Dwieście dziewięćdziesiąt jeden

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Jocelyne

Dallas nie odrywał od niej wzroku. Była tego świadoma w równym stopniu, co i jego bliskości oraz tego, jak bardzo jej ciało pragnęło przyjąć dar, który właśnie jej ofiarował. Chciała się przesunąć – ostrożnie wyprostować, po to, żeby móc sięgnąć jego gardła i przebić cieniutką skórę. Z dwojga złego nawet perspektywa picia z nadgarstka wydała się Jocelyne bardzo atrakcyjna, a dziewczyna aż rwała się do tego, żeby móc z niej skorzystać.

W głowie miała pustkę, nad którą nawet nie próbowała zapanować. Oddech jej przyśpieszył, nagle tak płytki i urywany, że zwątpiła w to, czy w ogóle zdoła zachować przytomność. Jakaś cząstka Joce pragnęła natychmiast uciec, niezależnie od konsekwencji i tego, jak trudno wydawało się to w sytuacji, w której ból dosłownie ją paraliżował, sprawiając, że raz po raz widziała ciemność przed oczami. Dwa kolory – czerń i pasma czerwieni, raz po raz przecinające się wzajemnie i stanowiące całą jej rzeczywistość przez ostatnie godziny.

Były jeszcze te oczy – dwa zielone, przypominające szmaragdy punkciki. Samo tylko spojrzenie tego cholernie upartego chłopaka wystarczyło, żeby poczuła się w co najmniej nieswój sposób. Miała wrażenie, że jest otoczona, a Dallas w jakiś niepojęty dla niej sposób potrafił wpłynąć na jej wolną wolę, dosłownie miażdżąc ją i czyniąc Jocelyne całkowicie bezwolną. Próbowała myśleć logicznie, pomimo bólu raz po raz powtarzając sobie, że gdyby uległa, mogłaby przypadkiem zrobić mu krzywdę, ale to nie wystarczyło, a ona była gotowa przysiąc, że zrani go bardziej, jeśli dalej będzie się opierać.

– Joce... – Jego głos dochodził jakby z oddali, ale jakimś cudem zdołała się na nim skoncentrować. – Jocelyne, to ja ciebie proszę.

Miała ochotę prychnąć albo od razu go wyśmiać – cokolwiek, byleby w jakiś dobitny sposób dać mu do zrozumienia, że to, czego oczekiwał, zdecydowanie nie wchodziło w grę – jednak nie była w stanie. Nie, skoro czuła się tak źle, a on spoglądał na nią w ten sposób.

– Nie mogę.

Sama nie była pewna, jakim cudem zdołała wyrzucić z siebie te dwa słowa. Jęknęła, po czym spróbowała się podnieść, to jednak okazało się niemożliwe przez jego ramiona. Jakby tego było mało, nawet gdyby zechciała, nie byłaby w stanie tak po prostu wyrwać się z jego objęć. Nie potrafiła zmusić się do ucieczki, jakby próba trzymania się z daleka właśnie od Dallasa, stanowiła całkowite zaprzeczenie tego, do czego została stworzona. To wydawało się co najmniej niedorzeczne, ale...

Zawahała się, całą dostępną energię próbując wykorzystać na to, żeby powstrzymać się przed ulegnięciem. Fakt, że chłopak wciąż trzymał ją w ramionach, raz po raz przeczesując palcami jej włosy i przypatrując nań tak, że aż czuła się nieswojo, dodatkowo wszystko komplikował, utrudniając dziewczynie zebranie myśli.

– Dlaczego? – Dallas podejrzliwie zmrużył oczy. – Wciąż mi nie powiedziałaś, dlaczego to dla was takie ważne.

– Co takiego? – wymamrotała, nie kryjąc dezorientacji. Sama możliwość prowadzenia rozmowy, pozwalała jej na zachowanie kontroli nad sytuacją.

– Nie udawaj – zniecierpliwił się chłopak. – Wymiana krwi i tak dalej. To chyba dla wampirów normalne, tak? A jednak...

Jęknęła, coraz bardziej sfrustrowana, tym bardziej, że niejako trafił w sedno. Nie sądziła, że w ogóle mógłby zauważyć, że cokolwiek pod tym względem mogłoby mieć dla niej dość istotne znaczenie, ale najwyraźniej go nie doceniała. Jakby tego było mało, pytał o coś na swój sposób wrażliwego, poruszając temat, który zdecydowanie wolała zachować dla siebie.

– To po prostu... – zaczęła i urwała, sama niepewna w jaki sposób powinna mu to wytłumaczyć.

Spojrzał na nią wyczekująco, najwyraźniej nie zamierzając ot tak odpuścić – i to nawet pomimo tego, że źle się czuła.

– Co takiego? – drążył, a Jocelyne w tamtej chwili poczuła, że ma ochotę porządnie mu przyłożyć.

Chyba tylko Dallas potrafił zachowywać się w zarazem uroczy, jak i niezwykle irytujący sposób. Był troskliwy i tym niezmiennie ją zaskakiwał, dając jej poczucie bezpieczeństwa, którego tak bardzo potrzebowała, ale mimo wszystko... Cóż, pod wieloma innymi względami był równie delikatny, co i walec drogowy, o jakimkolwiek wyczuciu sytuacji nie wspominając.

– Ponieważ to coś osobistego – wyrzuciła z siebie w końcu, chcąc jak najszybciej zakończyć temat. – Zwykle zachowują się tak pary, okej? Bardzo bliskie, bo wymiana krwi jest intymna i... – Jęknęła i uniósłszy dłoń, energicznie potarła nią czoło. – Zadowolony?

Nie odpowiedział, wydając się nad czymś intensywnie myśleć. Joce przez kilka sekund obserwowała go, coraz bardziej niespokojna i pełna wątpliwości, ostatecznie jednak zdecydowała się zamknąć oczy. Ciemność była bezpieczniejsza, poza tym chociaż po części pozwalała jej mniej uciążliwie odczuwać silny ból głowy. Nie mogła powiedzieć, że dzięki temu czuła się w jakiś rażący sposób lepiej, ale z dwojga złego było to lepsze niż nic.

Ciepłe palce po raz kolejny musnęły jej policzek, przy okazji przyprawiając o niekontrolowane dreszcze. Dallas wciąż milczał, przynajmniej do czasu, bo kiedy w końcu się odezwał, mówił tak cicho, że nawet ona musiała się wysilić, żeby go zrozumieć.

– To dla was coś jak... No, sama wiesz – dodał i w znaczący sposób zwiesił głos. – Coś bardzo, bardzo przyjemnego?

Poczuła, że zaczynają palić ją policzki; w duchu podziękowała opatrzności za to, że oboje znajdowali się w ciemnym pokoju, dzięki czemu chłopak nie był w stanie zobaczyć jej twarzy – przynajmniej nie w pełni. Nie chciała z nim rozmawiać akurat na takie tematy, zwłaszcza teraz, ale najwyraźniej nie miała większego wyboru.

– Można tak powiedzieć – przyznała niechętnie.

Niech mnie ktoś zabije..., pomyślała i przynajmniej w tamtej chwili myśl ta nie miała związku z tym, że mogłaby odczuwać trudny do zniesienia ból. Była pewna, że tata nie pałałby entuzjazmem, gdyby dowiedział się, że jego córka nie tylko czuła się okropnie, ale na dodatek rozmawiała na takie tematy z przypadkowym, nie tak dawno temu poznanym chłopakiem.

Inną kwestię stanowiło to, że Dallas wcale nie był taki zwyczajny. Nie miała na myśli tylko i wyłącznie tego, że jako człowiek dysponował umiejętności, które niejednego wprawiłyby w osłupienie. Nie, jego wyjątkowość odznaczała się w jeszcze bardziej złożony sposób, czy to za sprawą tego, z jaką łatwością przyjął do świadomości istnienie stworzeń nocy, czy znów właśnie poprzez tę niezdrową chęć dzielenia się z nią zawartością własnych żył. Wiedziała, że to nie jest normalne i że najpewniej miała olbrzymie szczęście, ale mimo wszystko...

– Ale za pierwszym razem ją ode mnie wzięłaś – usłyszała i mimowolnie wzdrygnęła się, zaskoczona nawet najcichszym szeptem. – Poza tym... Czy to nie powinno dotyczyć się również nas? – zauważył przytomnie. – Joce, ja wtedy naprawdę...

Mówił coś jeszcze, ale właściwie już nie słuchała, aż nazbyt świadoma tego, dokąd zmierzał. W pamięci wciąż miała tamten pocałunek na ulicy, krótko po tym, jak uciekła z kawiarenki, próbując odciąć się od szyderczych śmiechów dzieciaków, które źle zinterpretowały jej zachowanie. Pamiętała, jak trzymał ją w ramionach, nie wspominając już o smaku jego warg; słodkim pocałunku – pierwszym prawdziwym w całym jej dotychczasowym życiu. Samo wspomnienie sprawiło, że serce dziewczyny zabiło szybciej, zdradzając podekscytowanie – narastające z każdą kolejną sekundą, tym bardziej, że wciąż byli bardzo blisko, a Dallas sugerował to, że mógłby...

Och, niedawno powiedział jej, że ją lubi – w ten szczególny sposób, którego raczej nie miało się na myśli w odniesieniu do przypadkowej koleżanki. Również nie całowało się kogoś, kto nie był ważny, o ile oczywiście nie było się pozbawionym skrupułów, obojętnym na cudze uczucia dupkiem.

– Co takiego?

Właściwie nie rozpoznała swojego głosu w chwili, w której zadała to jedno, aż nazbyt dla niej ważne pytanie. Tak naprawdę nie chciała tego powiedzieć – nie świadomie – ale mimo wszystko... Ta jedna kwestia była dla niej aż nadto istotna, zwłaszcza w takiej sytuacji, kiedy wszystko wydawało się kręcić wokół jednego tematu – ich dwoje i relacji, która nagle wywiązała się pomiędzy nimi.

Zdawała sobie sprawę, że życie i uczucia nie były łatwe, jednak dotychczas nie myślała o sobie w kategorii kogoś, kto mógłby stać się czyimkolwiek obiektem zainteresowania. Nie zastanawiała się nad związkami – żadnymi: ani mniej, ani bardziej poważnymi. Nie sądziła, że mogłaby się podobać, być pożądana i że ktokolwiek byłby w stanie troszczyć się o nią, nie stanowiąc jednocześnie kogoś z jej najbliższej rodziny. Dallas stopniowo wprowadzał ją w coś zupełnie nowego, czego dotychczas nie miała okazji poznać i zrozumieć, i co wciąż jawiło się Jocelyne jako obcy, bardzo wrażliwy i niezrozumiały sposób spoglądania na rzeczywistość. Czuła się jak dziecko we mgle, gubiąc się we własnych uczuciach, pragnieniach i całym tym szaleństwie, które stopniowo pochłaniało ich oboje, przy okazji wszystko utrudniając. Miała wrażenie, że to zły moment i że przede wszystkim powinni skoncentrować się na przetrwaniu, ale mimo wszystko...

– Zależy mi na tobie – powiedział z naciskiem Dallas, a ona zamarła, co najmniej oszołomiona jego słowami. – To mam powiedzieć? Wydawało mi się, że zdążyłaś to zauważyć. Jesteś... kimś szczególnym i to dla mnie wystarczająco poważny powód, przez który jestem w stanie zaoferować ci swoją krew – dodał i zabrzmiało to wyjątkowo wręcz poważnie. – Zrób z tym, co tylko zechcesz. Jasne, jestem tylko człowiekiem, ale...

– Ja też czuję się tak, jakbym była tylko człowiekiem – przerwała mu łagodnie.

Zawsze odstawała od swoich pobratymców i była tego świadoma. Różniła się dosłownie wszystkim, począwszy od słabości, po łatwość z jaką łapała kolejne choroby albo doznawała urazów. Również w tamtej chwili, trwając w jego objęciach, była świadoma przede wszystkim tego, jak drobna i krucha czuła się w jego ramionach. Wcale nie spoglądała na siebie jak na drapieżnika, który jakkolwiek mógłby dominować nad taczającymi ją ludźmi; wręcz przeciwnie – była gotowa przysiąc, że gdyby nie Dallas, już dawno rozpadłaby się na kawałeczki.

Żadne z nich nawet słowem nie zająknęło się na temat zakochania, a tym bardziej miłości, ale doszła do wniosku, że to właściwe. Na to byłoby za szybko, a przynajmniej takie miała wrażenie. W przypadku jej i tego śmiertelnika, w grę wchodziło coś o wiele subtelniejszego, czego nawet nie potrafiła sprecyzować. Niewinne zaczątki czegoś, co potrzebowało czasu i spokoju; po prostu... czyste, czymkolwiek było i jakkolwiek powinna to rozumieć. Oboje dopiero uczyli się wzajemnie odnajdywać w tych uczuciach, trochę jak zafascynowane dzieci, przyswajające sobie nowe umiejętności. Żadnych fajerwerków czy nagłej świadomości tego, że spotkali się po to, żeby być ze sobą na zawsze – „gromu z jasnego nieba", które tak często widywała w tych wszystkich komediach romantycznych.

No cóż, to również było dobre, przynajmniej z perspektywy Jocelyne. Nie miała nawet pewności, czy dobrze wszystko zinterpretowała, ale nie przejmowała się tym, mając wrażenie, że Dallas ma równie wiele wątpliwości, co i ona sama. Czymkolwiek nie byłoby to, co działo się pomiędzy nimi, wystarczyło, żeby chcieli siebie wzajemnie chronić – i żeby naprawdę czuła się przy nim bezpieczna.

– Joce...

Podniosła się z trudem, nie zaważając na to, że próbował ją zatrzymać. Poruszała się trochę jak w transie, wciąż osłabiona i oszołomiona nieustępującym pulsowaniem w skroniach. Ból głowy nie zelżał, ale emocje sprawiły, że była w stanie łatwiej go znosić, przynajmniej tymczasowo. Nerwowo zacisnęła spierzchnięte usta, usiłując powstrzymać się przed grymasem, by jeszcze bardziej nie martwić wpatrzonego w nią Dallasa. W zamian pozwoliła mu się podtrzymać, przy pierwszej okazji kładąc obie dłonie na ramionach chłopaka, jakby w ten sposób mogła łatwiej skoncentrować się na jego twarzy.

Mogła tylko zgadywać, co takiego wyrażało jej spojrzenie. Jakkolwiek by nie było, Dallas najwyraźniej zrozumiał, bo bez wahania przygarnął ją do siebie, kiedy ostrożnie przesunęła się w jego stronę. Tym razem to ona zdobyła się na to, żeby go pocałować – bardzo niepewnie, przynajmniej początkowo, zanim zmogła ból na tyle, by lepiej skupić się na pieszczocie. Zaskoczyła go, a przynajmniej takie odniosła wrażenie, kiedy w odpowiedzi na jej starania zesztywniał, przez dłuższą chwilę trwając w bezruchu. Dopiero po kilku sekundach odwzajemnił pocałunek, szybko przyjmując kontrolę, tak jak i za pierwszym razem zachowując się w bardziej doświadczony, zdecydowany sposób.

Poczuła pieczenie pod powiekami, jednak zdecydowała się je zignorować, w żaden sposób nie potrafiąc samej sobie wytłumaczyć, dlaczego znowu płakała. Z bólu? To wydawało się prawdopodobne, jednak i tak nie zamierzała okazywać słabości. Chciała być silna, zwłaszcza teraz, zbytnio obawiając się tego, że mógłby niewłaściwie zinterpretować jej reakcję. Nie chciała pozwolić na to, żeby ją odsunął – nie z przekonaniem, że zrobił cokolwiek źle, a ona mogłaby mieć wątpliwości.

To zawroty głosy ostatecznie wytrąciły Jocelyne z równowagi na tyle, żeby z jękiem osunęła się z powrotem na materac. Dallas pozwolił jej na to, tak jak wcześniej w pośpiechu układając ją na swoich ramionach. Po jego oczach poznała, że się martwił, coraz bardziej zaniepokojony tym, co się z nią działo.

– Dalej cię boli – ocenił. Do jego głosu wkradła się bezradność, dodatkowo podsycając wyczuwalną już wcześniej frustrację. – Co mam zrobić? Powinienem kogoś zawołać czy...?

– Nie! – przerwała mu natychmiast. – Nigdzie nie idź.

Perspektywa zostania w pojedynkę, wzbudzała w niej czyste przerażenie, chociaż i tego starała się nie okazywać. Nie wspomniała również o tym, że zdecydowanie nie zamierzała pozwolić na to, żeby ktokolwiek Projektu Beta znowu zamierzał jej „pomagać". Nie potrafiła wskazać dowodów na to, że właśnie przez Julie czuła się aż tak źle, ale wszystko w niej aż krzyczało, że to sprawka kogoś z ośrodka – i że woda, którą dostała od opiekunki, musiała zawierać coś jeszcze. Zbyt wiele złych rzeczy działo się obok, by mogła to ignorować, z kolei teraz...

Uciekaj..., pomyślała nie po raz pierwszy w ostatnim czasie. Chociaż czuła się aż tak źle, jej samopoczucie w żaden sposób nie wpływało na instynkt. W tamtej chwili wszystko w niej aż krzyczało, że powinna się z tego miejsca ewakuować i to najpewniej tak szybko, jak tylko będzie to możliwe. Uciekaj, uciekaj, uciekaj...!

Gdyby to było takie proste, zdecydowałaby się na to bez chociażby chwili wahania. Była na siebie zła za to, że jak zwykle wszystko musiała popsuć – czy to wypadkiem, czy znowu chorobą, która unieruchamiała ją w łóżku. Chciała zamknąć oczy i odpłynąć na przynajmniej kilka godzin w nadziei na to, że dzięki temu zdoła poczuć się lepiej, ale czuła, że nie ma tyle czasu. Ba! Nie miała go wcale – ani ona, ani żaden z jej towarzyszy w ośrodku – zaś perspektywa spędzenia kolejnej nocy w tym miejscu, napawała ją czystym przerażeniem.

Musieli się wynosić i to natychmiast.

Podejrzewała, że Dallas uzna, że przez ból jednak poprzewracało jej się w głowie, ale nie dbała o to. Czuła narastającą panikę, mieszającą się z raz po raz powracającym cierpieniem oraz nie do końca sprecyzowanymi emocjami, które wzbudził w niej pocałunek. To wszystko sprawiało, że czuła się jak jedna, wielka bomba, która w każdej chwili ostatecznie mogła wybuchnąć – skutki zaś mogły okazać się naprawdę różne.

– Dallas... – wyszeptała niemalże błagalnym tonem.

Nie musiała szczególnie się wysilać, żeby zwrócić na siebie jego uwagę. Ich spojrzenia spotkały się, a ona zajrzała mu w oczy, walcząc z pragnieniem, żeby jednak przymknąć powieki. W porządku... Nic się nie dzieje, pomyślała i w tamtej chwili próbowała przekonać przede wszystkim samą siebie. Może gdyby do tego wszystkiego w to uwierzyła, byłoby jej dużo łatwiej.

Chciała mu wszystko powiedzieć – kazać pomóc sobie wstać i oświadczyć, że natychmiast wynoszą się z ośrodka – jednak to okazał się ponad jej siły. Sam Dallas również nie dał jej po temu okazji, tym razem stanowczo podsuwając Jocelyne swój nadgarstek. Jak oczarowana spojrzała na siatkę błękitnych, biegnących tuż pod skórą żył, a gardło zapiekło ją w niemniej uciążliwy sposób, co i skronie pulsowały bólem. Przełknęła z trudem, mimowolnie krzywiąc się i w duchu dziękując opatrzności za to, że jednak była zbyt oszołomiona i słaba, by tak po prostu spróbować rzucić się na Dallasa tak, jak zrobiła to w noc, którą poznał prawdę.

– Tylko trochę – oznajmił nieznoszącym sprzeciwu tonem. – Powinnaś się wzmocnić i... Nie wmówisz mi, że to ci nie pomoże – dodał i jakimś cudem udało mu się zdobyć na niemalże bezczelny uśmiech.

Tym razem uległa, już nawet nie zastanawiając się nad tym co i dlaczego robi. Jej palce zacisnęły się na jego ramieniu, kiedy stanowczo ujęła podsuniętą rękę, by móc znaleźć najodpowiedniejsze miejsce na to, żeby się wgryźć. Dallas jęknął, kiedy bez chwili wahania przegryzła skórę, by w końcu dostać się do tego, co miało dla jej ciała największe znaczenie. Próbowała nad sobą panować, nie chcąc pozwolić na to, żeby po raz kolejny zachować się jak pozbawione kontroli dzikie zwierzę, to jednak okazało się trudne, kiedy zaś w końcu skosztowała upragnionej osoki...

Aż jęknęła, przez dłuższą chwilę mając problem z tym, żeby złapać oddech. Przyjemne ciepło rozeszło się po całym jej ciele, skutecznie przyprawiając o zawroty głowy, te jednak znacznie różniły się od osłabienia, którego doświadczała dotychczas. Piła łapczywie, nie mając pewności co do tego, czy krew wystarczyła, żeby w pełni pomóc jej dość do siebie, to jednak wydawało się najmniej istotne. Liczyło się to, że przynajmniej na chwilę zdoła rozjaśnić sobie w głowie, kiedy ból zszedł gdzieś na dalszy plan, wyparty przez dziką przyjemność.

Spojrzała na Dallasa, niejako spodziewając się tego, że doszuka się w jego spojrzeniu jakichkolwiek oznak obrzydzenia, jednak nic podobnego nie miało miejsca. Wręcz przeciwnie – widziała wyłącznie troskę, wymieszaną ze swego rodzaju satysfakcją, jakby sama świadomość tego, że mógł ją karmić, poprawiała mu nastrój. Ten chłopak jest niesamowity, pomyślała w oszołomieniu, coraz bardziej zdezorientowana jego zachowaniem. Nie miała pojęcia, czy powinna się śmiać, czy może płakać, ubolewając nad całkowitym brakiem instynktu samozachowawczego. Mimo wszystko była mu wdzięczna, nie wspominając o fascynacji tym, że mógłby traktować ją w tak wyjątkowy sposób, ale mimo wszystko...

Wiedziała, że powinna przestać, jednak nie potrafiła ot tak się na to zdobyć. Cicho jęknęła, chcąc w ten sposób dać Dallasowi do zrozumienia, że ma dość i że powinien się odsunąć, ten jednak nie śpieszył się ze spełnieniem jej oczekiwań. Sama musiała zmusić się do tego, żeby odwrócić głowę, przez kilka następnych sekund skoncentrowana przede wszystkim na próbach łapania wypełnionych słodyczą osoki powietrza.

– Ja... Dziękuję – wyrzuciła z siebie na wydechu. Chociaż wiedziała, że nie ma powodów do obaw, bała się tak po prostu spojrzeć mu w oczy. – To...

– Jesteś pewna? – przerwał jej. – Jeśli potrzebujesz więcej, cały czas tutaj jestem – przypomniał, ale tym razem nie zamierzała mu ulec.

Bez słowa chwyciła go za nadgarstek, by móc raz jeszcze przycisnąć usta do rany, tylko i wyłącznie po to, by spróbować ją zasklepić. Tak jak i za pierwszym razem, Joce zauważyła, że przyszło jej to dość opornie i że krew Dallasa wydaje się dziwna – zaskakująco rzadka i...

Och, nie potrafiła tego sprecyzować, ale z jakiegoś powodu ta świadomość wzbudziła w niej silny niepokój.

– Tyle dla mnie robisz...

Zauważyła, że się uśmiechnął – jedynie nieznacznie, bardzo subtelnie, ale jednak.

– Dla ciebie wszystko, maleńka – zapewnił z powagą i coś w tych słowach sprawiło, że poczuła nieswojo, zupełnie jakby w tamtej chwili złożył jej rodzaj obietnicy, której zdecydowanie wolałaby nie przyjąć.

Poznała po wyrazie jego twarzy, że chciał dodać coś więcej, jednak nie miał po temu okazji.

Drzwi do pokoju otworzyły się bezceremonialnie, a potem do środka jak gdyby nigdy nic wpadł Jeremi.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro