Czterdzieści dwa

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Rafael

Rafael rozłożył skrzydła, ledwo tylko znalazł się na werandzie. Noc działała na niego kojąc. To, że choć na moment mógł odetchnąć, w końcu wymykając się z zatłoczonego domu, również.

Tylko na chwilę. Wiedział o tym doskonale, ale to wydawało się lepsze niż nic.

Mimo wszystko nie rozluźnił się w pełni. Czujnie powiódł wzrokiem dookoła, dla pewności lustrując wzrokiem ścianę lasu przed sobą. Okolica wydawała się spokojna, ale w powietrzu wciąż był w stanie wyczuć zapach obcych wampirów. Nie podobało mu się to.

Miej oko na okolicę, nakazał stanowczo, zwracając się do Miry.

Wyczuł jej rozdrażnienie. Mógł sobie wyobrazić jak wywraca oczami, choć – naturalnie – nie dała tego po sobie otwarcie poznać. I to nawet teraz, kiedy mogła pozwolić sobie przy nim na więcej.

Niektóre rzeczy się nie zmieniały.

– Możemy iść?

W roztargnieniu skinął głową, ale nie od razu zwrócił się ku Carlisle'owi. Nie pierwszy raz miał wrażenie, że wampir spoglądał na niego w dziwny, bliżej nieokreślony sposób. Nie lubił go...

Nie, to nie do końca było tak. Gdyby w grę wchodziła tylko sympatia, Rafaelowi dużo łatwiej przyszłoby określenie, w jaki sposób powinien postępować względem nieśmiertelnego. Nie żeby musiał, ale jak długo mężczyzna pozostawał istotny dla Eleny, nie miał większego wyboru. W gruncie rzeczy to, że potrafili się jakkolwiek porozumieć, sprowadzało się do niej.

Carlisle nie chciał stracić córki. Rafa przymykał oko na wszystkich wokół tak długo, jak tylko ci nie próbowali stawiać mu na drodze. Tylko w ten sposób to działało.

Cisza miała w sobie coś drażniącego, ale demon nie zamierzał wchodzić w uprzejme konwersacje. Powiedział dość w salonie, gdy jeszcze omawiali temat spotkania z Włochami. I choć dalej uważał decyzję głowy rodziny za idiotyczną, nie zamierzał być tym, który za wszelką cenę będzie przekonywał do postępowania w rozsądniejszy sposób. Jakby to, czy ktokolwiek chciał ryzykować życiem, w ogóle leżało w jego interesie.

Bez słowa złożył skrzydła. Wyprostował się, po czym szybkim krokiem ruszył przed siebie, jednym krokiem pokonując prowadzące na werandę schodki.

– Nie ręczę, że Andreas będzie chciał rozmawiać – rzucił mimochodem.

Nawet nie czekał na odpowiedź. Całą uwagę skupił na tym, by przenieść się do Przedsionka – ot tak, w chwili równie gwałtownej, co i mrugnięcie okiem. W ostatnim czasie robił to tak wiele razy, że przemieszczanie się miedzy światami przychodziło mu z coraz większą wprawą, nawet jeśli miał ze sobą towarzystwo. Z niejakim zaskoczeniem odkrył, że mu tego brakowało. Przemieszczanie się między wymiarami było niczym powrót do domu.

Otwarta przestrzeń ustąpiła miejsca okrągłej sali. Demon skrzyżował ramiona, wymownie spoglądając na opuszczone biurko na samym środku. Jeden rzut oka wystarczył mu, by zorientować się, że Andreasa nie było w pobliżu.

– Cóż... O tym mówiłem – westchnął, tym razem jednak zwracając się bezpośrednio do Carlisle'a. Nawet jeśli ten czuł się dziwnie przez zmieniająca się rzeczywistość, nie dał niczego po sobie poznać. – Mam cię odesłać?

– Jeszcze nie – zaoponował natychmiast wampir. Złociste tęczówki spoczęły wprost na Rafaelu. – Dziękuję. – Zawahał się na moment. – To miejsce...

– Hm?

– Wciąż mnie zadziwia – wyjaśnił ze spokojem. – Tak jak i to, że przebywanie z nim wydaje się takie proste. Nie tego się spodziewałem.

Brwi Rafaela powędrowały ku górze. Zawahał się, niepewny jak zareagować na to nagłe wyznanie. Czy to w ogóle miało jakiekolwiek znaczenie? Miał ochotę zignorować słowa ojca Eleny, a jednak coś w jego tonie mu na to nie pozwoliło. Już wcześniej, słuchając jak wampir rozmawia z jego bratem, wyraźnie zafascynowany historiami Andreasa, wyczuł w nim fascynację – i to najdelikatniej rzecz ujmując. Interpretowanie emocji wciąż nie był mocną stroną Rafy – cóż, nie takich emocji – ale te bijące od Cullena były mimo wszystko dość jasne.

– To chyba dość naturalne – stwierdził bez większego zainteresowania. – Bliżej nam do tego świata niż do ludzi.

– Nie mnie. Wywodzimy się od ludzi – przypomniał Carlisle. – Ja i moja rodzina. Nie wszyscy przyszliśmy na świat tak ja ty.

Demon mimowolnie się skrzywił. Uciekł wzrokiem gdzieś w bok, nagle rozdrażniony. Nie od razu zorientował się dlaczego, ale...

Och, krążyli zdecydowanie zbyt blisko tematów, o których wolał nie myśleć.

– Jasne. – Wzruszył ramionami. – Nie wszyscy rodzą się nieśmiertelni... Moje niedopatrzenie.

Liczył, że to załatwi sprawę, ale podświadomie czuł, że oszukiwał samego siebie. Zdążył zauważyć, że Carlisle lubił zadawać pytania. Nie robił tego w nachalny, zbyt otwarty sposób, ale to nie miało znaczenia. Zresztą gdyby miał być sprawiedliwy, nie potrafił winić o ciekawość kogoś, kto nagle poznał całkowicie nowy świat. Problem polegał na tym, że nagle pierwszy raz od dawna znaleźli się sami, a jedyną osobą, która dysponowała odpowiedziami na większość nasuwających się na myśl pytań, pozostawał on.

Próbował sobie przypomnieć, kiedy ostatnim razem przyszło mu rozmawiać z teściem, ale w głowie miał pustkę. W gruncie rzeczy odpowiedź wydawała się tylko jedna: nigdy. Trudno było mówić o jakimkolwiek dialogu, stojąc w sali balowe nad ciałem Eleny. Albo później, gdy postrzegali go niczym czyhającego na życie dziewczyny potwora.

To też nie powinno go interesować, ale...

Zacisnął usta. Nie przywykł do tego, żeby czuć się niezręcznie. Samo to, że w ogóle coś czuł, pozostawało pod każdym względem nowe, nawet mimo czasu, który spędzał z Eleną. Przy niej to było naturalne, ale w innych przypadkach zaczynało być uciążliwe. W końcu nie po to istniał. Nie po to został stworzony, ale... Czy to w ogóle miało jeszcze znacznie po wszystkim, co zrobiła z nim ta dziewczyna?

Już od jakiegoś czasu wszystko w to, co dotychczas wierzył, przestawało mieć rację bytu.

W pamięci jak na zawołanie zamajaczyło mu wspomnienie tej nieszczęsnej imprezy. „Mówiła też o tobie, wiesz?" – usłyszał w głowie spokojny głos Eleny. Przez chwilę znów widział intensywne spojrzenie bystrych, lśniących oczu.

Niech to szlag.

Potrząsnął głową. Chociaż chciał, nie potrafił się skupić.

– Spotkanie z Aro to zły pomysł – wypalił, nim zdążył się zastanowić. To było niczym impuls, nad którym nawet nie próbował zapanować. – Dalej tak uważam. Zwłaszcza w pojedynkę...

– Wierzę, że sobie poradzę – zapewnił Carlisle, ale nie brzmiał na aż tak przekonanego jak wcześniej. – Zresztą co innego miałbym zrobić?

Przez twarz demona przemknął cień.

– To zabrzmiało prawie tak, jakbyś oczekiwał rady – mruknął po chwili zastanowienia.

– Może właśnie tak jest.

Zamrugał, przez chwilę mając wrażenie, że wampir mówił do niego w jakimś obcym języku. By zyskać na czasie, Rafael pospiesznie skrzyżował ramiona na piersi. Zmrużył oczy, wciąż czujnie obserwując stojącego przed nim nieśmiertelnego i próbując wyczuć jego intencje. Oczekiwał... czegokolwiek, łącznie z tym, że Carlisle jednak mu nie ufał – dokładnie jak do tej pory, tolerując wyłącznie przez wzgląd na córkę. To miałoby sens, a jednak...

– Volturi to niewielki problem. Będę to utrzymywał, chociaż to nie znaczy, że należy ich ignorować – powiedział w końcu, ostrożnie dobierając słowa. – Spotykałem gorszych, ale... Cóż, desperacji bywają niebezpieczni.

– Uważasz Aro za desperata?

– Uważam, że ktoś, kto nagle przestał żyć w iluzji potęgi, może zrobić coś głupiego – przyznał Rafael. – Obserwowałem go przez jakiś czas, jeszcze przed przybyciem do Seattle. Widziałem do czego był zdolny. Isobel nie musiała szczególnie się wysilać, by owinąć go sobie wokół palca.

Cisza wróciła, bardziej uciążliwa niż do tej pory. Rafael przez ułamek sekundy wychwycił cień znajomej emocji – ból, który niegdyś uznałby za atrakcyjny, a który w obliczu tego, o czym rozmawiali, jedynie go sfrustrował. Niczego innego się nie spodziewał, wspominając o królowej.

– Nie wierzę, że ona gdzieś tam jest – usłyszał i słowa te zabrzmiały jak żywcem wyjęte z jego umysłu. – I w tym rzecz. Nie wiem, czego oczekuje Aro, ale nie mogę pozostać obojętny po tym, co się stało.

Tym razem demon poczuł się co najmniej zaintrygowany. Zanim zdążył zastanowić się nad tym, co robi, przesunął się bliżej, wciąż lustrując wzrokiem Carlisle'a. Wyczuł, że ten drgnął, zwłaszcza gdy zauważył rozszerzające się czarne skrzydła.

– Uważaj, bo zaraz pomyślę, że myślisz o zemście – wyszeptał, nie odrywając wzrok od ojca Eleny.

Nie otrzymał odpowiedzi. Mimo wszystko i tak czekał w napięciu, równie podekscytowany, co i zafascynowany. Och, wszyscy marzyli o zemście, prawda? To leżało w ich naturze. Każdego, niezależnie na jak dobrego się kreował. Ojciec Eleny był jedną z tych osób, które potrafiły być wyjątkowo frustrujące. To był jeden z tych momentów, w których Rafael szczerze nienawidził bijącego od nieśmiertelnego spokoju – opanowania, które nie miało racji bytu. Zbyt dobrze pamiętał spojrzenie, którym obdarował go ten mężczyzna, kiedy stali naprzeciwko siebie zaraz po śmierci dziewczyny, którą obaj kochali.

Uczepił się tej myśli w nadziei, że dzięki temu zagłuszy wspomnienie słów, które usłyszał od Alice. Rodzina, przynależenie, cała ta otoczka... To nie było coś, czego chciał. Nie coś, co mógł ot tak uznać za właściwe – za należące do niego. Zgadzał się na wiele dla Eleny, ale to przecież nie działało w ten sposób. Zbyt wiele przeżył i widział, by wierzyć, że jego życie mogłoby wyglądać w ten sposób.

Miłość nie była prosta. Z kolei bycie „rodziną" stanowiło to dziwne, abstrakcyjne zjawisko, w które wciąż szczerze wątpił.

Czekał, w napięciu odliczając kolejne sekundy. Przez cały ten czas wyczekująco spoglądał na Carlisle'a, ożywiony i zniecierpliwiony zarazem. Przez ułamek sekundy czuł się jak za starych, dobrych czasów – jak wabiący ofiarę drapieżca, tylko czekający na moment, w którym druga strona popełni błąd. To było proste. Wszystkie żyjące istoty takie były – nieważne śmiertelne, czy też nie. Z istotami nadnaturalnymi sprawy bywały nawet prostsze. Och, wszyscy kierowali się tym samym; wszyscy pragnęli zemsty.

On na pewno. Jak mógłby ot tak zapomnieć o wszystkim, co wydarzyło się w Volterze...?

Obaj mieli dość powodów, by nienawidzić Isobel. I Volturi, niezależnie od tego, czy ci stali się tylko pionkami w rękach królowej. Rafael nie pamiętał jak wielu straciło życie z jego ręki, kiedy w szale zabijał jednego po drugim, ale to nie miało znaczenia. To wciąż nie było wszystko.

Przez krótką chwilę był gotów przysiąc, że Carlisle rozpamiętywał dokładnie ten sam moment. Problem polegał na tym, że w jego przypadku w grę zdecydowanie nie wchodził zachwyt czy poczucie spełnienia.

Chciał tego czy nie, Rafa wciąż na swój sposób czuł satysfakcję, płynącą z poczucia, że ktoś mógłby się go obawiać.

Wampir bez jakiegokolwiek ostrzeżenia cofnął się – wystarczająco gwałtownie, by na ułamek sekundy wyrwać demona z zamyślenia. Rafael zamrugał, przez moment wciąż czując się tak, jakby śnił. Wyprostował się, z opóźnieniem uprzytomniając sobie, że w którymś momencie przesunął się bliżej Carlisle'a – tak, że dzieliło ich zaledwie pół metra. Tym bardziej nie zauważył, w której chwili rozłożył skrzydła – w pełni naturalnym odruchu, tak jak i drapieżca, który na chwilę przed skokiem napinał mięśnie.

– Jak wspomniałem... poradzę sobie. – Carlisle odchrząknął. W jego głosie dało się wyczuć ledwo zauważalne napięcie. – Odrobinę zaufania.

Demon z wolna wypuścił powietrze. Z trudem zmusił się do rozluźnienia napiętych mięśni, bynajmniej nie dlatego, że nagle poczuł się jakkolwiek swobodnie. Z zaskoczeniem odkrył, że był rozczarowany. Liczył na... cokolwiek, a jednak kiedy przyszło co do czego, wróciła znajoma, choć wyraźnie wymuszona uprzejmość.

Cholerne opanowanie. Cholerny spokój nawet wtedy, gdy wydawało się to niewskazane.

Gdyby miał przed sobą Lawrence'a, już dawno wytrąciłby go z równowagi. Może wtedy obaj poczuliby się lepiej.

Ale Carlisle Cullen był inny.

Elena nie byłaby zadowolona, przeszło mu przez myśl. Gdyby była gdzieś obok, zdecydowanie nie pozwoliłby sobie na coś takiego. Testowanie któregokolwiek z jej bliskich, zwłaszcza któregoś z rodziców, nie wchodziłoby w grę. Najwyraźniej nie miało znaczenia nawet to, że wszyscy mieli krew na rękach. Na wrota piekielne, nie po to trwali w wiecznej nocy, by nigdy nie pozwolić sobie na słabość – choćby w „słusznej sprawie". Widział tak wiele, w tym również zbrodni usprawiedliwianych tak pięknie, że to wręcz bawiło.

Serce Rafaela mocniej zatrzepotało w piersi. Te myśli, wątpliwości i dziwna nostalgia, którą nagle poczuł... Wyprostował się, niespokojnie wodząc wzrokiem dookoła, ale okrągła sala, w której się znajdowali, wyglądała na równie opustoszałą, co i do tej pory.

– Chodźmy – wycedził przez zaciśnięte zęby. W duchu błogosławił fakt, że głos nawet mu przy tym nie zadrżał. Tak po prostu, jakby wcześniejsza wymiana zdań nie miała miejsca. – Chyba podejrzewam, gdzie znajdziemy mojego brata. Tkwienie tutaj i tak nie ma sensu.

Wraz z tymi słowami – nie czekając na odpowiedź, a tym bardziej nie sprawdzając czy Carlisle wciąż ufał mu na tyle, by mu towarzyszyć – Rafa szybkim krokiem ruszył ku jednemu z odbiegających od sali korytarzy. Och, może nawet tym, w którym zaatakował Andreasa, kiedy...

Chodź tu, Rafaelu.

Głos pojawił się nagle, wypełniając jego umysł. Rozpoznał go natychmiast, ale i tak poczuł się tak, jakby ktoś z całej siły zdzielił go obuchem po głowie. Nie miało znaczenia, że łagodny kobiecy szept przypominał nadpływającą morską falę – spokojną, raz po raz obmywającą brzeg. To nie był jeden z tych momentów, w których to ojciec naruszał jego prywatność bez ostrzeżenia i wystarczająco gwałtownie, by nie zostać zignorowanym. Najwyraźniej ktoś taki jak Selene nie pozwoliłby sobie na coś takiego.

Mimo wszystko demon poczuł się co najmniej osaczony. Gdy na dodatek odkrył, że korytarz zniknął, zmieniając się w pokrytą kwiatami łąkę, uczucie przybrało na sile. Co prawda podejrzewał, gdzie udał się Andreas, ale zmaterializowanie się okolic jeziora nie miało żadnego związku z jego wolą.

Wystarczył mu jeden rzut oka, by zorientować się, że znaleźli się po drugie stronie jeziora – i zarazem miejsca, w którym ostatnim razem spacerowali wraz z Andreasem. Atramentowe niebo rozciągało się nad głową, poznaczone gwiazdami i dwoma znajomymi już księżycami: srebrzystym i jego mniejszy, krwistoczerwonym bratem.

– Och... – usłyszał za plecami westchnienie Carlisle'a.

Jakoś nie wątpił, że reakcja wampira nie miała żadnego związku z widokiem czy miejscem, w którym się znaleźli – nie tym razem. I nie, skoro tuż obok znajdowała się Ona. Nie od razu zdecydował się przenieść wzrok na Selene, a gdy w końcu się na to zdobył, wciąż czuł się co najmniej dziwnie.

Tak naprawdę nie miał dość odwagi, by przyjrzeć jej się na tamtej polanie i później, wraz z Eleną i jej krewnymi stojąc w olbrzymiej sali. W gruncie rzeczy bogini wciąż była niczym sen. Łatwiej było ją tak postrzegać: jako coś nierealnego, co tak naprawdę nie miało miejsca. Przewrót, który wraz ze sobą przyniosła, wciąż pozostawał zbyt gwałtowny, by przejście z nim do porządku dziennego było możliwe. Skoro nawet jego to dotyczyło, a skoro tak...

A może chodziło o to, że właśnie po raz kolejny stanął twarzą w twarz z własną matką.

Natychmiast odrzucił od siebie tę myśl. Cóż, przynajmniej próbował, bo ta okazała się równie natrętna, co i wciąż powracające słowa Alice o jedności i rodzinie. Niech to szlag. Próbował zachować spokój, ale to nagle okazało się pod każdym względem trudnym wyzwaniem – zbyt skomplikowanym, by mu podołał.

Patrzył na jej twarz – łagodną, promienną i piękną – jednak jedynym, czego pragnął, było natychmiastowe odwrócenie wzroku.

I mógł przysiąc, że Selene o tym wiedziała.

– Mam nadzieję, że nie macie mi za złe, że się wtrąciłam. Ale wierzę, że przynajmniej jedno z was mnie szukało – oznajmiła jak gdyby nigdy nic. Srebrzyste włosy zafalowały wokół jej twarzy, kiedy podeszła bliżej.

Rafael ledwo powstrzymał się od prychnięcia. Och, mógł domyślić się, że Carlisle wcale nie szukał Andreasa... Albo nie do końca jego, podświadomie pragnąc porozmawiać z kimś jeszcze.

Tak, to musiało być fascynujące: spotkać samą Selene, podczas gdy samemu wierzyło się w jakiegoś bezimiennego, niematerialnego Boga, który...

– To ja nalegałem, żeby się tu pojawić – wyjaśnił pośpiesznie Carlisle. – Jeśli to zły moment na najście, to...

– Jestem córą księżyca. Jaka pora byłaby dla mnie lepsza, jeśli nie noc? – rzuciła pogodnym tonem bogini. Wzniosła twarz ku niebu, wciąż się uśmiechając. – Powtarzam to wciąż twoim krewnym, więc powtórzę też tobie, Carlisle: nie chcę, żeby którekolwiek z was się mnie obawiało. Tym bardziej nie chcę być traktowana wyjątkowo. – Westchnęła cicho, a potem nagle wyprostowała się i jak gdyby nigdy nic wyciągnęła dłoń wprost ku zaskoczonemu wampirowi. – Mam na imię Selene i błądziłam zdecydowanie zbyt długo.

Stała, spoglądając wyczekująco na obserwującego ją nieśmiertelnego. Rafael wykorzystał to, żeby się wycofać, w milczeniu spoglądając na ojca Eleny. Zauważył, że ten drgnął, jakby chcąc zaprotestować, ale coś w spojrzeniu Selene ostatecznie skłoniło go do tego, by tego nie robić.

Kilka kolejnych sekund wystarczyło, by jednak zdecydował się ująć kobietę za rękę. Jej twarz rozpogodziła się w odpowiedzi na uścisk.

– Selene – powtórzył z nutą wahania.

Skinęła głowa.

– Po prostu Selene.

Była inna niż Ciemność i to pod każdym możliwym względem. Rafael bez trudu zauważył to już wcześniej, ale i tak chłonął każdy kolejny szczegół, co najmniej zaintrygowany. Lśniła, podczas gdy jego ojciec był gotowym zniszczyć wszystko wokół cieniem. Tworzyła, podczas gdy on niósł zagładę. O, tak, to było oczywiste, ale i tak wydało mu się abstrakcyjne.

Światło i Ciemność. Jak z legend, które krążyły przez tyle czasu.

Tyle że to nie wyjaśniało niczego, łącznie z tym, dlaczego przez tyle czasu kryła się gdzieś daleko – tak długo, aż wszyscy ci, których nazywała swoimi dziećmi, uznali ją za legendę.

– Masz słuszność.

Wzdrygnął się, co najmniej zaskoczony bezpośredniością, z jaką się do niego zwróciła – jej głosem i tym, że nagle poczuł na sobie spojrzenie pary lśniących, srebrzystych tęczówek. Spiął się, porażony tym, że ot tak reagowała na jego myśli.

– Nie mnie oceniać – stwierdził, ale w odpowiedzi pokręciła głową.

– To jest powód, dla którego chcę, byście traktowali jak kogoś równego sobie. Mam na imię Selene – powtórzyła z naciskiem – i wciąż mam wiele do zrobienia, zanim będę w stanie spojrzeć któremuś z was w oczy. Nie krępuj się, jeśli zamierzasz mnie oskarżać.

Zacisnął usta, z trudem powstrzymując przekleństwo. Zaskoczyła go jej bezpośredniość, każde kolejne słowo, które...

W tym większym oszołomieniu odkrył, że był zły. Tak po prostu, właściwie bez większego powodu. Po długich tygodniach stał przed Selene, znów mogąc na nią patrzeć i... czując gniew. I to pomimo tego, że miał dość czasu, by oswoić się ze wszystkim, co miało miejsce w ostatnim czasie. On, który przywykł do zmian, istniejąc praktycznie od zarania dziejów, poczuł się jak zagubione dziecko w chwili, w której stanął przed tą kobietą.

Zacisnął dłonie w pięści, ale to nie pomogło. To, że nie byli sami, jedynie wszystko komplikowało, choć wcale nie był pewien, czy poczułby się jakkolwiek swobodniej, gdyby Carlisle nagle rozpłynął się w powietrzu.

Odchrząknął, próbując pozbyć się dziwnego uścisku w piersi. Bezskutecznie.

– Szukaliśmy Andreasa. Nie było go w Przedsionku, więc założyłem, że może być tutaj – oznajmił, w pośpiechu wyrzucając z siebie kolejne słowa. – I to wszystko. W zasadzie to nawet nie ja go szukałem. Jeśli Carlisle ma ochotę pozwiedzać, nic mnie do tego. Wierzę, bogini – dodał z naciskiem – że będziesz w stanie odesłać go do domu. Miłej nocy, pani – dodał, nawet nie patrząc jej w oczy.

Wraz z tymi słowami po prostu odwrócił się i wzbił ku niebu.

Mimo obaw przekonał się, że Selene nie zamierzała go zatrzymywać.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro