Sto szesnaście

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Aldero

Coś musiało być na rzeczy. Oczywiście, że tak, bo nie wyobrażał sobie, by Mira w innym wypadku poprosiła go o taniec. Zaufanie jakiemukolwiek demonowi nie wchodziło w grę, zwłaszcza jeśli ten do tego wszystkiego pozostawał urażoną kobietą... A może zwłaszcza wtedy.

Sam nie był pewien, czego spodziewać się w tej sytuacji. Tak naprawdę do samego końca nie miał pewności, czy Miriam przystanie na jego propozycję. Aldero nie mógł pozbyć się wrażenia, że tak naprawdę ratowała go aprobata Rafaela, choć przyznawał to niechętnie. Cholera, po wszystkim, co się wydarzyło, wciąż nie darzyli się sympatią, a jednak... czasami okazywał się praktyczny. Tylko tyle.

To nie tak, że chciał Mirę do czegokolwiek zmuszać. Chodziło o Shannon, Joce i możliwe zamieszanie. Jasne, że w tej sytuacji powinni sprawdzić, co się dzieje. Dostanie się na zlot było pierwszym, co przyszło mu do głowy, kiedy Shanny i Cammy wyjaśnili mu, co się dzieje. Ani trochę nie planował rozwiązywania swoich prywatnych problemów, zwłaszcza że zrozumiał przekaz Miry już za pierwszym razem, kiedy prawie go zasztyletowała. To, że później się całowali, nie miało najmniejszego znaczenia.

Nie miało, ale...

Przekomarzanie się było miłe. Może doszukiwał się w zachowaniu Miriam więcej niż powinien, ale naprawdę nie czuł, by traktowała go jak śmiertelnego wroga. Podobne rozmowy z powodzeniem mógłby prowadzić z Alessią, gdyby akurat wyprowadził ją z równowagi. Przez to potyczki słowne, które prowadzili z demonicą przez większość czasu, wydały mu się najzupełniej naturalne. Jak długo nie próbowała urwać mu głowy przy świadkach, mógł chyba założyć, że trwali w swego rodzaju porozumieniu.

Próbował skupić się na priorytetach, ale jego towarzyszka ani trochę mu tego nie ułatwiała. Oczywiście, byłby naiwny, gdyby wątpił w jej możliwości, ale i tak dręczyły go wątpliwości. Z miejscem, w którym się znaleźli, coś było nie tak. Co do tego nie miał możliwości. Nie chodził tylko o to, co powiedział Mirze na temat kobiety, która sprawdzała zaproszenia. Tyle dobrego, że bez problemu mógł namieszać jej w głowie, ale najważniejsza kwestia pozostawała niezmienna: śmiertelniczka wiedziała. Jeśli ona zdawała sobie sprawę z tego, jak powinna wyglądać Shannon, nie mogli wykluczyć, że ktoś jeszcze się zorientuje.

A potem Mira nagle zdecydowała, że powinni zatańczyć. I, cholera, nie miał pojęcia, co o tym sądzić.

Nie zaprotestował, kiedy to ona zaczęła się wyrywać, by przejąć kontrolę. Chwyciła go za ręce, jak gdyby nigdy nic uśmiechając się i kołysząc w rytm muzyki. Nawet w pełni ludzkiej formie miała w sobie coś nadnaturalnego; rodzaj aury, której nikt o zdrowych zmysłach nie potrafiłby zignorować. Nie chodziło tylko o naturalne piękno, które niezmiennie wyróżniało istoty nieśmiertelne. W przypadku tej kobiety Aldero ujęło coś zupełnie innego.

Nie sadził, że akurat ona mogłaby wyglądać... po prostu normalnie. Może nie niewinnie, bo to pojęcie zdecydowanie nie pasowało do wyrazistej urody Miry, ale wciąż... Bez skrzydeł, w podkreślającej sylwetkę sukience, wyglądała zadziwiająco normalnie. Ciemne włosy na moment przysłoniły jej twarz, kiedy potrząsnęła głową. Al nie miał pewności, czy to kwestia oświetlenia, czy może czegoś innego, ale był gotów przysiąc, że na policzki Miriam wstąpiły rumieńce. I – dobra bogini – z nimi jednak zaczynała wyglądać niemalże uroczo.

Urwałaby mi głowę, gdyby wiedziała.

Z jakiegoś powodu nie potrafił się tym przejąć.

W tamtej chwili błogosławił fakt, że nie zabrali nikogo ze sobą. Co prawda wiedział, że Cameron i Elena czekali w gotowości na ewentualny telefon, ale to pozostawało sprawą drugorzędną. Przyjście tylko we dwójkę wydawało się ryzykowne, ale Mira wyśmiała sugestię dodatkowego towarzystwa. Mógł to zrozumieć, aż nazbyt świadom, że w porównaniu do garstki śmiertelników, ta kobieta pozostawała największym zagrożeniem w promieniu kilkunastu kilometrów. Gdzieś w głowie paliła mu się czerwona lampka, przypominająca, że łowcy już raz udowodnili, że nie należało ich ignorować, ale stanowczo odrzucił od siebie te myśli.

Raz jeszcze zmierzył Mirę wzrokiem. Ruchy miała lekkie, pełne harmonii, a przy tym na swój sposób... pociągające. Co więcej, patrzyła na niego, uśmiechając się przy tym w niemalże pobłażliwy sposób. Jeśli miała jakiś plan, nie okazywała tego. Ona po prostu tańczyła, krążąc wokół w niego w dość jednoznaczny sposób.

Weź się w garść, nakazał sobie stanowczo. Otrząsnął się na tyle, by jednak spróbować przejąć kontrolę nad sytuacją. Szlag, przecież wiedział, jak obchodzić się z dziewczyną. Co prawda niekoniecznie taką, która w przypadku niezadowolenia z powodzeniem mogła go wypatroszyć, ale nad tym wolał się nie zastanawiać.

Uniosła brwi, kiedy chwycił ją za rękę, bezceremonialnie przyciągając do siebie. Mógł tylko zgadywać, czy to zaskoczenie, czy może chciała wylądować w jego ramionach. Nie odsunęła się, ale też nie do końca poddała, kiedy spróbował przejąć kontrolę nad tańcem.

Była inna niż Elena. O wiele mniej delikatna, choć i kuzynki nie mógł określić mianem słabej.

Taniec z Miriam przypominał walkę – gwałtowny, z wyraźnie wytyczonymi granicami i zasadami, które dopiero próbował poznać.

Niekoniecznie po tu tutaj przyszliśmy, upomniał się w duchu. Z drugiej strony, skoro sala wydawała się przystosowana do tańca, dlaczego mieliby z tego nie skorzystać? Co prawda poczuł na sobie kilka zaciekawionych spojrzeń, ale żadne nie wydało mu się niewłaściwe albo podejrzanie. Nie wychwycił myśli czy emocje, które wydawałyby się sugerować, że coś jest nie tak.

Odprężył się. Tylko nieznacznie, ale wystarczająco, by całą uwagę poświęcić Miriam. Pamiętał spokój, z jakim sączyła szampana, przez moment naprawdę sprawiając wrażenie kogoś, kto przyjął zaproszenie tylko po to, by dobrze się bawić. Zachowywała się naturalnie, co na dłuższą metę wydawało się właściwe.

W tym rzecz, usłyszał w głowie jej mentalny głos. Drgnął, zaskoczony łatwością, z jaką przeniknęła jego umysł. Chcę się rozejrzeć.

Z jakiegoś konkretnego powodu?

Nie odpowiedziała. Nagle znalazła się niebezpiecznie wręcz blisko, bezceremonialnie zarzucając mu ramiona na szyję. Zesztywniał, porażony bliskością jej ciała i tego, jak bardzo ludzka się wydawała. Słyszał spokojny oddech i bijące w piersi Miriam serce. Długie włosy otarły się o jego policzek.

Zaraz się przekonamy, wyjaśniła z opóźnieniem.

Nie odsunęła się. Objął ją, zanim zastanowił się, co w ogóle robi. Kiedy nie wyczuł protestu, ostrożnie przesunął dłońmi po jej plecach, nim ostatecznie ulokował je na biodrach. Wolał nie sprawdzać, co zrobiłaby, gdyby przypadkiem zawędrował zbyt nisko.

Ruchy Miry zwolniły. Nawet nie miał pewności, czy za sprawą zmieniającej się muzyki, czy tak po prostu. W tamtej chwili nie potrafił nawet stwierdzić, jaka piosenka właśnie rozbrzmiewała w sali. Nie mógł skupić się na niczym innym, prócz bliskości wtulonej w niego kobiety.

Mira?, zaryzykował. Nie zraził go brak reakcji, bo jakoś nie wątpił, że i tak go słuchała. Chcę o coś zapytać...

To pytaj. Nie bronię ci, niemalże warknęła.

Aldero wywrócił oczami. Okej, to już zabrzmiało w sposób, którego mógł się po niej spodziewać. Natychmiast wykreślił z listy pytanie, które jako pierwsze przyszło mu do głowy: o to, czy wciąż się na niego złościła. Ta jedna kwestia wydawała się aż nazbyt jasna w tej sytuacji.

Czemu się zgodziłaś?, zapytał w zamian.

Wyczuł, że drgnęła. Tylko raz, prawie natychmiast odzyskując rezon i jak gdyby nigdy nic wciąż kołysząc się w swoim rytmie, ale ta chwila nieuwagi wystarczyła. Aldero milczał, czekając na rozwój wypadków. Z tym, że najpewniej nie dostanie odpowiedzi, zdążył się pogodzić, ale mimo wszystko...

Szlag, czasami zrozumienie kobiet naprawdę wykraczało poza jego zdolności pojmowania.

Ostatecznie nie powiedział niczego. Ona również, ale to wydawało się właściwe. Póki trwała w jego objęciach, pozwalając, by taniec trwał w najlepsze, mógł przynajmniej udawać, że wszystko w porządku. Prawda była taka, że nie śmiał oczekiwać niczego więcej, przynajmniej na razie. Miał wrażenie, że obecna sytuacja – swoisty impas, w którym oboje się znaleźli – przynajmniej na razie pozostawała szczytem możliwości, które mieli.

Miał jej do powiedzenia dużo więcej. Próbował już ostatnim razem, aż nazbyt świadom tego, jak niepotrzebnie wszystko się skomplikowało. Zranił ją. Oczywiście, że tak, choć jeszcze kilka miesięcy wcześniej było to dla niego nie do pomyślenia. Cóż, nie w przypadku kogoś takiego jak Miriam. Wszystko wydawało się o wiele prostsze, kiedy mógł wierzyć, że demony i uczucia nie szły ze sobą w parze. Sęk w tym, że Mira okazała się inna, o przykładzie Rafaela i Eleny nie wspominając.

Kiedy żal minął, a Al w końcu oswoił się z myślą, że najmłodsza z Cullenów nigdy nie miała stać się dla niego kimś więcej poza przybrana kuzynką, wszystko inne nabrało kształtu. Również to, że w objęciach wcale nie trzymał niebezpiecznej nieśmiertelnej, ale przede wszystkim kobietę. I to na dodatek taką, która mogła zarzucić mu bardzo wiele.

Och, a potem wciąż należały jej się podziękowania. Nie tylko za to, że tutaj przyszła, choć przecież wcale nie musiała. Nie chciał zastanawiać się, co tak naprawdę kryło się za działaniem Miry. Liczyło się, że jednak nie zepchnęła go ze schodów, kiedy przedstawił swój plan, nie wspominając już o tym, że to właśnie ona postawiła go na nogi, gdy błądzili przez przejęte przez Ciemność światy. To ona potrafiła nim potrząsnąć, nie pozwalając obwiniać się o wszystko, co zrobił Lilly i Elenie. Pod wieloma względami wciąż się z nią nie zgadzał, ale nie mógł zaprzeczyć, że pewność siebie, z jaką wypowiadała kolejne argumenty, miała w sobie coś kojącego.

Lubił mieć ją blisko. Lubił, kiedy walczyli – czy to słownie, czy w bardziej... praktyczny sposób. A już na pewno lubił, kiedy całowali się bez opamiętania, jakby nic innego nie miało znaczenia.

Powoli uniósł głowę. Zareagował instynktownie, ostrożnie odchylając Mirę w swoich ramionach. Spojrzała na niego dziwnie, jakby w roztargnieniu. Mógł tylko zgadywać, jak wyglądał wyraz jego twarzy, zwłaszcza gdy nachylił się w jej stronę i...

– Czy mogę prosić państwa o uwagę?

Skrzywił się, słysząc wzmocniony przez zestaw nagłaśniający męski głos. Muzyka urwała się, a w sali jak na zawołanie zapanował spokój. Aldero zaklął w duchu, niechętnie pozwalając, by Miriam się odsunęła. Było mu gorąco, bynajmniej nie przez panującą w zapełnionym pokoju duchotę.

Demonica doszła do siebie dużo szybciej od niego. Po prostu wyprostowała się, odrzucając na plecy ciemne włosy i zwracając ku miejscu, które najwyraźniej miało pełnić funkcję sceny. Na krótką chwile zrobiło się zamieszanie, kiedy goście podeszli bliżej. Wszystko wróciło do normy, jakby nic szczególnego nie miało miejsca – zwłaszcza między nim a Mirą.

– Pospiesz się – doszedł go jej zniecierpliwiony głos. Tym razem nie trudziła się mentalnym nawoływaniem.

Natychmiast ruszył się z miejsca. Przepchnęła się aż na sam przód, nawet nie musząc się wysilać, by zająć miejsce w pierwszym rzędzie. W krótkim czasie wokół sceny utworzyło się niewielkie półkole. Dopiero wtedy Aldero udało się określić, ile osób tak naprawdę zdecydowało się pojawić. Na pierwszy rzut oka musiało być około czterdziestu, co samo w sobie wydało mu się niepokojące. Nigdzie nie widział dzieciaka, z którym Shannon i Joce trzymały się, kiedy jeszcze brały udział w projekcie, a który miał na imię... Och, Jeremi? To chyba był Jeremi...

Nie rozpoznał twarzy żadnego z zebranych. Nikt nie zachowywał się podejrzanie, a tym bardziej nie rzucił na niego i Mirę, by oznajmić, że nie powinno ich tutaj być. Gdyby przypadkiem zbłądził do sali konferencyjnej, uwierzyłby, że to zwykłe spotkanie – czy to jakiejś małej firmy, czy faktycznych uczestników projektu, za którym nie kryło się nic szczególnego. Cóż, na pewno nie łowcy, z sobie tylko znanych powodów próbujący zebrać informację o uzdolnionych śmiertelnikach.

Co sądzisz?, pomyślał, próbując zwrócić uwagę Miry, ale nie doczekał się odpowiedzi. Zauważył jedynie, że nieznacznie potrząsnęła głową.

Zacisnął usta. Wbił wzrok w mężczyznę, który wcześniej przerwał luźne oczekiwanie, skupiając wokół siebie towarzystwo. Jego również nie rozpoznał, choć w dzień poprzedzający zlot starannie wypytał Shannon. Pozwoliła mu nawet zlustrować swój umysł, udostępniając większość wspomnień z pobytu ośrodku. Gdyby zauważył chociaż jedną osobę, która brała udział w Projekcie Beta sprzed kilku miesięcy, natychmiast by się zorientował.

A jednak facet z mikrofonem okazał się obcy. Co prawda wyglądał na starszego od większości uczestników, ale nie wyróżniał się niczym więcej. Mógł mieć najwyżej pięćdziesiąt lat, choć również co do tego Al nie miał pewności. Gdyby przyszło mu opisać to, co widzi, z czystym sumieniem stwierdziłby, że właśnie trafił na potencjalnego kandydata do roli świętego Mikołaja. Okrągła sylwetka, posiwiałe włosy i gesty zarost sprawiały, że twarz nieznajomego wyglądała poważnie i niezwykle sympatycznie zarazem.

– Skoro jesteśmy już w komplecie, bardzo dziękuję wszystkim za tak liczne przybycie. Widzę kilka znajomych twarzy – oznajmił mężczyzna, decydując się przerwać przeciągającą się ciszę. Uśmiechnął się blado. Wzrokiem z uwagą powiódł po tłumie. – Pierwszy skład może mnie pamiętać, chociaż od naszego ostatniego spotkania minęło dobrych kilka lat. Pozwólcie w takim razie, że się przedstawię, żeby rozwiać wszelakie wątpliwości. Nazywam się Emanuel Hale i byłem koordynatorem pierwszej edycji Projektu Beta.

Ktoś zaklaskał. Większość poszła jego śladem i dookoła na powrót zapanowało zamieszanie. Aldero obserwował w ciszy, dla pewności raz po raz spoglądając na Mirę. Stała zamyślona, z założonymi ramionami. Miał wrażenie, że myślami była gdzieś daleko, bynajmniej nie skoncentrowana na przemowie.

Wampir zawahał się. Czy Cammy albo Beatrycze wspominali coś o założycielu? Wieść o tym, że przypadek Joce i Shannon nie był odosobniony, nie zaskoczyła go. Zdążył nawet zerknąć na stronę projektu, ale i tam nie znalazł niczego wyjątkowego. Na pewno nie informacji o tym, czym faktycznie zajmowała się grupa, reklamująca się jako ratunek dla osób z zaburzeniami snu.

Zdecydowanie zapamiętałby imię takie jak Emanuel. Nazwisko nie wzbudziło w Aldero żadnych emocji, zwłaszcza że równie dobrze mogło okazać się fałszywe. O ile się nie mylił, krewni Renesmee również posługiwali się nim w podrobionych papierach.

– Dziękuję. Skoro już jesteśmy przy wspominkach, pozwolę sobie wspomnieć, że pierwsza edycja projektu okazała się swoistym sukcesem. Kilka cudownych osób, które mamy obecnie w naszym składzie, okazało się prawdziwym przełomem. Moi drodzy... – Mężczyzna urwał. Na jego ustach ponownie pojawił się uśmiech. – Kiedy zaczynałem pracę nad Projektem Beta, do głowy nie przyszło mi, co przyjdzie nam odkryć. Wciąż tak niewiele wiemy o ludzkich umysłach i możliwościach... Od lat specjalizuje się w zaburzeniach snów, ale spotkanie z wami pozwoliło mi zrozumieć o wiele więcej. I wierzcie mi, że już zawsze będę wam za to wdzięczny.

Tym razem Aldero słuchał wywodu z większą uwagą. Bezwiednie nachylił się do przodu, nieznacznie unosząc brwi.

A to ciekawe. Miał przez to rozumieć, że pierwotnie faktycznie chodziło o zaburzenia snu? Możliwe, że to miało sens. Tyle przynajmniej zdołał wywnioskować ze słów Hale'a, próbując nadążyć za tokiem rozumowania mężczyzny.

Jocelyne początkowo też wątpiła w siebie i we własne zmysły. Wątpił, by w innym wypadku zdecydowała się na wyjazd do ośrodka, który miał szansę pozwolić jej zrozumieć pewne kwestie. Przypadek Shannon był inny, ale słuchając oryginalnej historii i porównując ją z wersją na stronie internetowej, Al momentalnie zauważył zbieżności. Jeśli założyć, że Emanuel mówił prawdę, a wszystko zmieniło się podczas pierwszego projektu...

– ... móc podziękować tym, którzy zajęli się rozwojem projektu w późniejszych latach. Niestety, części z nich już z nami nie ma – usłyszał i te słowa wystarczyły, by sprowadzić go na ziemię. Oho..., westchnął w duchu. Mimowolnie się spiął, aż nazbyt dobrze wiedząc, co stało się ostatnim razem. Tamtego wieczora widział dość. – Nie chciałbym, by ten wieczór zamienił się w stypę, ale sądzę, że wydarzenia sprzed kilku miesięcy zasłużyły na stosowne uhonorowanie. Niektórzy z was pewnie słyszeli o finale ostatniej edycji projektu. Podczas pożaru zginęło nie tylko kilku doskonałych specjalistów, w tym również mój następca, Ronald Waydell. Ofiarami padli również nasi podopieczni, młodzi, uzdolnieni ludzie, tacy jak wy i... – Urwał. Z niedowierzaniem potrząsnął głową. – To strata, z którą wciąż się nie pogodziliśmy. Zaniedbanie, którego jeszcze długo sobie nie wybaczę – dodał i zabrzmiał przy tym tak, jakby faktycznie było mu przykro.

Gdyby ten twój zastępca nie upadł na głowę, może nawet bym uwierzył, że chcieliście dobrze, przeszło mu przez myśl. Wątpił, bo Joce choć po części podzielała żale zawarte w wywodzie tego mężczyzny. Ktoś, kto igrał z demonami, a tym bardziej próbował jednego z nich uwięzić, nie pasował do obrazu zbawcy.

Cokolwiek poszło nie tak ostatnim razem, nie pozwalało mu uwierzyć w dobre intencje tych ludzi. Nawet jeśli, wciąż pozostawali niebezpieczni. Ktoś, kto próbował mieszać się w świat nieśmiertelnych, nie mógł skończyć dobrze.

Musieli to ukrócić. Jeszcze nie wiedział jak, po cichu licząc na jakieś cudowne wnioski Miry, ale mimo wszystko...

– Pamiętam moją pierwszą grupę i zderzenie z czymś, co mógłbym określić mianem... prawdziwego daru. Nie tego spodziewałem się, zaczynając ten projekt. I wierzę, że również nie tego oczekiwaliście wy, szukając pomocy – podjął Hale. Powiódł wzrokiem po zebranych, jakby szukając aprobaty. – Wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, jaki przełom odkryjemy. Tak wielu z was, waszych historii, niezrozumienia... Ale wtedy zrozumiałem, że to coś, nad czym chciałbym pracować. Wykluczenie to najgorsze, co może spotkać człowieka.

Kątem oka zauważył jak Mira wywraca oczami. Słuchając coraz bardziej ckliwej przemowy, sam zaczynał mieć na to ochotę.

To nie wyjaśniało tego, co tutaj robili. Nie wyjaśniało niczego, ale...

– Mógłbym mnożyć przykłady, ale prawda jest taka, że każde z was nim jest. Każde z naszych podopiecznych. Wyjątkowi, mniej lub bardziej uzdolnieni... Nie muszę tłumaczyć, jakie to niesie ze sobą konsekwencje. Co to oznacza. – Mężczyzna nie przestawał się uśmiechać. Brzmiał jak dumny ojciec, który po długim czasie widzi wszystkie swoje dzieci. – Chciałbym powiedzieć, że to dopiero początek, a ostatnie komplikacje są przeszkodą, którą udało nam się pokonać. Projekt Beta jest przedsięwzięciem, któremu oddałem całemu siebie, ale... – ciągnął, raptownie poważniejąc – obawiam się, że to nie będzie możliwe. Wszystko ma swój początek i koniec. To, co przyniósł Projekt Beta, również właśnie znalazło swój kres.

Aldero zamrugał, co najmniej zaskoczony. I tyle? Problem miał rozwiązać się sam? Wszystko sprowadzało się do uroczystego zakończenia, na które nie mieli szansy, kiedy po ośrodku zaczął szaleć krwiożerczy demon?

To się nazywa mieć więcej szczęścia niż rozumu...

Zerknął na Mirę, by przekonać się, że ta wcale nie wyglądała na uszczęśliwioną. Wręcz przeciwnie – wyczuł bijące od niej napięcie tak wyraźnie, jakby należało do niego samego. Coś było nie tak, choć wciąż nie miał pewności, czego powinien się spodziewać. I, bogini mu świadkiem, chyba wcale nie chciał się tego dowiedzieć.

Gdzieś w kieszeni poczuł wibrowanie telefonu. Wyjął komórkę, by dyskretnie spojrzeć na telefon.

Mama rzadko kontaktowała się z nim i Cameronem w losowych momentach, a jednak to właśnie SMS od niej pojawił się na ekranie.


Mam złe przeczucia.
Cokolwiek właśnie robisz,
uważaj na siebie.


Cholera...

A potem gdzieś za plecami usłyszał kobiecy wrzask. Powietrze momentalnie wypełnił znajomy, aż nazbyt charakterystyczny zapach. Poczuł samoistnie wysuwające się kły, kiedy te tak po prostu zareagowały na kuszącą słodycz.

Krew.

Natychmiast się odwrócił – akurat w chwili, w której nieznajoma kobieta ciężko osunęła się na kolana, trzymając za wciąż krwawiące gardło. Nóż wyślizgnął się z dłoni stojącego tuż za nią mężczyzny.

Cum deo*, moje dzieci – usłyszał jeszcze głos Emanuela.

Potem dookoła rozpętało się piekło.

__________

*Cum deo z łaciny: Z Bogiem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro