawić Vi.

William ruszył w moją stronę, ale nie miał okazji, żeby dotrzeć do celu. Kolejna postać – poruszając się z zawrotna prędkością, przez co nawet ja ledwo za nią nadążałam – dosłownie zmaterializowała się za Williamem i rzuciła mu się do gardła. Zareagował instynktownie i skupił się na nowym przeciwniku. Oboje zwarli się w mocnym uścisku i wylądowali na ziemi, warcząc, krzycząc i raz po raz przeklinając. Potrzebowałam dłuższej chwili, ale w końcu zdołałam rozpoznać Kristin i to odkrycie całkiem wytrąciło mnie z równowagi. Co ona tutaj robiła?!

Nie zdążyłam się głębiej zastanowić, bo w tym samym momencie Kristin śmignęła obok mnie, lądując na ścianie. Jęknęła i osunęła się po niej, William zaś bez zastanowienia rzucił się do ucieczki. Usłyszałam jakieś zamieszanie i głosy, a potem w zasięgu mojego wzroku pojawili się Pavarotti i Theo. Ci pierwsi natychmiast ruszyli za Williamem, poruszając się przy tym z zaskakującą synchronizacją.

– Ucieknie nam – stwierdził z niezadowoleniem Lucas.

Jego słowa otrzeźwiły mnie na tyle, że sama również ruszyłam się z miejsca, rzucając w ślad za Williamem. Poza tym Edwardem, byłam najszybsza w rodzinie, poza tym adrenalina popychała mnie do przodu, więc udało mi się chłopaka dogonić. Dzieliło nas zaledwie półtora metra, ja zaś zaczęłam nabierać nadziei na to, że uda mi się go dogonić. Chyba właśnie ta pewność mnie zgubiła, bo rozochocona przyśpieszyłam i wpadłam na genialny (w tamtym momencie naprawdę wydawał się genialny!) pomysł, żeby odbić się od najbliższej ściany i zaatakować z góry. Przyśpieszyłam i wybiłam się, żeby prawie natychmiast przekonać się, że popełniłam błąd. William bez ostrzeżenia skręcił w najbliższą uliczkę, nie dając mi nawet szans na to, żebym chociaż go dotknęła. Wylądowałam na ziemi, wyciągając obie ręce przed siebie i przejechałam kilka metrów, przy okazji zdzierając sobie skórę z dłoni. Poczułam słodki zapach krwi i to na moment mnie oszołomiło.

Pavarotti przebiegli obok mnie. Matt przystanął, każąc Lucasowi biec dalej i nachylił się nade mną, żeby pomóc mi wstać. Podniosłam się, aż kipiąc ze złości i świadoma tego, że najprawdopodobniej wszystko zepsułam. Wciąż rozeźlona, spojrzałam wprost w krwiste tęczówki podtrzymującego mnie wampira i z niedowierzaniem pokręciłam głową.

– Wszystko gra? – Matt wysilił się na niepewny uśmiech; no cóż, wyszło mu to zdecydowanie lepiej niż mnie, kiedy spróbowałam go odwzajemnić.

– Gra – zapewniłam. – Leć za nimi. Mnie nic nie jest.

Skinął głową i zniknął. Zastanawiając się, czy to poniekąd z winy zapachu mojej krwi, ruszyłam z powrotem w stronę kawiarni, żeby sprawdzić, co z Violetta i Kristin. Już kilka metrów przed doszył mnie liczne przekleństwa tej drugiej i poddenerwowany głos Theo, oboje jednak zamilkli, kiedy tylko mnie dostrzegli. Westchnęłam i wywróciłam oczami, powstrzymując się od zaciśnięcia dłoni w pięści, żeby niepotrzebnie nie sprawiać sobie bólu.

– Lucas i Matt pobiegli za nim – powiedziałam, chociaż to było oczywiste. Hej, Vi, w porządku? – dodałam, zerkając na siedzącą pod ścianą dziewczynę.

– Żyję – odparła, wzruszając ramionami. Przyciskała do szyi jakiś kawałek materiału, który musiał dać jej Theo.

Wampir wyprostował się i spojrzał na mnie, jego wzrok jednak prawie natychmiast powędrował w stronę Kristin. Dziewczyna krążyła nerwowo, mrucząc coś pod nosem i wyglądając na zagniewaną, ale nie w taki sposób jak William. Widząc moją minę, Theo prawie natychmiast rzucił się w moim kierunku, zaczynając się tłumaczyć.

– To nie tak, że uciekła czy coś w tym rodzaju – zapewnił mnie pośpiesznie. – Po prostu zaczęła mnie przekonywać, że coś jest nie tak, a ja jej uwierzyłem.

– I, jak widzisz, ani nie kłamałam, ani nie zwariowałam – wtrąciła sama zainteresowana, przystając i wspierając obie dłonie na biodrach.

Theo mruknął coś w odpowiedzi i nawet na nią nie spojrzał. Dziewczyna jedynie prychnęła i oparła się plecami o ścianę, wbijając wzrok w uchylone drzwi na zaplecze.

– No, no... Michael nie będzie zadowolony – mruknęła. Nie wiem dlaczego, ale wydawała się być z tego powodu rozbawiona.

Nie zwróciłam na to większej uwagi, zbyt oszołomiona wszystkim, co się wydarzyło. Theo przez kilka chwil milczał, rozglądając się dookoła, aż w końcu jego wzrok zatrzymał się na mnie.

– Jak zgaduję, znowu próbowałaś być niezależna? – zagadnął lekko. Uniosłam brwi, nie mając pojęcia, co w tym momencie miał na myśli. Miałam przez to rozumieć, że plotkują o mnie z Carlisle'm, czy to akurat było zasługą Licavolich? – Jest tam gdzieś jakiś alkohol? – zapytał nagle, ruszając spokojnym krokiem w stronę otwartych drzwi.

– Pewnie tak, chociaż nie bardzo rozumiem... – zaczęłam, ale urwałam, bo było oczywiste o co w tym momencie chcę zapytać.

– A jak myślisz? – Spojrzał na mnie z rozdrażnieniem. – Przecież nie zamierzam tego pić. A dla twojej wiadomości, jak wampir chce się urżnąć, pije krew odpowiednio doprawioną, chociaż może nie powinienem ci tego mówić.

Nie dodał nic więcej, na moment znikając na zapleczu. Nie minęła chwila, jak wrócił z butelką jakiegoś mocniejszego trunku, którego nie rozpoznałam. Nie byłam fanką alkoholu, więc rozpoznawałam przede wszystkim wino i to jedynie dlatego, że czasami pił je Gabriel. To zresztą nie miało znaczenia, bo intencje Theo stały się dla mnie jasne, kiedy wyciągnął wolną dłoń w moją stronę.

– Pokaż te ręce i przestań narzekać. Ostatnio słucham tego cały czas – stwierdził i chociaż nie spojrzał na Kristin, ta prychnęła urażona.

Spojrzałam na niego z niedowierzaniem, ale nie zaprotestowałam, przynajmniej do momentu, kiedy nie wylał płynu na moją poranioną skórę. Syknęłam, ale nie odskoczyłam, chociaż w kontakcie z alkoholem dłonie zaczęły mnie niemiłosiernie piec.

– Jak dla mnie, straszne marnotrawstwo, panie medyk – mruknęła z przekąsem Kristin, nagle materializując się u jego boku. Bezceremonialnie wyjęła mu butelkę, w pośpiechu unosząc ją do ust i biorąc kilka łyków.

– Znakomicie. Po prostu marzyłem o tym, żeby zobaczyć jak zachowujesz się po pijaku – westchnął, wznosząc oczy ku górze.

Obserwowałam ich, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że ich relacje zmieniły się w okresie, kiedy Kristin była zamknięta. Nie miałam pewności jak to między nimi teraz jest, ale wspominając liczne komentarze Pavarottich, zaczęłam się zastanawiać...

Usłyszałam jakieś szybkie kroki, a potem doszedł mnie znajomy zapach i bez trudu rozpoznałam obecność Carlisle'a. Doktor pojawił się chwilę później, wyraźnie zaniepokojony i natychmiast ruszył w naszą stronę. Sądząc po porze, zakładałam, że musiał wracać z pracy; zapach krwi i zamieszanie, które się zrobiło, załatwiły resztę.

– Nie, ona nie uciekła! – Theo chyba już machinalnie zaczął się tłumaczyć, a ja doszłam do wniosku, że reakcja Pavarottich na Kristin musiała być dość osobliwa. – Już wszystko tłumaczę. To było tak...

– Wstrzymaj się – przerwała mu Kristin. Wciąż obracała w dłoniach butelkę, co jakiś czas unosząc ją ust i najwyraźniej będąc w dobrym nastroju. Wciąż wpatrując się w stronę z której przyszedł Carlisle, nagle zaczęła się śmiać i to w sposób sugerujący, że alkohol jednak uderzył jej do głowy. – No proszę, kto się nagle pojawił? Przyjaciółka marnotrawna. Twoje zdrowie, Laylo...

W pierwszej chwili nie zrozumiałam i chciałam o coś zapytać, wtedy jednak – w odpowiedzi na słowa Kristin – tuż za Carlisle'm dostrzegłam czającą się w cieniu Laylę. Siostra Gabriela drgnęła, nie uciekła jednak i dumnie odrzuciwszy włosy na plecy, ruszyła w naszym kierunku.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro