Dwadzieścia cztery

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Isobel

Simon wciąż był spięty. Szedł szybkim, nerwowym krokiem, sporadycznie oglądając się przez ramię. Jego zachowanie było zabawne, przynajmniej do pewnego stopnia. Isobel z pewnością mogła uznać je za satysfakcjonująca nagrodę za to, w jaki sposób potraktował ja wcześniej. Jak długo nie zamierzał znów wystawiać jej nerwów na próbę, mogła to znosić.

Czuła strach, choć było to trudniejsze niż wyczucie adrenaliny w przypadku człowieka. Śmiertelnicy byli prości, pod wieloma względami nudni i przewidywalni. Wampiry z kolei wydawały się stworzone do tego, żeby ukrywać emocje, chociaż i z nimi po czasie nieśmiertelna nauczyła się sobie radzić. Zwłaszcza gdy w grę wchodził strach, potrafiła bezbłędnie go wychwycić.

Trwali w ciszy, ale to jej odpowiadało. Co jakiś czas słyszała wyłącznie niespójne szepty krążących dookoła, trzymających się blisko niej demonów. Niektóre igrały z jej skórą, ocierając się o wyciągnięte w znaczącym geście dłonie. Wolała, kiedy były tuż obok, zwłaszcza odkąd została z zaledwie garstką tych, które wciąż wykonywały jej rozkazy. Odkąd odszedł Rafael, a Hunter jak ostatni idiota dał się zabić, możliwości Isobel były bardzo ograniczone.

Ciemność przestała do niej przemawiać. Był taki moment, w którym królowa była gotowa poniżyć się nawet do tego, żeby zacząć błagać go o uwagę, ale i to nie przyniosło skutków. „Ojciec powiedział, że wszystko się zmieniło" – stwierdził lakonicznie jeden z wciąż trwających u boku wampirzycy cieni, ale kiedy próbowała pytać – mniej i bardziej gniewnie – nie dowiedziała się niczego więcej. Po prostu zmiany. Demony szeptały między sobą, powtarzając to jedno słowo niczym mantrę tak długo, aż Isobel zdecydowała się odpuścić.

Skoro tak, sama również musiała zacząć działać. Zmiany. Nie sprzyjały jej, przy każdej możliwej okazji wręcz doprowadzając do szału, ale nauczyła się je przyjmować. Kiedy żyło się wiecznie, zwłaszcza tak długo, tak naprawdę nie miało się innego wyboru. Jeśli jej jedyną możliwością było zacząć od nowa, korzystając tylko z tego, co miała, zamierzała to wykorzystać.

Mimo wszystko czuła się tak, jakby znów została zdradzona – przez Ciemność, Amelie, wszystkich wokół. Niektóre ciosy przychodziły wprost, tak jak wtedy, gdy Rafael jasno zaznaczył, po której stronie się opowiadał. Inne były subtelne i nagłe, przez co zupełnie się ich nie spodziewała. Gdyby wiedziała, że kiedykolwiek sama Ciemność zdecyduje się od niej odwrócić... Ale skąd mogła wiedzieć, że podniesienie ręki na Elenę okaże się błędem? W jaki sposób miała przewidywać, co i dlaczego mogłoby rozzłościć tę istotę? Nie czuła się dobrze ze świadomością, że ktokolwiek miał wpływ na jej ruchy i decyzje, ale mogłaby to przyjmować, gdyby tylko dano jej okazję.

Teraz to nie miało znaczenia. Musiała radzić sobie z tym, co jej pozostało – garstką demonów i tych nieśmiertelnych, którzy wciąż wyczuwali w niej tę, którą niegdyś była: serce wszystkiego, matkę wampirów. Za każdym razem, gdy ktokolwiek określał ją „boginią", miała nadzieję, nawet jeśli słowo to padało z ust kogoś takiego jak Simon.

Musiało wystarczyć. Wciąż zadawalała się zamiennikami.

I właśnie dlatego tutaj była, przechadzając się po tym brudnym, zapadającym się budynku, który zdecydowanie nie prezentował się jak miejsce, w którym mogłaby zawitać królowa. Szła za mężczyzną, który czasami wzbudzał w niej wyłącznie politowanie, pokładając w nim zdecydowanie zbyt wielkie nadzieje. A wszystko dlatego, że popełniła błąd...

Świat był okrutny. Czy jednak sama na każdym kroku nie przypominała tego swoim dzieciom?

– Próbuje działać ostrożnie. Wydaje mi się, że zgromadziłem wystarczająco dużą grupę – odezwał się Simon, w końcu przerywając przeciągające się milczenie. W jego głosie wciąż pobrzmiewał niepokój, ale kiedy przyszło co do czego, zaczął mówić w rzeczowy, spójny sposób. To przypomniało Isobel, dlaczego w ogóle dała mu jakąkolwiek szansę, osobiście obdarowując nieśmiertelnością. – To miejsce jest za małe, by ryzykować sprowadzanie nowych.

– Przejdź do rzeczy – upomniała go. – Dałam ci dość czasu i możliwości. Powiedz mi ilu.

Zawahał się. Nie spojrzał na nią, wyraźnie unikając jej spojrzenia, kiedy udzielał odpowiedzi.

– Dziesiątka – przyznał w końcu.

Poznała po nim, że wciąż się stresował. W zamyśleniu skinęła głową, starannie analizując to, co powiedział. Dziesiątka. Brzmiało marnie, zwłaszcza po tych wszystkich tygodniach, ale w gruncie rzeczy nie spodziewała się niczego więcej. Mogłaby się frustrować, ciskać i zażądać polepszenia tego wyniku, ale rozsądek podpowiadał jej, że nie powinna. Zbyt dobrze znała swoje dzieci, by wiedzieć, że – przynajmniej w obecnych warunkach – oczekiwanie czegokolwiek więcej nie wchodziło w grę.

– Niech i tak będzie – zgodziła się. Simon drgnął, wyraźnie zaskoczony spokojnym brzmieniem jej głosu. I bez wnikania jego umysł wiedziała, że podświadomie wyczekiwał kolejnego wybuchu gniewu. – Oczywiście zdajesz sobie sprawę, że zajęło ci to dużo czasu, prawda?

Nawet jeśli się rozluźnił, jej kolejne słowa skutecznie znów go zestresowały. Gwałtownie zaczerpnął tchu, bynajmniej nie dlatego, że powietrze było mu jakkolwiek potrzebne do normalnego funkcjonowania. Stracił rytm, w jakim stawiał kolejne kroki – tylko na chwilę, ale to podpowiedziało Isobel więcej niż mogłoby się wydawać. Chłonęła te szczegóły z równie wielkim zaangażowaniem, co i wyczekujące negatywnych emocji, wciąż krążące wokół niej demony.

– Przepraszam, pani – wykrztusił w końcu Simon.

Przynajmniej tego jednego nauczył się bezbłędnie. Doceniała to, że próbował, choć i łatwość, z jaką do niej przemawiał, dużo mówiła o tym mężczyźnie. Isobel wiedziała, że gdyby dała mu zbyt wiele swobody, mógłby okazać się niebezpieczny. Był jednym z tych, którzy nie tylko dysponowali wiedzą, ale w razie potrzeby potrafili zamydlić oczy tym, którzy rozliczali ich z pracy. W tamtej chwili rozumiała, dlaczego zdołał posunąć się aż tak daleko, gdy jeszcze współpracował z łowcami.

– Kontynuuj – poleciła, siląc się na obojętność. Zwlekała z okazaniem choćby szczątkowego uznania, nawet jeśli na nie zasłużył.

– Naturalnie – zreflektował się. – Więc dziesiątka... Miałem kilka nieudanych prób – przyznał, ale i to wyznanie jej nie zaskoczyło. Och, naturalnie. W gruncie rzeczy sam był nowo narodzonym dzieciakiem, który dopiero uczył się, co oznaczała nieśmiertelność. Tego i pragnienia krwi, nawet jeśli jego zdolności wiele ułatwiały. – Początkowo udało mi się stworzyć piętnastkę, ale... tak jak mówiłem... – Przełknął z trudem. Nerwowo rozejrzał się dookoła, wymownie spoglądając na zaciemniony korytarz. – To miejsce jest za małe na większą grupę.

– Tak... Tak, domyślam się.

Mogła to sobie wyobrazić. Widziała dość, zresztą historia jej rasy wydawała się mówić sama za siebie. Bawiło ją to, ale nawet po całych wiekach od powstania wampirów, jedna rzecz pozostawała niezmienna: tworzenie armii nowo narodzonych wciąż kończyło się w równie nieprzewidywalny, skazany na kolejne niepowodzenia sposób. Młodziaki walczyły ze sobą, ulegały pokusom i wzajemnie kończyły swoje żywoty. Z tego co słyszała, gdzieś na południu jej dzieci wciąż wybijały się wzajemnie, tocząc niekończące się boje o tereny.

Do czego to doszło, by dzieci nocy musiały zabijać się o pożywienie?

Zacisnęła usta. Kiedyś to byłoby nie do pomyślenia. Kiedy i jak doszło do tego, że ludzka rasa rozpanoszyła się po świecie, spychając wampiry w cień? Wciąż tego nie pojmowała i to mimo całych lat oraz niezliczonych konieczności przechodzenia pośród śmiertelników. Sama żyła jak zwierzę, zmuszona polować i ukrywać się przed nieopatrznymi spojrzeniami miejscowych. Mieszała im w głowach, ignorowała albo chcąc nie chcąc darowała życie nawet wtedy, gdy korciło ją, by zrównać z ziemią całą dzielnicę – tak dla zasady, by uświadomić wszystkim, kto tak naprawdę dzierżył kontrolę.

Kto powinien ją dzierżyć.

Czuła się za to odpowiedzialna. Dobra matka powinna, skoro chodziło o dobro jej dzieci – i to nawet takich, które wyrzekły się jej tak dawno temu. W którymś momencie się zagubiła, ale to już nie miało znaczenia. Liczyło się, że wciąż szukała sposobu na to, by odbudować to, co utraciła. Co wszystkim odebrano tak dawno temu, choć nigdy nie powinno do tego dojść.

Frustrowało ją samo wspomnienie tego, co zaobserwowała w Volterze. Wielokrotnie miała ochotę zacisnąć palce na szyi Aro, a później skrócić go o głowę, podpalić i w ten sposób ukrócić rzekome panowanie kogoś, kto nie nadawał się na władcę. Te istoty – rzekomo potężny, szanowany ród, którym gardziła – robiły wokół siebie sporo zamieszania, ale nic ponadto. Idee, które głosili, prawo, które stanowili... Nic z tego nie zgadzało się z oczekiwaniami Isobel. Jak w ogóle jej dzieci mogły wpaść na pomysł, by trwać w cieniu i tępić wszelakie przejawy prób odzyskania dawnego porządku? Jak śmiały w ogóle o nim zapomnieć?

Przez długie miesiące trwała u boku kogoś, kim szczerze gardziła, słuchając o nowo narodzonych, buntach na południu i zasadach, których nigdy nie miała uznać. Teraz zamierzała to wykorzystać.

– Dobrze rozumiem? – Głos Jaquesa wystarczył, by wyrwać ją z zamyślenia. Wampir wciąż podążał za nią niczym cień, równie bezszelestny, co i towarzyszące Isobel demony. – Armia, pani? Na twoje życzenie tworzy armię?

– Nie zamierzam walczyć. Nie armię lecz moje dzieci – zaoponowała ze spokojem. – Simon niesie dalej błogosławieństwo, którym go obdarowałam.

– Ale...

Wystarczyło jedno spojrzenie, by zamknąć Jaquesowi usta. Zmieszał się, jakby dopiero w tamtej chwili dotarło do niego, że posunąć się za daleko. Posłusznie spuścił głowę, choć przyszło mu to z wyraźnym trudem. To też rozumiała, aż za dobrze wiedząc jak wielką niechęcią darzył Simona – i to najpewniej ze wzajemnością.

Cały pochód zatrzymał się, gdy sama również się na to zdecydowała. Atmosfera zgęstniała, gdy bez słowa ruszyła ku Jaquesowi – spiętemu, milczącemu i posłusznie czekającego na jej reakcję za to, że odważył się wyrazić wątpliwości. Gdyby tylko zechciała, mogłaby go ukarać i to w bolesny, przykładny sposób. Z drugiej strony, czy mogła mieć do niego pretensje o to, że się troszczył? To była dziwna myśl – już dawno tak wyraźnie nie czuła oddania któregokolwiek ze swoich sług – ale w tym przypadku tak właśnie było. Gdyby miała wskazać najwierniejszego ze swoich synów, nie wahałaby się długo.

Zesztywniał, kiedy dotknęła jego czoła. Nie podniósł wzroku, z uporem wpatrując się w posadzkę i milcząc; jedynie po sposobie, w jaki napinał mięśnie, dało się wyczuć, że czegokolwiek się obawiał.

– Zaufaj mi, że wiem, co robię. Wiernie trwasz u mojego boku... – wyszeptała łagodnie, niemal czule. Pozwalała sobie na to rzadko, odwykła od okazywania emocji. Niemniej wciąż pamiętała – sposób, w jaki należało dobierać słowa, wykonywać drobne gesty, które podkreślały jej przychylność względem tych, którzy okazywali ją jej... – Byłeś jednym z pierwszych, którzy przywrócili moje dzieci do życia. Rozumiesz, ile to znaczy, czyż nie?

Ujęła go pod brodę, zachęcając, by na nią spojrzał. Ciemne oczy rozszerzyły się nieznacznie, kiedy dostrzegł jej twarz – urodziwą, niemożebnie piękną... Jak bogini. Lubiła, kiedy określał ją tym mianem.

Nie doczekała się odpowiedzi, ale to było do przewidzenia. Wystarczyło, że skinął głową – nieznacznie, na tyle ile pozwalała mu wciąż ułożona na jego policzku twarz królowej. Isobel czuła, że wciąż był spięty, gdy przesunęła się bliżej, by – obojętna na obecność demonów i Simona – nagrodzić swojego sługę pocałunkiem. Nawet jeśli go zaskoczyła, prawie natychmiast odwzajemnił pieszczotę, wyraźnie powstrzymując się przed tym, by nie pozwolić sobie na zbyt wiele. To, że pragnął jej ciała, było oczywiste.

Później, pomyślała, bez wahania sięgając do umysłu Jaquesa. Jego oczy rozszerzyły się jeszcze bardziej w odpowiedzi na tę obietnicę – ich mały, przeznaczony tylko dla niego sekret.

– Wróć do samochodu. Zajmę się wszystkim sama – powiedziała już na głos, jak gdyby nigdy nic odsuwając się od wciąż oszołomionego nieśmiertelnego. – To nie potrwa długo. Wiem, że zostawiłeś swoją podopieczną samą.

– Och, Cassandra... – wtrącił Simon. Jego głos wciąż brzmiał niepewnie, ale pobrzmiewało w nim wyraźne zafascynowanie. – Więc wciąż daje sobie radę. To dobrze.

Przez twarz Jaquesa przemknął cień. Isobel wciąż śledziła jego myśli, tym łatwiej wychwytując targające nieśmiertelnym emocje. Gniew, który odczuł na samą wzmiankę o swojej małej ptaszynie nie był niczym nowym, zwłaszcza gdy w grę wchodziły komentarze Simona.

– Wrócę do auta.

Isobel uniosła brwi. Nie tego się spodziewała, choć natychmiastowe wykonanie polecenia było jej na rękę. Męczyły ją kłótnie między tymi dwoma, chociaż na swój sposób były fascynujące. Również wtedy zwracała uwagę na szczegóły, zwłaszcza te, które składały się na zachowanie Jaquesa – z naciskiem na opiekę, którą otaczał Cassandrę. Nieśmiertelna nie miała pewności, co takiego niezwykłego było w tej dziewczynie, ale relacja tej dwójki coraz bardziej ją intrygowała. Może nie tyle martwiła, co wzbudzała wątpliwości – tylko niewielkie, ale narastające z każdą kolejną chwilą.

Nie sądziła, by Jaques darzył swoją podopieczną jakimś konkretnym uczuciem – nie takim, które okazywał względem niej. Isobel z pewnością nie czuła się zagrożona czy jakkolwiek zazdrosna o to, że mężczyzna, któremu czasami pozwalała na więcej niż innym, mógłby znaleźć sobie partnerkę. Nie zmieniało to jednak faktu, że uczucia potrafiły być zdradliwe, a zakochani mężczyźni lubili zachowywać się nielogicznie. Miała okazję zaobserwować to zbyt wiele razy, również w przypadku tych, których uważała za wiernych sobie.

Musiała być ostrożna. Jak długo zarówno Jaques, jak i jego mała podopieczna stali po jej stronie, wszystko było w porządku, ale mimo wszystko...

– Pani? – odezwał się cicho Simon. Drgnął, kiedy przeniosła na niego wzrok. – Czy powiedziałem coś nie tak?

– O Cassandrze? Skądże znowu – odparła obojętnie. – Ma się dobrze. Jaques dobrze się nią zajmuje... Uznajmy, że to moja radość, do której przyczyniłeś się w niewielkim stopniu.

Nie potrafiła stwierdzić, czy ta odpowiedź go satysfakcjonowała. Nie żeby w ogóle dbała o samopoczucie Simona. Nie zmieniało to jednak faktu, że był przydatny i na dłuższą metę właściwie wywiązywał się z zadań, które mu powierzała.

– Jest wyjątkowa. Przeżyła tyle czasu... – Mężczyzna westchnął przeciągle. – Mogłaby mi pomóc. Chciałbym zrobić dla ciebie jak najwięcej, ale...

– Chcesz, żebym zabrała podopieczną Jaquesowi? – rzuciła z rozbawieniem. – Mogłabym, ale z jakiego powodu? Zresztą bądźmy szczerzy, mój drogi... Pod wieloma względami ma rację.

Przez twarz Simona przemknął cień. Jego entuzjazm przygasł, gdy – Isobel była tego pewna – zorientował się, do czego dążyła.

– Wciąż może umrzeć – zaryzykował, nie pierwszy raz chwytając się każdego możliwego argumentu. – Z jakiegoś powodu jako jedyna jest stabilna. Gdybym dowiedział się dlaczego... Wtedy mógłbym to wykorzystać przy dalszej pracy. Dla ciebie, bogini.

Mówił z takim przekonaniem, że nawet miała ochotę mu uwierzyć. Ostatecznie roześmiała się w pozbawiony wesołości, nieco złośliwy sposób. Simon zamilkł, a ona spojrzała na niego w pobłażliwy, nieco tylko zmęczony sposób.

– Dla mnie? Och, tak... Wszystko robisz dla mnie – powtórzyła, nie szczędząc sobie złośliwości. – Za grosz w tym twojej własnej ciekawości, Simonie.

– Ja tylko...

– Skup się na tym, co sama ci poleciłam. Nie potrzebuję niepewnych eksperymentów i namiastek wampirów, które w każdej chwili umrą. – Spoważniała, nie zamierzając po raz wtóry ciągnąć tej samej dyskusji. Bawił ją, ale na dłuższą metę wysłuchiwanie znajomych argumentów jedynie coraz bardziej Isobel drażniło. – Mam większy pożytek z Cassandry, kiedy zajmuje się nią Jaques. I mówię ci to po raz ostatni.

Nie zaprotestował, choć bez wątpienia miał ochotę. Na jego szczęście usłuchał instynktu, posłusznie milknąc i jednak decydując się nie wystawiać nerwów swojej rozmówczyni na próbę. W ciszy ruszyli dalej, oboje milczący i w towarzystwie podążających za nimi krok w krok demonów.

Isobel nie interesowało, co mogłoby stać się z Cassandrą. Gdyby sytuacja była inna, dałaby Simonowi wolną rękę, nie dbając o tym, czy dziewczyna okazałaby się kolejną śmiertelną ofiarą. Wiedziała, że ten mężczyzna miał ich na sumieniu wiele i to jeszcze z okresu, gdy był człowiekiem. To jedynie dowodziło, że ludzie sami w sobie bywali potworami, niosąc śmierć nawet wprawniej niż niektórzy nieśmiertelni. Tak czy siak, oddanie dziewczyny pod opiekę kogoś, kto najpewniej by ją wykończył, nie wzbudziłoby w królowej oporów. Sęk w tym, że nie chciała, a zachowanie Cassandry u boku Jaquesa wydawało się pewniejszą opcją. Skoro z jakiegoś powodu darzył ją taką sympatią, nie zamierzała mu tego odbierać. Ryzykowanie, że jej najwierniejszy zacząłby mieć o cokolwiek pretensje, zdecydowanie nie było wampirzycy na rękę. Gdyby dziewczyna umarła sama z siebie, byłoby prościej.

Więcej nie rozmawiali. Simon trwał w ciszy aż do momentu, w którym dotarli do końca korytarza. Znów się spiął, nerwowo spoglądając to na wejście, to znów na kroczącą u jego boku Isobel. Przez chwile nasłuchiwał dźwięków z sąsiedniego pomieszczenia – stłumionych głosów, warknięć i sporadycznych trzasków, przypominających bardziej zderzające się skały niż cokolwiek innego.

– Powinienem... – zaczął, ale Isobel nie pozwoliła mu dokończyć.

– Poradzę sobie ze swoimi dziećmi – ucięła stanowczo. – Wprowadź mnie, Simonie. Już i tak straciliśmy mnóstwo czasu.

Wyczuła jego konsternację. Znów nerwowo spojrzał na drzwi, nasłuchując tego, co działo się po drugiej stronie. Ze świstem wypuścił powietrze, wyraźnie obawiając się tego, co mogliby zastać po drugiej stronie. W tamtej chwili wydawał się nieznośnie ludzki i nieporadny, całym sobą komunikując swój młody wiek. W ten sposób mógłby zachowywać się zwykły śmiertelnik, dopiero odkrywający najgłębsze tajemnice tego świata i wzdrygający się na widok jakiegokolwiek odstępstwa od normy.

Simon potrzebował dłuższej chwili, by skinąć głową. Z wolna podszedł do drzwi, ale nie od razu je otworzył.

– Dobrze... Dobrze – wymamrotał, ale trudno było stwierdzić czy przemawiał do obserwującej go królowej, czy może samego siebie.

Równie ciężko było określić, co spodziewał się zobaczyć po drugiej stronie. Zawahał się, ledwo po uchyleniu drzwi powietrze wypełnił zapach krwi. To była charakterystyczna, drażniąca gardło metaliczna woń, którą wampirzyca doskonale znała.

Wyczuła poruszenie demonów, aż rwących się do tego, by spić świeżą posokę. Niecierpliwym ruchem przywołała cienie do siebie, nie chcąc ryzykować, że te przy pierwszej okazji rozpierzchnął się dookoła w poszukiwaniu krwi.

– Oni po prostu... Cóż – mruknął cicho wciąż podenerwowany Simon.

Nie zwróciła na niego uwagi. Bez słowa wyminęła mężczyznę, bez wahania wkraczając do pokaźnej rozmiarów, niemalże całkowicie pustej sali. Nawet się nie skrzywiła, już na pierwszy rzut oka dostrzegając to, że dookoła panował chaos. Nie zaskoczyły ją ani połamane meble, ani popękane ściany. Równie niewielkie wrażenie zrobiła na Isobel krew – świeże plamy na posadzce i wszystkim dookoła.

Widywała takie rzeczy. Niejednokrotnie sama zostawiała po sobie chaos, świeżą krew i woń śmierci. To leżało w naturze jej oraz istot, których istnienie zapoczątkowała – w tym również garstce zebranych nowo narodzonych wampirów, które zastała w samym środku powstałego zamieszania.

Początkowo nawet na nią nie spojrzeli. Zbili się w ciasną grupkę, obserwując zmagania dwójki powarkujących, mierzących się ze sobą młodziaków. Niewiele zostało z ciała, o które mogliby walczyć, ale to nie przeszkadzało im w podążaniu za instynktem. Nagle też stało się dla Isobel jasne, dlaczego zaraz po przekroczeniu progu budynku, ją i Jaquesa powitał kobiecy krzyk. Cóż, wszystko wskazywało na to, że na odwiedziny wybrała sobie jakże niefortunną porę posiłku.

Simon przystanął tuż obok, spięty i zażenowany. Wciąż wyglądał na kogoś, kto spodziewał się uwag i wybuchu gniewu, jednak Isobel nie zamierzała go strofować. Widywała takie rzeczy i to niejednokrotnie. W tamtej chwili obserwowała je jak urzeczona, choć jeden raz mając poczucie, że wszystko było takie, jakie powinno.

Przestąpiła naprzód, stąpając po śladach świeżej krwi. Demony zawirowały u jej stóp, nie mogąc powstrzymać się przed sięgnięciem do posoki.

Jeden z młodziaków poderwał głowę, wyczuwając nadejście intruza. Rozchylił wargi, warknął...

A potem zamarł, obserwując stojącą przed nim kobietę w wyraźnym oszołomieniu.

Isobel uśmiechnęła się – pierwszy raz szczerze i z satysfakcją. Spojrzenie, które na sobie poczuła, wydawało się mówić wszystko.

Moje dzieci – oznajmiła z namaszczeniem.

Choć żadne z obecnych nie miało wcześniej styczności z melodyjnym językiem pierwotnych, wszyscy zrozumieli.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro