Trzydzieści

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Sage

Towarzystwo mu odpowiadało. W zamyśleniu rozglądał się dookoła, jedynie mimochodem zauważając, że w sali pojawiło się więcej osób. Gdzieś jakby z oddali doszły go kojące dźwięki gitary, ale nawet nie spojrzał w kierunku Gabriela i prowizorycznej sceny, którą urządzono w kącie.

Przynajmniej oni dobrze się bawią.

Sam również powinien. Starał się zachowywać swobodnie i czerpać choć trochę radości z tego, co działo się dookoła, ale to okazało się trudniejsze niż mógłby tego oczekiwać. Do samego końca rozważał, czy oby na pewno skorzystanie z zaproszenia Alice było dobrym pomysłem, koniec końców nie zamierzając ryzykować, że zasmuci to urocze stworzenie. Wampirzyca była miła, energiczna i wiecznie uśmiechnięta, co w zupełności wystarczyło Sage'owi, żeby ją polubić. Zasmucenie kobiety, którą darzył sympatią, nie wchodziło w grę.

Mimo wszystko czuł się nieswojo. Jakaś jego cząstka cieszyła się, kiedy widział całe towarzystwo w komplecie, choć raz towarzysząc zebranym w sytuacji bardziej optymistycznej niż drżenie o życie kolejnej bliskiej osoby. Słyszał śmiech Layli, grę Gabriela i to wydawało się właściwe, tak jak i poczucie, że wrócili do względnej normalności. Co prawda wampir wciąż miał wrażenie, że kroczyli po kruchym lodzie, w każdej chwili mogąc znów wpakować się w kłopoty, ale z uporem ignorował to uczucie. Zbyt dobrze wiedział, skąd brały się nie ustępujące nawet na moment wątpliwości.

Jaka jest szansa, że ona tak po prostu...?

Potrząsnął głową, ale to nie pomogło w opędzeniu się od niechcianych myśli. Wracały niczym bumerang, dręcząc go kolejny tydzień z kolei. Gdyby był człowiekiem, mógłby przynajmniej udawać, że powracało do niego wspomnienie jakiegoś bezsensownego snu, ale to przecież nie było tak. Czasy, w których dane było mu sypiać, minęły bezpowrotnie. Z kolei to, czego doświadczył zupełnym przypadkiem, było równie prawdziwe, co i ta zapełniona sala, muzyka i roześmiane towarzystwo.

W zamyśleniu przechylił wypełnioną alkoholem szklankę, obserwując jak jej zawartość zmienia się zależnie od nachylenia. Procenty nie robiły na nim wrażenia, nie wspominając o smaku, który od dawna pozostawał mu obojętny. W zasadzie spożywanie jakichkolwiek ludzkich produktów było niczym masochizmy, ale... Cóż, czego nie robiło się dla zachowania pozorów? Zresztą Sage i tak czuł się jak pijany, nie będąc w stanie skupić się na niczym innym prócz tego, co wciąż zaprzątało jego umysł.

Pamiętał tamten hotel, zamieszanie i... ją. Stojącą w samym środku tego zamieszania, zagniewaną i...

– Jesteś czy cię nie ma?

Sage wyprostował się gwałtownie, tylko cudem nie zsuwając z krzesła. Zamrugał, po czym w roztargnieniu spojrzał na postać, która nie wiadomo kiedy zajęła miejsce u jego boku. Już samo to, że komukolwiek udało się go zaskoczyć, mówiło samo za siebie, nawet jeśli L. potrafił składać się równie wprawnie, co i wielu doświadczonych łowców.

– Hm? Och, wybacz... Mówiłeś coś? – zreflektował się pośpiesznie.

Odstawił wciąż pełną szklankę na stół, po czym chcąc nie chcąc skupił wzrok na Lawrence'ie. Wampir obserwował go czujnie, w sposób, który sprawił, że Sage poczuł się jeszcze bardziej nieswojo. To, że L. stał tuż obok niego, opierając się o krawędź blatu i spoglądając na swojego twórcę z góry, nie pomagało.

– To zależy – oznajmił, ostrożnie dobierając słowa. – A w końcu odpowiesz, jeśli zapytam?

– O co?

L. wywrócił oczami.

– O to, co ostatnim razem – wyjaśnił, bynajmniej nie zaskakując Sage'a tym stwierdzeniem. Mimo wszystko wiedział, czego się spodziewał.

Uciekł wzrokiem gdzieś w bok, próbując zyskać na czasie. Poruszając się trochę jak w transie, przesadnie dokładnie skupiając się na każdym ruchu, uniósł szklankę do ust i bez wahania wziął kilka łyków. Na sobie wciąż czuł przenikliwe spojrzenie Lawrence'a, bez trudu będąc w stanie sobie wyobrazić wyraz twarzy wampira. To, uniesione brwi i podejrzliwie zmrużone oczy – dokładnie jak wielokrotnie wcześniej, gdy ten zaczynał rozmowę w ten sposób.

Oczywiście, że Sage wiedział, czego oczekiwał od niego L. Sęk w tym, że odpowiedź na niezadane pytanie wcale nie była taka oczywista.

– Gdzie zgubiłeś Beatrycze? – rzucił jakby od niechcenia.

Nie zdziwiło go poirytowane warknięcie. Zaraz po tym wolne krzesło skrzypnęło, kiedy Lawrence odsunął je w zdecydowanie niedelikatny sposób.

– Gadaj – zniecierpliwił się. – Teraz. Nie uwierzę, że nic się nie dzieje.

Sage jednak zdecydował się na niego spojrzeć. Nie musiał wysilać się, by zachować neutralny wyraz twarzy. Nie żeby w ogóle łudził się, że może oszukać Lawrence'a, ale mimo wszystko...

– Nie mam o czym. Uwierz mi, że nic się nie dzieje – oznajmił z pozornym spokojem. Do jego głosu mimo wszystko wkradła się frustracja i to mimo tego, że próbował zapanować nad emocjami. – Zresztą to złe miejsce.

– A kiedy będzie dobre? Już przez to przechodziliśmy, więc...

– Więc może po prostu powinieneś odpuścić.

Po tych słowach zapadła wymowna cisza. Sage zamilkł, co najmniej oszołomiony tym, że mimowolnie uniósł głos. Zamrugał, jednocześnie odwracając głowę, byleby tylko nie spoglądać na Lawrence'a. Jeśli chciał wampira w ten sposób do czegokolwiek przekonać, zdecydowanie był na straconej pozycji.

Cisza miała w sobie coś frustrującego. Nie miało znaczenia nawet to, że dookoła panowało zamieszanie, od rozmów po łagodne dźwięki gitary. To wszystko działo się jakby gdzieś daleko, całkowicie niezależne od Sage'a.

– Okej... Okej – powtórzył z rezerwą Lawrence. Jego głos nie wyrażał żadnych konkretnych emocji. – Jak sobie życzysz. Pogadajmy o pogodzie... Albo od razu spróbujmy się upić.

Sage parsknął, nie mogąc się powstrzymać. Nie tego się spodziewał, choć być może powinien, zwłaszcza że miał do czynienia z kimś takim jak L. Mimowolnie spiął się, zdwajając czujność i próbując stwierdzić, czy powinien się obawiać. Lawrence, który ot tak próbuje owinąć sobie kogoś wokół palca, choćby i siłą przymuszając do zwierzeń? Och, to wydawało się aż nadto prawdopodobnym scenariuszem!

Tym większą ulgę poczuł, kiedy udało mu się wychwycić znajomy, aż nazbyt charakterystyczny zapach. Poderwał głowę akurat w chwili, w której Beatrycze szybkim krokiem ruszyła w ich stronę.

Świetnie.

Wyglądała olśniewająco, to jedno musiał jej przyznać. Z nieśmiertelnością było jej do twarzy i twierdził tak od pierwszego momentu, w którym ujrzał ją po przemianie. Miał wręcz wrażenie, że była do tego przeznaczona – po powrócić w formie, którą wielu uznałoby za potworną, podczas gdy z niej czyniła anioła. Ta kobieta była piękna i to nie tylko dlatego, że natura od wieków obdarowywała wampiry przymiotami, których pozazdrościłby im niejeden człowiek. Bowiem niezależnie od wszystkiego, Beatrycze Cullen pozostawała tak ludzka, jak tylko było to możliwe.

Jakimś cudem udało mu się uśmiechnąć – w wymuszony, choć szczery sposób. Zauważył, że Trycze podejrzliwie zmarszczyła brwi, jak nic orientując się, że atmosfera wcale nie była tak lekka, jak mogłoby się wydawać. Jasne włosy zafalowały, kiedy przyśpieszyła, wcześniej niecierpliwym ruchem odrzucając loki z ramienia na plecy. Sage mimowolnie zwrócił uwagę na to, że niesforne kosmyki wymknęły się z niedbałego koka, w który wampirzyca zebrała je na czubku głowy. Pasowało jej to, tak jak i krwistoczerowna, zaskakująco odważna sukienka, którą prędzej spodziewałby się zobaczyć u Eleny.

Gdzieś za plecami wyczuł ruch, kiedy Lawrence poderwał się na równe nogi.

– Radości – rzucił, nie kryjąc fascynacji.

Sage'a wciąż zadziwiało to, jak niewiele trzeba było, żeby zachowanie tego wampira się zmieniło. W zasadzie – wystarczyła tylko i wyłącznie ona. Zwłaszcza teraz widział, że od samego początku wszystko warunkowała właśnie Beatrycze. Już samo to, w jaki sposób L. się do niej zwracał – w łagodny, niemalże śpiewny sposób – mówiło samo za siebie.

Nie powinno go to dziwić. To nie był pierwszy raz, kiedy widział Lawrence'a i Beatrycze razem; to, w jaki sposób kobieta wpływała na męża, nie było niczym nowym. Sage miał dość czasu, by przywyknąć do tej zależności, a jednak...

Tamtego wieczora – nie po raz pierwszy – jego myśli trwały w zupełnie innym miejscu, przy innej kobiecie. Spoglądał na jasnowłosą, urodziwą Beatrycze, ale w jej miejscu widział kogoś innego.

Zacisnął usta, z trudem powstrzymując warknięcie.

– Dobrze cię widzieć, Beatrycze – powiedział po dłuższej chwili. Jego głos zabrzmiał dziwnie, przesadnie wręcz sztucznie. Sage musiałby oszaleć, by uwierzyć, że którekolwiek z jego towarzyszy uwierzy, że nie działo się nic wartego uwagi. – Nie będę wam przeszkadzać, hm? To dobry wieczór, by trochę się zabawić – stwierdził, z wolna unosząc się do pionu.

– Sage...

Udał, że nie dostrzega troski w jej głosie. Wciąż próbował się uśmiechać, choć w rzeczywistości był coraz bardziej zniecierpliwiony.

– Znajdę was później.

Wcale nie miał takiego zamiaru, choć przez wzgląd na Beatrycze zamierzał to zrobić. Jakaś jego cząstka pragnęła przeprosić chociaż ją, zwłaszcza że nigdy nie czuł się dobrze, gdy musiał zasmucić jakąkolwiek kobietę. Tym razem mu się to udało – czuł to po spojrzeniu, którym obdarowała go, kiedy przemknął tuż obok niej.

Nawet jeśli miała w planach go zatrzymać, nie zrobiła tego.

– Sage! Hej, Sage, wychodzisz?

Alice doparła go przy schodach, ledwo tylko wstąpił na pierwszy stopień. Siląc się na cierpliwość, z wolna zwrócił się mu stojącej tuż za jego plecami kobiecie. Spoglądała na niego w niemalże wyzywający sposób, przeszywając spojrzeniem lśniących, złocistych tęczówek.

– Hm... Tak. Obawiam się, że muszę wyjść – przyznał, decydując się na szczerość. – Aczkolwiek jestem pod wrażeniem. Wieczór zapowiada się niesamowicie, więc...

– Dopiero zaczynamy! – zaoponowała Alice. – Co się stało? Myślałam...

– To nie twoja wina, mon cheri – zapewnił pośpiesznie. – Wypadło mi coś ważnego. Muszę zajrzeć w jedno miejsce... Obiecuję, że potrafię się wrócić tak szybko, jak tylko będzie to możliwe.

– Ale...

– Odwdzięczę się za ten nietakt przy następnej okazji – uciął nieznoszącym sprzeciwu tonem.

Jeśli czegoś nauczył się na temat tej z Cullenów, to zdecydowanie tego, by nigdy nie próbować z nią dyskutować. Alice była uparta, co w połączeniu z uroczą aparycją i niewinnym spojrzeniem sprawiało, że ciężko było jej odmówić. Cóż, przynajmniej Sage należał do osób, które miałyby z tym trudność. Problem polegał na tym, że w tamtej chwili zdecydowanie nie miał ochoty na to, żeby iść komukolwiek na rękę.

Na zewnątrz było o wiele ciszej. Wyszedł przed klub, jedynie nieznacznie krzywiąc się, kiedy uderzył w niego zapach przytłumionej, choć jak najbardziej obecnej ludzkiej krwi. Przełknął jad, który jak na zawołanie zebrał się w jego ustach, po czym bez pośpiechu ruszył przed siebie, nawet nie zastanawiając się nad kierunkiem, który obrał. Nie było żadnego miejsca, w którym chciał się znaleźć.

Uliczny gwar był mu obojętny. Instynktownie omijał przechodniów, jakby od niechcenia spoglądając na twarze mijających go ludzi. Dopiero po chwili dotarło do niego, że podświadomie szukał jednej i konkretnej – i to bynajmniej nie należącej do śmiertelnika. Cały wieczór dręczyła go jedna osoba, wydając się zatruwać umysł nawet teraz, gdy już nie powinna tego robić.

Nie powinien niczego czuć, kiedy...

Zatrzymał się gwałtownie, jakby nagle wpadł na jakąś niewidzialną ścianę. Ktoś trącił go w plecy, ale na Sage'u nie zrobiło to żadnego wrażenia. Mruknął niewyraźne przeprosiny, słysząc kilka dobitnych słów od osoby, która na niego wpadła.

To też nie miało znaczenia.

Był idiotą. W zasadzie dużo więcej niż tylko to, bo gdyby było inaczej, nie tkwiłby na środku zatłoczonej ulicy Seattle, z trudem panując nad odruchami. Tak naprawdę już dawno powinien porozmawiać z Lawrence'em albo kimkolwiek innym. Istniało dość sensownych powodów, dla których powinien pomówić o tym, co wydarzyło się ponad dwa miesiące temu. Nawet jeśli nie dowierzał, czując się tak, jakby wciąż miał do czynienia ze snem...

Tyle że wampiry nie śniły. Ten przywilej odebrano mu już dawno temu.

Ona również była prawdziwa. A Sage do tej pory nie rozumiał, dlaczego tak późno zrozumiał, kim była piękna nieznajoma.


Znalezienie adresu, który podesłał mu Lawrence, było dziecinnie proste. Sage zaparkował na uboczu, starając się wybrać jak najbardziej zaciemnione miejsce. Przez chwilę tkwił w bezruchu, czujnie wodząc wzrokiem po okolicy. W dłoni raz po raz obracał kluczki, dopiero przy wysiadaniu decydując się wsunąć je do kieszeni.

Cisza była podejrzana. Gdzieś z oddali dochodziły go charakterystyczne dla tętniącej życiem metropolii dźwięki, ale te wydawały się odległe i przytłumione. Ta część miasta, w której wylądował, nie należała do szczególnie chętnie odwiedzanej i to samo w sobie dało mu do myślenia.

W co wyście się znów wpakowali...?

Potrząsnął głową. Telefon od Lawrence'a go zaniepokoił, tak jak i brak jakichkolwiek konkretów. Jakby tego było mało, znów chodziło o Licavolich – i najpewniej nie tylko o nich. Koncentrował się na Layli i Gabrielu, ale czuł, że nadal nie wiedział wszystkiego. Jak znał Lawrence'a, kłopoty były poważniejsze. Jakby tego było mało, wampir najpewniej również je miał. W ostatnim czasie wydawały się otaczać ich ze wszystkich stron.

Przez moment czuł się tak, jakby znów wkraczał do siedziby łowców, pragnąc chronić tych, którzy byli dla niego ważni. Spodziewał się wszystkiego, próbując wychwycić jakiekolwiek oznaki tego, że gdzieś w pobliżu znajdowali się ludzie. Bezskutecznie. Tym razem w okolicy kręciło się coś innego, bardziej niepokojącego – i to nie tylko dlatego, że Sage momentalnie wyczuł zapachy charakterystyczne dla nieśmiertelnych. Gdzieś w tym wszystkim przebijała się charakterystyczna słodycz krwi pół-wampirów, jednak to nie ona jako pierwsza przykuła jego uwagę.

Gdzieś tam kryło się coś innego. Ta dziwna, niepokojąca siła, która pojawiła się na tym świecie już jakiś czas temu... Sage nie miał pewności, czy dobrze rozpoznawał demony, ale gdyby miał zgadywać, postawiłby właśnie na nie.

Budynek, przed którym się zatrzymał, wyglądał na opustoszały. Sage nigdzie nie dostrzegł choćby odrobiny światła i choć blask nie był mu potrzebny, by w mroku dostrzec szczegóły, wampir poczuł się jeszcze bardziej nieswojo. W co wyście się wpakowali?, pomyślał po raz wtóry, ale nic nie wskazywało na to, by ktoś planował mu odpowiedzieć na to pytanie. W zasadzie mężczyzna obawiał się, że dowie się tego w najmniej oczekiwany, co najmniej bolesny sposób.

Jego kroki wydawały się nienaturalnie głośne. Drzwi zaskrzypiały, kiedy naparł na nie całym ciałem, musząc wykorzystać zadziwiająco dużo siły, by je otworzyć. Już od progu uderzył w niego... pył. Unosił się w powietrzu, utrudniając oddychanie. Gdyby Sage był człowiek, jak nic zacząłby zanosić się kaszlem, jednak na wampirze takie warunki nie zrobiły większego znaczenia. Podejrzliwie zmrużył oczy, w co najmniej zdezorientowany sposób spoglądając na zalegające na ziemi kształty. Właśnie wtedy dotarło do niego, dlaczego drzwi stawiały aż taki opór przy otwieraniu.

Lobby, w którym się znalazł, przypominało jedno wielkie pobojowisko. Wrażenie było takie, jakby w samym centrum pomieszczenia wybuchła bomba – albo jakby przeszła przez nie grupka wyjątkowo poirytowanych telepatów. Sage miał dość doświadczeń z Licavolimi, by wyczuć jakże charakterystyczny dla mocy powiew świeżości, przypominający trochę obecność ozonu zaraz po burzy. Cokolwiek się tu wydarzyło, przybył spóźniony.

Wślizgnął się do środka, w ostatniej chwili rezygnując z otwarcia drzwi na oścież. Nasłuchiwał, uważniej niż wcześniej skupiając się na próbach wychwycenia czyjejkolwiek obecności, ale odpowiedziała mu głucha cisza. Gdyby nie pobojowisko, wampir pomyślałby, że trafił pod zły adres albo że Lawrence jednak zdecydował się zabawić jego kosztem. Tyle że to nie było tak – gruzy i kawałki mebli mówiły same za siebie, tak jak i wyraźne ślady bytności nieśmiertelnych.

Zacisnął usta, w ostatniej chwili rezygnując z próby bezmyślnego zawołania w ciemność. Och, to przypominało scenę z jakiegoś idiotycznego horroru – pole wali zaraz po jakichś tragicznych wydarzeniach i jakiś postronny obserwator, który w każdej chwili mógł stać się kolejną ofiarą. Różnica polegała na tym, że Sage nie był głupi. Co prawda jeśli miał do czynienia z istotami mroku, wszyscy najpewniej już zdawali sobie sprawę z obecności intruza, ale to jeszcze nie znaczyło, że miał ułatwiać komukolwiek zadanie.

Z wolna przeszedł nad bliżej nieokreślonym, zagradzającym mu drogę obiektem. Ruszył w głąb lobby, ostrożnie stawiając kolejne kroki i wciąż czujnie rozglądając się dookoła. W tamtej chwili pozostawało mu mieć nadzieję, że Layli i Gabrielowi w porę udało się ewakuować, cokolwiek by się nie działo i...

– Próbowałem. Musisz mi uwierzyć, że zrobiłem wszystko, co musiałem, moja pani!

Podniesiony męski głos doszedł go z lewej strony pomieszczenia. Sage przystanął, natychmiast zwracając wzrok w odpowiednim kierunku. Napiął mięśnie, szykując się na atak, ale nic nie wskazywało na to, by ktokolwiek zwracał uwagę akurat na niego. Wyrzucający z siebie kolejne słowa nieznajomy wydawał się w pełni skupiony na osobie, z którą rozmawiała.

Nikt nie odpowiedział. W zamian Sage usłyszał jęk bólu i tyle wystarczyło, by sprowadzić go na ziemię. Choć mógł się wycofać, momentalnie podjął marsz, zmierzając ku zamieszaniu i wciąż pojękującemu mężczyźnie.

– Czy naprawdę musze ci tłumaczyć, dlaczego twoje wymówki nie mają dla mnie znaczenia? – rozbrzmiało w ciemnościach.

Rozpoznał ten głos. Od samego początku wydał mu się znajomy, a jednak początkowo Sage nie dopuścił tego do wiadomości. To byłoby zbyt wielkim zbiegiem okoliczności, żeby...

A potem ją zobaczył. Wszędzie rozpoznałby tę smukłą sylwetkę i jasne, spływające na ramiona włosy. Stała tam niczym zjawa w mroku – prawdziwa i paradoksalnie eteryczna. Jej widok był dla niego dziwniejszy tym bardziej, że kiedy widzieli się po raz ostatni, tylko resztki zdrowego rozsądku powstrzymały go od zrobienia czegoś, czego jak nic któreś z nich by pożałowało. Myśl, że kobieta, z która niemalże wylądował w łóżku – jego tajemnicza nieznajoma, której imienia nigdy nie poznał – mogłaby być akurat tutaj, wydawała się niedorzeczna.

Ale była tam – tak prawdziwa, jak tylko było to możliwe.

– N-nie... – W ciemnościach kolejny raz rozbrzmiał głos mężczyzny. – Nie, moja wina... Przepraszam, bogini.

Bogini...?

Nie rozumiał, ale to nie miało znaczenia. Przestało mieć w chwili, w której kobieta nagle wyprostowała się niczym struna i zwróciła się w jego stronę. Rubinowe tęczówki spotkały się z oczami Sage'a – zimne, wyprane z jakichkolwiek emocji. To spojrzenie powinno go zaniepokoić, a jednak w żaden sposób nie zareagował na fakt, że został zauważony.

Miał wrażenie, że patrzyli na siebie całą wieczność, choć w rzeczywistości w grę musiały wchodzić co najwyżej ułamki sekund.

Tyle potrzebował, by bez słowa odwrócić się i odejść, zupełnie jakby nic się nie wydarzyło. Zanim zdążył się zastanowić, w pośpiechu wsiadał z powrotem do samochodu, z powrotem wtykając kluczyki do stacyjki. Poruszał się prawie jak w transie, mając wręcz wrażenie, że żadna z podjętych decyzji nie należała do niego. „Odjedź stąd. Odjedź jak najszybciej" – tłukło mu się w głowie, ale nie potrafił znaleźć w tym sensu. Jak i w tym, dlaczego ta kobieta pozwoliła mu tak po prostu odejść.

„Odjedź i zapomnij".

Cokolwiek to znaczyło, nie zadziałało. Pamiętał aż za dobrze i to nawet po długich tygodniach. Jakby tego było mało, jeszcze podczas drogi przez miasto elementy układanki wskoczyły na swoje miejsce, pozwalając mu zrozumieć coś, czego wcześniej mógł się tylko domyślać.

Jego piękna, tajemnicza nieznajoma okazała się kimś, kogo wolałby nie poznać. Czyż wielokrotnie wcześniej nie słyszał, że sama wampirza królowa kryła się gdzieś w mieście? Istota, którą wszyscy traktowali jak wroga, podczas gdy on...

Nie w takich okolicznościach wyobrażał sobie poznanie Isobel. Tym bardziej nie przyszłoby mu do głowy, że kiedy już do tego dojdzie, ta tak po prostu pozwoli mu odejść.

„Odejdź i zapomnij".

Ale pamiętał.

Tamtego wieczora nie tylko zrozumiał, ale też doświadczył czegoś, czego nie potrafił pojąć.

Wspomnienie pięknej już-nie-nieznajomej wciąż go dręczyło. I nic nie wskazywało na to, by miało przestać.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro