Szesnaście

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Elizabeth

Isabeau stała w pobliżu schodów, plecami opierając się o poręcz. Na jej ustach majaczył nieco złośliwy, choć wciąż niezwykle ujmując uśmiech. Zdaniem Liz ta kobieta była taka pod każdym względem – piękna i władcza. Dokładnie tego można było się spodziewać po osobie, która pełniła rolę królowej.

– Ciociu – westchnął Damien, rzucając Isabeau co najmniej urażone spojrzenie.

Wciąż był zdyszany i wyraźnie pobudzony. Oddychał szybko i płytko, zupełnie jakby chwilę wcześniej przyszło mu przebiec maraton. Jego oczy lśniły niezdrowym, intensywnym blaskiem. Elizabeth mogła się założyć, że na pierwszy rzut oka dało się zauważyć, że nie zeszli do kuchni, by przygotować śniadanie. Cóż, nie w tradycyjnej formie, choć kto tak naprawdę mógł wiedzieć, czego spodziewać się po wampirach?

– Nie patrz tak na mnie. Przecież nic nie mówię – zauważyła ze spokojem Beau. – Dobrze wiedzieć, że jednak masz coś po moim bracie... Chociaż tak ci tylko przypomnę, że Liz ma plecy nieco wyżej.

Do dziewczyny dopiero wtedy dotarło, że Damien wciąż trzymał dłonie na jej biodrach – niżej niż z założenia powinien, ale to jej nie przeszkadzało. Była za to gotowa założyć się, że Isabeau dobrze wiedziała, co zastałaby, gdyby pojawiła się chociaż chwilę później.

Cisza miała w sobie coś krępującego. Liz uciekła wzrokiem na bok, ale skupienie się na czymkolwiek okazało się wyzwaniem, które ostatecznie ją przerosło. Nie potrafiła ot tak zignorować tego, że nieoczekiwany gość spoglądał wprost na nią.

– Tak czy siak – podjęła jak gdyby nigdy nic Isabeau – miałam chwilę, więc zdecydowałam się zajrzeć. W zasadzie przyszłam do Liz.

Tych kilka słów wystarczyło, by wytrącić Elizabeth z równowagi. Dziewczyna drgnęła, po czym poderwała głowę. Zaraz po tym zamarła, świadoma wyłącznie spojrzenia pary przenikliwych oczu – intensywnie niebieskich, przywodzących na myśl zamarzającą wodę. Coś ścisnęło ją w gardle, utrudniając wykrztuszenie choćby słowa. Nie żeby pustka w głowie w ogóle ułatwiała odpowiedź.

– Do mnie?

Wyczuła, że Damien również się spiął. Kiedy podążyła za jego spojrzeniem, przekonała się, że wpatrywał się przede wszystkim w twarz ciotki... A konkretnie w jej oczy.

Tyle wystarczyło, by przypomniała sobie o wszystkim, co wiedziała o Isabeau i jej zdolnościach. Natychmiast spojrzała wprost w jasne tęczówki wampirzycy, nie od razu przyjmując do wiadomości, że te były po prostu niebieskie. Srebrne... Powinnam się martwić, jeśli będą srebrne, pomyślała, ale wcale nie poczuła się dzięki temu pewniej.

Królowa westchnęła.

– Rany, nic nie widziałam. Nie o to chodzi – zapewniła, wywracając oczami. – Chodzi o coś zupełnie innego.

– Więc po co chcesz rozmawiać z Liz? – zapytał natychmiast Damien.

Tym razem uśmiech Beau był bez wątpienia złośliwy. Lekko przekrzywiła głowę, z zaciekawieniem spoglądając na bratanka.

– Jakbym słyszała Gabriela – rzuciła rozbawionym tonem. – Spokojnie. Nie zabiję ci dziewczyny, to raz. Dwa, raczej potrafi mówić.

– Ale...

– Chciałam pogadać o tatuażach Liz. Nie wątpię, że je widziałeś – oznajmiła wprost Isabeau, tym samym skutecznie zamykając Damienowi usta – ale to brzmi mi na temat na babskie plotki, więc gdybyś był tak dobry...

– Moje tatuaże? – wtrąciła, mając wrażenie, że symbole na jej skórze znów zaczynają płonąć. Mrowienie a skórze było coraz trudniejsze do ignorowania. Przez chwilę miała wręcz ochotę dotknąć rozpalonej skóry przez ubranie. Ostatecznie objęła się ramionami, nerwowo je pocierając. – Nie oczekiwałam, że... To znaczy...

Urwała, podchwyciwszy spojrzenie Isabeau. Coś w wyrazie jej twarzy i tonie złagodniało, kiedy w odpowiedzi zaproponowała:

– Przejdźmy się, co?

Liz skinęła głową. Natychmiast ruszyła się z miejsca, mimo obaw ruszając za Beau, ledwo ta zdecydowała się przemieścić. Narzuciła szybkie, choć w pełni ludzkie tempo, bez oglądania się przez ramię ruszając ku wyjściu.

– Hej. – Elizabeth zesztywniała, gdy wokół jej nadgarstka zacisnęła się ciepła dłoń Damiena. Natychmiast odwróciła się w jego stronę. – Wszystko gra? Jeśli chcesz... – zaczął, ale nie pozwoliła mu dokończyć.

– Poradzę sobie. Zostań tutaj, co?

Nie wyglądał na zachwyconego taką perspektywą, ale przynajmniej nie próbował protestować. Posłała mu blady uśmiech, po czym podążyła za Isabeau, nie chcąc niepotrzebnie zmuszać wampirzycy do czekania. Dziwnie było utożsamiać ciotkę Damiena z kimś o randze królowej, nawet jeśli idealnie nadawała się do tej roli. Liz wciąż czuła się przy niej nieswojo, zwłaszcza mając w pamięci ten jeden, jedyny raz, kiedy kobieta straciła nad sobą kontrolę, zagniewana wypadając z pokoju Alessi.

Tyle że w tamtej chwili wyglądała na w pełni opanowaną. Szła szybko i pewnie, poruszając się w sposób, którego niejedna przedstawicielka płci pięknej mogłaby jej pozazdrościć. Było w tym coś, co sprawiało, że Liz czuła się niezręcznie, ostatecznie decydując się milczeć. Zwykle po mieście poruszała się u boku Damiena i choć ufała jego rodzinie, Isabeau zdecydowanie była osobą, która potrafiła onieśmielić.

Wyszły przed dom. Na zewnątrz panował przyjemny, poranny chłód, ale dziewczyna prawie nie była tego świadoma. W zamian wciąż wyraźnie czuła mrowienie i fale gorąca, które raz po raz rozchodziły się po całym jej ciele.

– No już, rozluźnij się trochę. Pomyślałam, że rozmowa na osobności to dobry pomysł, ale jeśli się myliłam...

Liz mimowolnie się wzdrygnęła. Z wrażenia omal nie wpadła na Isabeau, kiedy ta nagle się zatrzymała. Królowa stała zwrócona do niej plecami, jakby od niechcenia obserwując majaczące w pobliżu drzewa. Do Elizabeth dopiero wtedy dotarło, że trzymała się w cieniu, nawet mimo zachmurzonego nieba woląc dmuchać na zimne.

Przełknęła z trudem, nie będąc w stanie ot tak ignorować milczenia. Nerwowym gestem przeczesała wilgotne włosy palcami, ostatecznie zaczynając bawić się jednym z kosmyków.

– Wiem, że nie poruszałaś tematu. Jesteś tutaj, choć wcale nie musisz... I jestem ci za to wdzięczna – podjęła Isabeau, starannie dobierając słowa. Nie to Liz spodziewała się usłyszeć. – Na wstępie chciałabym mieć pewność, że mamy jasność co do tej kwestii. Mam dość powodów, by... pałać niechęcią do twojej rodziny, ale to nie oznacza, że to obejmuje również ciebie. Dzieci nie powinny pokutować za błędy rodziców.

Elizabeth nie odpowiedziała, coraz bardziej oszołomiona. Dobrze rozumiała do czego piła Beau, choć przez cały ten czas nawet nie przyszło jej do głowy, by obawiać się akurat nienawiści z jej strony. Jej matka... Mój ojciec zabił jej matkę, uświadomiła sobie. Ta myśl uderzyła w nią z całą mocą, na moment pozbawiając tchu.

Prawda była taka, że Isabeau nawet przez moment nie dała jej tego odczuć. Przez całe tygodnie była gdzieś obok, ale nie zachowywała się jak ktoś, kto mógłby chować urazę. Jeśli na dodatek była w stanie zaoferować pomoc...

– Czasami wciąż o tym myślę. Nie po to, by kogokolwiek obwiniać, chociaż... – Wampirzyca momentalnie urwała. Nieznacznie pokręciła głową, jakby chcąc opędzić się od jakiejś niechcianej myśli. – Wiem o tych symbolach. I o naszyjniku, który nosiłaś wcześniej. I wierz mi, że wszyscy mamy powody, by chcieć to zrozumieć.

Mówiła spokojnie, starannie dobierając słowa. Liz słuchała jej w ciszy, wciąż niepewna, czego powinna się spodziewać. Czekała, choć sama nie miała pojęcia na co. Na to, że Isabeau jednak okaże zdenerwowanie? Choćby nutkę żalu albo zasugeruje, że wcale nie wierzyła w nieświadomość Elizabeth? Jej myśli wirowały, podsuwając coraz to nowsze scenariusze, jednak z każdą kolejną sekundą utwierdzała się w przekonaniu, że żaden z nich się nie ziści.

Królowa tymczasem ciągnęła dalej:

– Nie chciałam wciągać cię w to wcześniej, zresztą mieliśmy inne problemy. Ale to wciąż coś, co powinniśmy zrozumieć... I sądzę, że sama będziesz tego chciała. – Wampirzyca zamilkła, po czym zmierzyła Liz wzrokiem. Dziewczyna nie pierwszy raz miała wrażenie, że błękitne oczy przenikały ją na wskroś. – Nie znalazłam wzmianki o znakach, które ot tak pojawiłyby się na czyjejkolwiek skórze. O naszyjniku równie, aczkolwiek... Mogę zadać ci pytanie?

Liz zamrugała, przez chwilę czując się tak, jakby mówiono do niej w jakimś innym języku. W ogóle miała wybór? Wpatrywała się w Isabeau, nagle niepewna co tak naprawdę powinna powiedzieć albo w ogóle myśleć.

– Ja... – Odchrząknęła, próbując pozbyć się ucisku w gardle. – Oczywiście.

Kobieta w zamyśleniu skinęła głową. Nie odezwała się od razu, jakby analizując ton i zachowanie swojej rozmówczyni.

– W porządku – powiedziała w końcu. Liz nie była w stanie określić, do jakich Beau musiała dojść wniosków. – Jest jedna rzeczy, która nie daje mi spokoju, kiedy wracam pamięcią do tego, co stało się w hotelu. Możliwe, że będziesz potrafiła mi to wytłumaczyć.

– Spróbuję – zapewniła natychmiast. – Ale nie wiem, czy będę potrafiła. Ja nie...

– Nie oczekuje od ciebie cudów. Nie oczekuję... niczego. – Isabeau wydała z siebie przeciągłe westchnienie. – Wiem w jakich warunkach zostałaś w to wszystko wciągnięta. Ale to tylko podsyca moją nadzieję na to, że zdołasz nam pomóc.

Brzmiała szczerze. Przynajmniej Liz miała nadzieję, że wampirzyca nie próbowała jej zwodzić, choć bez wątpienia byłaby do tego zdolna. Wciąż czuła się winna, choć zarazem wiedziała, że nie powinna. Z drugiej strony, słowa Isabeau rozbudziły w niej wątpliwości, o których sądziła, że zdążyła się ich wyzbyć.

Przez chwilę obie trwały w ciszy – tak długo, że milczenie zaczęło być co najmniej uciążliwe. Liz była bliska tego, by jednak się odezwać, ale nie miała po temu okazji.

– Coś... Ktoś – poprawiła się pośpiesznie Isabeau – zaatakował nas, kiedy dostaliśmy się do podziemi. Mnie, Renesmee i mojego brata... I jestem pewna, że to był człowiek, chociaż nie mogłam na niego patrzeć. Żadne z nas nie mogło.

Och, nie...

Zrozumiała. Oczywiście, że zrozumiała, w gruncie rzeczy nie potrzebując dokładniejszych wyjaśnień. Zanim zdążyła zastanowić się nad tym, co robi, uniosła dłoń do gardła, zupełnie jakby mogła pochwycić nieistniejący już naszyjnik.

Isabeau obserwowała ją z uwagą, wciąż milcząc. Nieznacznie skinęła głową, jednak również wtedy nie skomentowała zachowania Elizabeth nawet słowem.

– Co więcej, żaden człowiek nie miałby szans dotrzymać kroku nieśmiertelnemu. Podziwiam wytrwałość i upór ludzi – pochyliła głowę w niemym uznaniu – ale fizyczne możliwości to zupełnie coś innego. Zresztą tego nie muszę ci tłumaczyć, czyż nie?

To nie brzmiało jak oskarżenie. Nie brzmiało również jak przytyk, ale oczywiste stwierdzenie faktu. Mimo wszystko Liz słuchała tych słów w napięciu, czując, że serce przyśpiesza jej biegu. Próbowała zachować spokój, ale wciąż czuła się prawie jak po długim biegu – jednym z tych, które podejmowała, gdy usiłowała uporządkować nadmiar informacji i przekonać samą siebie, że jednak była w stanie uporać się z prawdą. Wtedy jeszcze wierzyła, że wszystko było co najwyżej pokrętnym snem, z którego wystarczyło się obudzić.

Teraz już się nie łudziła. Wydarzyło się zbyt wiele, by mogła dalej zadręczać się każdą złą rzeczą, z którą przyszło jej się mierzyć. Ta Liz, która nie tak dawno temu marzyła tylko o tym, by zamknąć się w pokoju i z niego nie wychodzić, w końcu musiała zacząć walczyć.

Tak? I dlatego od dwóch miesięcy ukrywasz się w tym domu?

Skrzywiła się w odpowiedzi na tę myśl. Natychmiast spróbowała ją od siebie odepchnąć, ale ta wracała niczym natrętny, lgnący do światła owad. To sprawiło, że Liz tym wyraźniej czuła, że próbowała oszukać samą siebie.

Poruszając się trochę jak w transie, tym razem sama ruszyła przed siebie. Isabeau nie skomentowała tego nawet słowem, po prostu podążając za nią. Obie podjęły powolny marsz przez sad – milczące, względnie spokojne i otoczone drzewkami owocowymi. Było coś kojącego w obecności natury, choć zarazem Elizabeth nie była w stanie odszukać w tych warunkach ukojenia. Zebranie myśli wciąż wydawało się wyzwaniem, którego ot tak nie potrafiła się podjąć.

Miała wrażenie, że minęła cała wieczność, nim w końcu zdecydowała się odezwać. Podświadomie czekała na jakiekolwiek ponaglenia ze strony Isabeau, ale ta po prostu szła obok, cierpliwie czekając. Nawet jeśli odczuwała zniecierpliwienie, skrzętnie to ukrywała.

– Ten naszyjnik... – Liz westchnęła. Przycisnęła obie dłonie do piersi, znów mając wrażenie, że znaki na jej skórze paliły żywym ogniem. – Znalazłam go w mieszkaniu babci, kiedy... Cóż, kiedy byłam pewna, że Jason ją zamordował – oznajmiła, pierwszy raz decydując się na taką bezpośredniość. Nina żyje. Najważniejsze jest to, że Nina żyje, zaczęła powtarzać w myślach niczym mantrę. Było w tym coś kojącego, choć zarazem świadomość, że jej babcia wciąż gdzieś tam była, wcale nie czyniła sytuacji łatwiejszej do zrozumienia. Liz zbyt dobrze pamiętała, co została w rodzinnym domu i w jakim przekonaniu żyła przez kilka kolejnych tygodni. – Nie miałam pojęcia czym jest. Wtedy zależało mi przede wszystkim na pamiątce, zresztą... Może to głupie, ale sprawiał, że czułam się bezpieczniejsza.

– Hm... – Isabeau w zamyśleniu przekrzywiła głowę. Wciąż śledziła każdy, nawet najbardziej subtelny ruch ze strony Liz. – Ale teraz już wiesz, prawda? Czym był naszyjnik.

Dlaczego mam wrażenie, że ty również...?

– Nina mi powiedziała. Tylko trochę, ale dopiero wtedy zrozumiałam, co działo się wokół mnie. Po tym jak Damien... – Urwała, by złapać oddech. To było czymś, o czym akurat nie chciała pamiętać. W roztargnieniu potarła szyję w miejscu, w którym dopiero co znajdowała się krwawiąca rana po ugryzieniu – coś, na co sama pozwoliła i co czyniło ją wyjątkową. Inaczej niż moment, w którym tkwiąc w swojej małej sypialni była gotowa przysiąc, że niewiele brakowało, by Damien w przypływie gniewu rozerwał jej gardło. Jakby miała w pokoju dzikie zwierzę, które... – Zrozumiałam, że was drażnił. Jak na ironię, skoro powinien mnie chronić.

– Naszyjnik ochronny, który prowokuje drapieżcę. Nie brzmi to dobrze, jeśli ująć to w ten sposób – zauważyła cicho Isabeau, ale jej słowa zabrzmiały jak wstęp do czegoś więcej.

Liz poczuła, że robi jej się gorąco.

– Nina powiedziała, że to jeden z największych skarbów takich jak my. To znaczy... Nas, łowców – przyznała, choć utożsamianie się z tą grupą przyszło jej z trudem. Bezwiednie zacisnęła dłonie w pieści. – Ucieszyła się, że go znalazłam. Mówiła, że to skarb, podczas gdy teraz wydaje mi się raczej przekleństwem. Opowiadała mi o rodach i...

– O rodach? – dążyła Isabeau.

– Twierdziła, że tacy jak my działają od pokoleń. Niektóre rodziny ustąpiły, pragnąc normalnego życia. – Skrzyżowała ramiona, nagle niepewna, co zrobić z rękami. – Moja mama pragnęła tego dla mnie i Jasona. Nigdy nie mieliśmy się dowiedzieć.

Poczuła, że robi jej się niedobrze. Sama myśl o matce była trudna, zwłaszcza że po zamknięciu oczu Liz widziała tylko jedno: wszechobecną czerwień. Znajomy salon, metaliczny zapach krwi i paraliżujący strach, nieco tylko stłumiony przez adrenalinę. To i ona, ściskająca w dłoniach broń ojca, ale nie po to, by kogokolwiek zastrzelić. Bynajmniej. Stała wtedy przed rodzonym bratem, próbując zebrać odwagę na pociągnięcie za spust w momencie, w którym broń wycelowana była w jej stronę.

Sądziła, że zdążyła się na to uodpornić. Minęło dość czasu, by zapanowała nad sobą na tyle, by przestać spazmatycznie szlochać za każdym razem, kiedy myślała o przeszłości. Tak przynajmniej sądziła, budząc się i zasypiając u boku Damiena, i powtarzając sobie, że tego właśnie chciała. Odcięła się od rodziny, pocieszając się myślą, że ci mimo wszyscy byli cali – i to również pomimo masakry, którą w hotelu urządził Jason. Miała dość powodów, by trzymać się z daleka od ojca i babki, ale...

To nie było takie proste. Nigdy nie miało być.

Uciekła wzrokiem w bok, próbując ukryć łzy. Zamrugała pośpiesznie, starając się zapanować nad sobą na tyle, na ile mogła. Ostatnim, czego tak naprawdę chciała, było popłakanie się na oczach Isabeau –a więc ostatniej osoby, która powinna jej współczuć. Obie miały powody, by wylewać łzy, ale Liz nie sądziła, by ta kobieta w ogóle chciała oglądać te należące do niej.

Cisza dzwoniła jej w uszach. Elizabeth nawet nie zauważyła kiedy się zatrzymała, nagle zamierając w pół kroku i po prostu bezmyślnie spoglądając przed siebie. Oddychała szybko i płytko, walcząc z emocjami, które wydawały się kumulować gdzieś w jej piersi, skutecznie pozbawiając tchu i uniemożliwiając wykrztuszenie z siebie chociażby słowa. Więc milczała, czekając na coś, czego nie potrafiła zaznać od wielu tygodni: ostateczne ukojenie.

Jakaś jej cząstka zapragnęła się wycofać. Wrócić do domu, wpaść w ramiona Damiena i nie ruszać się stamtąd przynajmniej do wieczora. Wtedy Liz czuła się bezpieczna i pełna, niezależnie od tego, czy takie postępowanie również było formą ucieczki. Żyła we względnie spokojnej, choć fałszywej bańce spokoju, którą stworzyła sobie w tym mieście i domu, który nawet nie należał do niej.

– Chodź tu, dziecino.

Te słowa doszły do niej jakby z oddali. Zanim zdążyła się zastanowić, otoczyły ją cudze objęcia – inne niż te, do których się przyzwyczaiła. Uścisk Isabeau okazał się zaskakująco silny i łagodny zarazem, ani trochę nie przypominając objęć kogoś, kto musi zmuszać się do okazania choć odrobiny pozytywnych uczuć. Liz zamarła, skutecznie wytrącona z równowagi i jeszcze bardziej zdezorientowana. Trwała w ramionach kogoś, kto miał dość powodów, by nie chcieć oglądać jej na oczy – i czuła się z tym zaskakująco dobrze.

Otworzyła i zaraz zamknęła usta. Chciała zaprotestować, ale kiedy przyszło co do czego, odkrywał, że nie jest w stanie wykrztusić z siebie choćby słowa. Roztrzęsione ciało wydawało się ważyć tonę, skutecznie ograniczając ruchy zaskoczonej dziewczyny. Tak naprawdę potrzebowała tego, co oferowały obejmujące ja ramiona – ciepła i zrozumienia, nawet jeśli na to drugie po prostu nie zasłużyła.

Właśnie wtedy Isabeau zaczęła szeptać – cicho, ładnie, trochę jakby nuciła jakąś dawną zapomnianą kołysankę. Elizabeth nie znała języka, którym zwracała się do niej nieśmiertelna, ale melodyjność kolejnych słów sprawiła, że dziewczynie jakimś cudem udało się rozluźnić. Słuchała i czuła, że zaczyna się uspokajać, z każdą kolejną sekundą odzyskując równowagę. To wciąż był kruchy, łatwy do zakłócenia stan, ale Liz i tak była za niego wdzięczna.

Zamknęła oczy. Przez chwile była świadoma wyłącznie tych słodkich słów, kojącego zapachu i ciepła otaczających ją ramion.

– Lepiej? – zapytała cicho Isabeau, z westchnieniem gładząc wtuloną w nią dziewczynę po plecach. – Moja matka była w tym dużo lepsza... Ale dobra kapłanka jest też dobrą pocieszycielką. Wierz mi, że się staram. – Odsunęła się na tyle, by móc spojrzeć wprost w twarz wciąż oszołomionej Liz. Na ustach Isabeau błąkał się kojący, nieco tylko niepewny uśmiech. – Duszenie emocji nigdy nie jest dobre. Wybacz, że wyciągam to na zewnątrz, ale...

– W... w-w porządku – wykrztusiła, bezceremonialnie decydując się wejść wampirzycy w słowo. Wierzchem dłoni pośpiesznie otarła twarz. – Nie ucieknę przed tym.

Isabeau jedynie skinęła głową.

– Nie uciekniesz – zgodziła się. Jej ton, choć wciąż łagodny, zabrzmiał w nieco bardziej zdecydowany sposób. – Wracając do tematu – podjęła jak gdyby nigdy nic – jest ktoś, komu chciałabym cię przedstawić. Możliwe, że będzie w stanie rozwiać twoje wątpliwości. Moje również, ale to w tej chwili sprawa drugorzędna.

Tym razem Liz nawet nie próbowała odpowiedzieć. W zamian sztywno skinęła głową, chcąc nie chcąc zgadzając się na wszystko, co miała jej do zaoferowania ta kobieta. Prawda była taka, że nie miała wyboru. Nie chciała go mieć, dobrze wiedząc, że gdyby tylko zaczęła się wahać, najpewniej znów zdecydowałaby się na najmniej odpowiednią, choć względnie bezpieczną opcję: na ucieczkę.

W zamyśleniu dotknęła piersi, w myślach odtwarzając wzory na skórze. Nie mogła udawać, że ich tam nie było i że nic nie znaczyły. Tym bardziej nie była w stanie wiecznie uciekać przed osobami, z którymi była spokrewniona.

Musiała w końcu podjąć decyzję. I spotkać się z Niną, choć to musiało poczekać aż do powrotu do Seattle.

Teraz z kolei mogła spotkać się z kimś innym.

– Chodźmy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro