Osiemdziesiąt trzy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Elizabeth

– Postaw mnie już.

– Ale...

Uniosła głowę. Tyle wystarczyło, by Damien momentalnie zamilkł, po jej spojrzeniu poznając, że nie żartowała.

– Już mi lepiej. Po prostu mnie postaw.

Przytrzymał ją, póki nie nabrał pewności, że miała być w stanie ustać na nogach. Zachwiała się nieznacznie, ale prawie natychmiast uchwyciła równowagę. Przynajmniej na dobry początek tyle musiało wystarczyć.

Sztuczne niebo, zastępujące sufit w Niebiańskiej Rezydencji, okazało się jasne i przyjemne. Nie zdziwiło jej to, zwłaszcza że zdążyła zauważyć, że Dimitr miał dobry humor. Podejrzewała, że dalej próbował uczyć Alice strzelać z łuku, najpewniej nie zdając sobie sprawy z tego, co w tym czasie osiągnęła jego żona.

– Wybacz za ciocię. Naprawdę nie miała złych zamiarów. – Damien urwał, jakby dotarło do niego, że takie zapewnienia wcale nie brzmiały tak dobrze, jak mógłby tego oczekiwać. – Cholera, nie wiedziałem. Nie wiem, co przyszło jej do głowy – nie wytrzymał, na moment tracąc cierpliwość.

– Przekleństwa do ciebie nie pasują – oceniła Liz. Chciała zabrzmieć choć trochę żartobliwie, ale wyszło jej to – najdelikatniej rzecz ujmując – marnie.

– To jeszcze nie są przekleństwa.

Potrząsnęła głową. Damien zrozumiał, momentalnie milknąc, co przyjęła z ulgą. W ciszy ruszyli ku schodom, oboje pogrążeni we własnych myślach. Czuła, że chłopak obserwował ją uważnie, śledząc każdy ruch. Poczuła się nieswojo, choć zarazem takie postępowanie wydało jej się właściwe. Mogła tylko zgadywać, co takiego chodziło mu po głowie, ale jedno wydało jej się aż nadto oczywiste: miał dość powodów, żeby obawiać się jej reakcji.

Oczywiście, że tak. Miała mętlik w głowie, zresztą wątpiła, by ot tak miała zdołać poukładać sobie wszystko. Przez bardzo długi czas pragnęła odpowiedzi, a jednak kiedy przyszło co do czego, te wcale nie okazały się satysfakcjonujące. Jakby tego było mało, przyniosły ze sobą jeszcze więcej pytań – i to takich, których wcale nie chciała zadawać na głos. Miała wrażenie, że od chwili, w której dowiedziała się o wampirach, gwałtownie wciągnięta do świata, którego wcale nie chciała poznać, już nic nie miało stać się jasne. Wręcz przeciwnie – raz po raz bardziej się komplikowało.

Pomyślała o Ninie, ale prawie natychmiast odrzuciła od siebie potrzebę, by do niej zadzwonić. Co prawda to obiecała pomoc, ale Elizabeth wątpiła, żeby mogła wytłumaczyć coś takiego. Wystarczyło, że kobieta już i tak opowiedziała jej sporo o naszyjniku. Mogła znaleźć więcej informacji o broni, którą rzekomo dysponowali łowcy, ale Liz szczerze wątpiła, by przewijały się tam wzmianki o... cóż, niejako magii.

Poczuła się nieswojo na samą wzmiankę. Nauka, wymyślne bronie – to brzmiało znajomo. Spodziewała się nawet jakichś wymyślnych mieszanek chemicznych, które stymulowałyby zmysły i działały prawie jak adrenalina. Cokolwiek, co byłoby możliwe do osiągnięcia przy odpowiednim podejściu i wiedzy.

Dziwne symbole, które skutkowały czymś takim, niekoniecznie się do tego zaliczały.

– O, cześć... Już po spacerze?

Poderwała głowę, słysząc znajomy głos. Zatrzymała się tak gwałtownie, że Damien prawie na nią wpadł, reagując w porę wyłącznie dzięki wyostrzonym zmysłom. Na pewno przyszło mu to o wiele sprawniej niż jej, kiedy uniknęła ciosu Isabeau i...

Nie.

– Wracaliśmy do pokoju – odparł wymijającym tonem Damien. – Chcesz czegoś? – dodał, a dotychczas uśmiechający się pobłażliwie Aldero, momentalnie spoważniał.

– Rany... Co z wami? – zapytał wprost wampir. – Nie żeby coś, ale Liz wygląda jak duch, ale...

– Nic mi nie jest – wtrąciła, jednak decydując się odezwać. – Ale ta to mógłbyś mi powiedzieć jedną rzecz, Al – dodała pod wpływem impulsu.

Obaj na nią spojrzeli. W oczach Damiena doszukała się wahania, ale nie zwróciła na to większej uwagi. Z ulgą przyjęła fakt, że jej głos zabrzmiał pewnie, bez choćby cienia lęku, który towarzyszył jej zaledwie chwilę wcześniej.

– Strzelasz – zachęci wampir.

– Nie wiesz może, gdzie znajdę Lucy?

Jeszcze zanim zadała to pytanie, była pewna, że ich zaskoczy. Wyczuła zwłaszcza dezorientację Damiena, tym razem bez większego problemu odróżniając własne emocje od tych, które współdzieliła z chłopakiem dzięki więzi. Sama czuła przede wszystkim determinację, wciąż jeszcze niepewna, co tak naprawdę powinna zrobić, ale...

– Jasne. Pewnie siedzi z wilkołakami. Mają praktycznie całe skrzydło dla siebie, po prawej na drugim piętrze – wyjaśnił pośpiesznie Aldero. – Nie żeby o to prosili. Chociaż chyba dalej nie rozumiem, co...

– Dzięki – przerwała mu bezceremonialnie.

– Liz, czekaj – zaoponował Damien, kiedy bezceremonialnie zawróciła ku schodom.

– Muszę upewnić się co do jednej rzeczy. Potem ci wyjaśnię – rzuciła na odchodne, nie zamierzając czekać aż zaczną ją wypytywać. – I tak, chcę iść sama. Dzięki!

Nie sprawdzała, czy zamierzał jej posłuchać. Miała wrażenie, że gdzieś za plecami usłyszała jeszcze głos Aldero („Kobiety!"), ale i nad tym nie chciała się zastanawiać. Niemalże biegiem wpadła na wyższe piętro, po kilku kolejnych krokach uświadamiając sobie, że prawie na pewno właśnie tą drogą prowadziła ją Isabeau, kiedy po raz pierwszy zdecydowała się skorzystać z pomocy Lucy.

Odnalezienie właściwiej sypialni okazało się dziecinnie proste. Dosłownie i w przenośni, bo już z oddali Elizabeth usłyszała ciche, charakterystyczne dla niemowląt kwilenie. Trojaczki, przypomniała sobie i tyle wystarczyło, żeby jednak się zawahała. Och, już nawet bliźnięta brzmiały jak wzywanie. Szczeniaczki... Znaczy nie do końca, ale...

Zawahała się z uniesioną ręką, nie mając dość odwagi, żeby zapukać. Cholera, wilkołaki w żadnym wypadku nie brzmiały jak towarzystwo, w którym chciałaby się znaleźć. Nie żeby dopiero co nie uczestniczyła w ślubie jednego z nich, ale przecież już dawno usłyszała, że Ariel pozostawał pod każdym względem inny od swoich pobratymców. Ci z kolei, którym towarzyszyła Lucy, mieli być wiekowi i zupełnie odmienni. Skoro tak...

Ale nie miała wyboru.

Wciąż o tym myślała, kiedy drzwi otworzyły się bezceremonialnie. Omal nie wyszła z siebie, odskakując jak oparzona i rozszerzonymi oczyma spoglądając na pokaźnych rozmiarów, zajmującego niemalże całą przestrzeń dopiero co otwartych drzwi mężczyznę. Otworzyła usta, czując, że powinna coś powiedzieć, ale ostatecznie nie wydobyła z siebie żądnego dźwięku. Po prostu patrzyła, mieszając się i zastanawiając, czy pomogłaby jej jakakolwiek broń albo magia, gdyby wilkołak zdecydował się zamachnąć.

Jak przez mgłę pamiętała, że widziała go wcześniej – nie tylko w świątyni, ale też przed spotkaniem z Lucy. Co prawda wtedy stał zwrócony do niej plecami, ale i tak go rozpoznała. Och, no i pamiętała, że miał na imię Victor.

– Pukasz czy tak dla zasady będziesz tkwiła na korytarzu? – zagaił mężczyzna. Jego głos zabrzmiał zaskakująco łagodnie i niemalże przyjemnie. – Nie spodziewaliśmy się gości, więc... Och.

Nagle urwał. W jego oczach doszukała się czegoś, w czym z zaskoczeniem rozpoznała przede wszystkim konsternację. To i coś jeszcze, ale...

– P-przepraszam. – Przełknęła z trudem. Musiała odchrząknąć, żeby oczyścić ściśnięte gardło. – Przyszłam, bo...

– Człowiek – wszedł w jej słowo. – Masz na imię Elizabeth, prawda?

Nie miała pewności, co sądzić o tym, że znał jej imię. Sztywno skinęła głową, wciąż z uporem milcząc, choć to zaczynało być pod każdym względem męczące. Może nie powinno dziwić jej, że mogliby ją znać. Była pewna, że nie wszyscy nieśmiertelni wiązali się z człowiekiem, a już na pewno nie tak charakterystyczni jak Damien.

Victor przez krótką chwilę mierzył ją wzrokiem, najpewniej oczekując odpowiedz. Gdzieś za jego plecami wciąż dało się usłyszeć płacz, ale ten zszedł gdzieś na dalszy plan.

– Szlag... – wyrwało mu się. Przez twarz wilkołaka przemknął cień. – Potrzebujesz czegoś? To trochę zły moment – przyznał, oglądając się przez ramię.

– Lucy. Szukam Lucy – wyrzuciła z siebie na wydechu.

Sądziła, że ją zignoruje, zwłaszcza że wycofał się w głąb pomieszczenia. Tym bardziej zaskoczyło ją, że po zaledwie kilku krokach przystanął i zachęcająco skinął głową.

– Jasne, chodź. O ile nie przeszkadza ci małe zamieszanie.

Nie tego się spodziewała. Zawahała się, mimowolnie zastanawiając nad tym, co w ogóle doprowadziło ją do tego miejsca – domu, który z założenia należał do wampirów, a gdzie właśnie planowała wejść do sypialni wilkołaków. Jakby tego było mało, przyjęcie tego scenariusza do wiadomości przyszło jej niemalże naturalnie.

Może oszalała. A może to podchodziło już pod desperację.

Poruszając się trochę jak w transie, przestąpiła próg. Palce nerwowo zacisnęła na framudze, po czym niepewnie zajrzała do środka. Pokój okazał się większy, niż początkowo zakładała, bardziej przypominając niewielki apartament. Okazał się bardziej okazały niż inne pomieszczenia, które miała okazję widzieć, ale to wydało jej się sensowne. Isabeau i Dimitr wiedzieli, co robią, podejmując decyzję o ugoszczeniu dzieci księżyca pod swoim dachem.

Weszła do czegoś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak salon. Powiodła wzrokiem dookoła, ale poza Victorem, nie dostrzegła nikogo innego. Dopiero później zwróciła uwagę na inne drzwi, być może prowadzące do łazienki, choć nie miała okazji tego zweryfikować.

– Kto przyszedł? – rozbrzmiał kobiety głos.

Kolejna postać pojawiła się chwilę później. Kobieta miała zdecydowane rysy, poza tym – och, cóż za zaskoczenie! – była piękna. Ciemne włosy i oliwkowa cera mówiły same za siebie. To, że Liz z miejsca doszukała się w nieznajomej czegoś drapieżnego, również. Nawet to, że przybyszka trzymała w ramionach dziecko, nie zmieniło najważniejszego: tego, że miała w sobie coś, co z miejsca dawało do zrozumienia, że gdyby zaszła taka potrzeba, mogłaby bez chwili wahania zabić.

Na widok Elizabeth, brwi kobiety powędrowały ku górze. Uśmiechnęła się w sposób, który z równym powodzeniem można było uznać za sympatyczny, co i... niezwykle niepokojący.

Liz zawahała się. Może jednak nie powinna tu przychodzić, ale...

– To Elizabeth – wyjaśnił usłużnie Victor. Ruszył ku kobiecie, zachęcająco wyciągając ramiona. Nie zawahała się, natychmiast oddając mu dziecko. – Szuka Lucy – dodał, z zadziwiającą wręcz wprawą układając w ramionach niemowlę.

– O... Mała towarzyszka Licavoliego? – rzuciła pogodnym tonem kobieta. – Ostatnio nie miałyśmy okazji... A Lucy wspominała, że pewnie wrócisz.

Czyżby?

Zawahała się. Jak niby miała interpretować te słowa? Jasne, ostatnim razem uciekła, nim Lucy zdążyła pociągnąć rozmowę dalej, ale przecież gdyby wampirzyca wiedziała coś więcej, Isabeau nie musiałaby uciekać się do dziwnych testów. W tamtej chwili Liz zwątpiła, czy przypadkiem jednak nie traciła czasu.

– Nie chciałam przeszkadzać – wykrztusiła, wciąż z uporem tkwiąc w progu. – Widzę, że jesteście zajęci, więc...

– Nie przejmuj się. – Kobieta parsknęła śmiechem. – Zdążyłam przywyknąć. Już prawie się relaksuję.

Jakby w odpowiedzi na jej słowa, w pokoju znów rozbrzmiało ciche kwilenie. Płacz nie należał do dziecka w ramionach Victora, choć niemowlę również zareagowało na szloch swojego brata albo siostry. Poruszyło się niespokojnie w objęciach swojego opiekuna, próbując zadrzeć główkę i szukając źródła dźwięku.

Liz spojrzała wprost na dziecko, przez moment niepewna, czego się spodziewała. Pamiętała słowa Isabeau o normalnych dzieciach, w pełni ludzkich aż do chwili, w której miały osiągnąć dorosłość, a jednak...

Całe napięcie uleciało z niej w chwili, w której dostrzegła niemowlę. Zamrugała, przez moment niepewna, czy przypadkiem czegoś jednak nie pomyliła. A jednak dziecko wyglądało najzupełniej normalnie, prawie jak każde inne w jego wieku. Ciemne oczy, ciemne włoski i pulchniutkie piąstki, którymi młóciło powietrze, nim ostatecznie zacisnęło je na przodzie koszulki Victora. Wszystko to wydawało się aż nadto właściwe – tak ludzkie, jak tylko mogłoby być.

Nie tak wyglądając potwory...

Z trudem powstrzymała się od instynktownego pragnienia, by zacisnąć dłonie w pięści. Przez krótką chwilę – zaledwie ułamek sekundy – zapragnęła pokazać dzieci ojcu i... każdemu innemu łowcy. Tak po prostu, jako żywy dowód na to, że walka nie miała sensu. Tak naprawdę mieli jedno wspólne pragnienie: to, żeby żyć.

Natychmiast odrzuciła od siebie tę myśl. W zamian, nawet nie zastanawiając się nad tym, co robi, ostrożnie podeszła bliżej. Victor obrzucił ją zaciekawionym spojrzeniem, zwłaszcza że dziecko w jego ramionach poruszyło się, natychmiast zwracając uwagę na nową osobę. Gdy do tego wszystkiego wyciągnęło rękę ku Liz...

– Och... Lubi każdego – stwierdził mężczyzna, uśmiechając się pod nosem. – Nie przejmuj się. Chyba że masz ochotę się przywitać.

– Ja...

Urwała, tym razem nie dając sobie okazji, żeby zaprotestować. Właściwie... Dlaczego nie? Dlaczego wciąż miałaby się obawiać?

Nieznacznie skinęła głową. Tyle wystarczyło, bo już zaledwie chwilę później drobne ciałko znalazło się w jej ramionach. Victor otworzył usta, gotów coś jeszcze dodać, ale ostatecznie tego nie zrobił, kiedy sama z siebie wsunęła rękę pod główkę dziecka, by je podtrzymać. Dostrzegła swego rodzaju uznanie w oczach mężczyzny i choć nie znała go na tyle, żeby wiedzieć czy to dobrze, poczuła się pewniej.

– Świetnie. – Victor cofnął się o krok, by móc zmierzyć ją wzrokiem. – Idę zobaczyć, co dzieje się tam... Bella Isabella, nie wiesz co z Lucy? – dodał, zwracając się do kobiety.

Jego ton wystarczył, by Liz zorientowała się, że ta dwójka musiała być razem. Nie zaskoczyło jej to, tym bardziej że w ramionach wciąż trzymała dziecko. Pozostała dwójka musiała znajdować się gdzieś w sąsiednim pokoju.

– Zaraz przyjdzie. Miała iść coś zjeść.

Serce Liz zabiło szybciej. Och, ładnie to brzmiało, kiedy ujmowało się sprawę w ten sposób. Z drugiej strony...

– Jak ma na imię? – wypaliła pod wpływem impulsu.

Poczuła na sobie ich zaskoczone spojrzenie. Zauważyła, że Victor uśmiechnął się, po czym w pośpiechu zniknął za drzwiami, pozostawiając wyjaśnienia partnerce.

– Noah – wyjaśniła usłużne Isabella, podchodząc bliżej. – Noah, Roan i Katherina – dodała, uśmiechając się pod nosem. – Wywalczyłam dwa z trzech. To już dużo.

Z sąsiedniego pokoju doszedł ich dziwny dźwięk – coś z pogranicza parsknięcia śmiechem i szczeknięcia. Liz poczuła się co najmniej nieswojo, ale zmusiła się do zachowania spokoju.

– Są ładne – oceniła, próbując skupić się na najbardziej neutralnej kwestii. Kiedy spoglądała na dziecko, łatwo było udawać, że wcale nie rozmawiała z kimś, kto ot tak mógłby przemienić się w bestię.

– Rany... Jesteś przerażona, ale i tak brzmisz szczerze. Miła odmiana – oceniła Isabella, krzyżując ramiona na piersiach. – Wszyscy spodziewają się chyba, że trzymamy tutaj jakieś ujadające potworki.

– Isabeau powiedziała mi, jak to działa. Zresztą... Cóż, poznałam Ariela.

Kobieta roześmiała się – w szczery, niemalże serdeczny sposób.

– Ten szczeniak jest poza wszelaką konkurencją. Gdybyś trochę z nami pobyła, pewnie byś się przekonała – stwierdziła, mrugając porozumiewawczo. – Wiesz, to nie tak, że jesteśmy bandą dzikusów, które przy pierwszej okazji rzucą się mordować ludzi. Ale mimo wszystko...

Cokolwiek chciała powiedzieć, urwała i z zaciekawieniem spojrzała na ułożonego w ramionach Elizabeth synka. Dopiero wtedy do dziewczyny dotarło, że zadowolone z siebie niemowlę spróbowało jej dłoń do buzi. W pośpiechu zabrała rękę, próbując jednocześnie balansować dzieckiem tak, by przypadkiem go nie skrzywdzić. Gniew młodej wilkołaczej matki nie był czymś, czego potrzebowała w obecnej sytuacji.

Kobieta przemieściła się błyskawicznie, nagle materializując tuż obok. Wyciągnęła ręce, z łatwością oswobadzając dziecko z uścisku wciąż zaskoczonej dziewczyny.

– Nie chcę wiedzieć, co będzie, kiedy wyrosną im ząbki. Znajdę jakiś gryzak i dopiero wtedy wszyscy będą mogli sobie poplotkować – mruknęła, wznosząc oczy ku górze. – Ach, nie przejmuj się. To nie tak, że przed pierwszą przemianą mogłyby kogokolwiek zainfekować.

Przez moment poczuła się tak, jakby ktoś zdzielił ją czymś ciężkim po głowie. Odskoczyła od Isabelli jak poparzona, spoglądając na nią tak, jakby widziała ją po raz pierwszy.

– C-co...?!

– Wystraszyłam cię? – Kobieta rzuciła jej bliżej nieokreślone spojrzenie. – Pomyślałam, że warto się wytłumaczyć. Wiesz, niektórzy się tego boją, a wilkołaki... nie zawsze się rodzą.

– No tak, ale...

Potrząsnęła głową. Bezwiednie zacisnęła dłonie w pieści, przez moment świadoma wyłącznie tłukącego się w piersi serca oraz pulsowania tatuaży, kiedy te znów dały o sobie znać. Przez chwilę po prostu wpatrywała się w Isabellę, zaskoczona tym, że póki ta nie wspomniała o ewentualnym ugryzieniu, możliwe zagrożenie nawet nie przyszło jej do głowy.

Odetchnęła, próbując się uspokoić. W porządku, tak, powinna do tego przywyknąć. Możliwe, że w tym miejscu takie rewelacje bywały równie oczywiste, co i sporadycznie atakująca kogo popadnie kapłanka.

Gdzieś za jej plecami drzwi do pokoju otworzyły się po raz kolejny. Na ustach Isabelli pojawił się ujmujący uśmiech, kiedy zwróciła się ku przybyłeś.

– Masz gościa – oznajmiła pogodnym tonem i tyle wystarczyło.

– Och... Och! – wyrwało się Lucy. Kobieta przystanęła w progu, bynajmniej nie sprawiając wrażenia zaskoczonej. Nawet mimo lśniących, intensywnie czerwonych tęczówek, okazała się zadziwiająco urocza. Tak przynajmniej pomyślała Liz, wcale nie doszukując się w wampirzycy zagrożenia. – Wiedziałam, że wrócisz. Jesteś sama? – dodała, dla pewności rozglądając się, jakby w nadziei na to, że znajdzie Isabeau.

– Musimy... porozmawiać.

Głos Liz wcale nie zabrzmiał tak słabo, jak mogłaby się spodziewać. W zasadzie z zaskoczeniem uświadomiła sobie, że czuła się spokojniejsza, niż sugerowałoby jej zachowanie. To było tak, jakby w którymś momencie to, czego mogłaby się dowiedzieć, zeszło gdzieś na dalszy plan. Jakby przestało mieć jakiekolwiek znaczenie w miejscu, które powoli zaczynała uznawać za dom.

I w świecie, który upominał się od niej od tak dawna.

Mogła tylko zgadywać, jak w tamtej chwili prezentował się wyraz jej twarzy. Przez chwilę była świadoma wyłącznie przenikliwego spojrzenia, którym obrzuciła ją Lucy.

– W porządku. Przejdziemy się? – zaproponował ze spokojem kobieta, wycofując się na korytarz.

– Wróć jeszcze! – zawołała na odchodne Isabella. – Dodatkowe pary rąk do noszenia dzieciaków zawsze mile widziane.

Nie, to zdecydowanie nie brzmiało jak coś, co spodziewałaby się usłyszeć o jakiegokolwiek wilkołaka – i to zwłaszcza takiego, o którym wiedziała, że był wiekowy.

– Postaram się.

Nie miała pewności, na ile wiążąca była to obietnica. Przestała o tym myśleć w chwili, w której wraz z Lucy znalazła się na korytarzu, próbując dostosować się do narzuconego przez kobietę tempa. Szły szybkim, choć ludzkim krokiem, przez chwilę po prostu podążając przed siebie bez celu i mijając kolejne zamknięte drzwi.

Wampirzyca nawet nie spojrzała, ale to wydawał się właściwe.

Równie właściwe okazało się to, że nagle zaczęła mówić.

– Więc... Co się stało? – zapytała wprost. – Wiedziałam, że prędzej czy później wrócisz, nawet jeśli ostatnio tak uciekłaś. To dość zrozumiałe, tak sądzę.

– Brzmisz, jakbyś coś o tym wiedziała – zauważyła mimochodem Liz.

Wampirzyca jedynie się uśmiechnęła.

– O ucieczce? Och, tak... Może i tak. – Nagle spoważniała. Jej śliczną twarz na ułamek sekundy wykrzywił grymas. – Na pewno wiem, że prowadzi donikąd. Prędzej czy później trzeba się zatrzymać... Albo ktoś cię do tego zmusi. – Lucy wzruszyła ramionami. – Ale nie o tym chciałaś słuchać. Ponowię pytanie: co się stało?

Nie odpowiedziała od razu. Wampirzyca nie poganiała, wciąż kontynuując spokojny marsz korytarzami. Na swój sposób przechadzanie się korytarzami okazało się kojące.

– Nie powiedziałaś mi wtedy wszystkiego... Ja tobie zresztą też – zaczęła w końcu, ostrożnie dobierając słowa. – Znaczy słyszałam, co mówiłaś o łowcach i wyrównywaniu szans. O... O magii.

– Magii, tak... Trochę tak. Musiałam jakoś nazwać to, czego się dowiedziałam – przyznała ze spokojem Lucy. – Czy to taka zła analogia? Wiele naszych wierzeń jest niejasnych. Chociaż mam wrażenie, że przez ostatnie lata coraz bardziej się do nich zbliżamy.

Coś w tych słowach sprawiło, że Elizabeth mimowolnie zadrżała. Dobry Boże, w tak krótkim czasie sama widziała dość, by być w stanie uwierzyć w to stwierdzenie. Dwa gatunki wampirów, demony, nieśmiertelna królowa, która podobno błąkała się po mieście i mogła polować na najlepszą przyjaciółkę Liz...

Tak. Mogła w to uwierzyć.

– Nie wiem, czy wtedy Isabeau ci o tym powiedziała, ale... poniekąd wciąż mam te symbole. Tylko niekoniecznie w formie amuletu – wykrztusiła, w końcu decydując się postawić sprawy jasno. – Nie wiem jak to wyjaśnić, ale... jakby w pewnym momencie pojawiły się na mojej skórze. I, cholera, chyba działają.

Czekała na reakcję, ale odpowiedziało jej tylko wymowne milczenie. W następnej sekundzie Lucy przekrzywiła głowę. Jej oczy wydawały się błyszczeć.

– Jak bardzo nietaktownie zabrzmię, jeśli poproszę, byś mi je pokazała?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro