Trzysta czterdzieści trzy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Jocelyne

Poczuła ulgę, kiedy znalazła się z daleka od tych wszystkich wampirów i Volterry. Co prawda nie spodobało jej się to, że miałaby tak po prostu zostawić resztę w miejscu, które wzbudzało w niej tak wiele sprzecznych emocji, ale zdecydowała się nie kłócić. Wiedziała, że kto jak kto, ale jej rodzina sobie poradzić, nie wspominając o tym, że przez swoje samopoczucie i to, kim była, zaczynała czuć się trochę jak piąte koło u wozu – a więc źle, najdelikatniej rzecz ujmując. Wiedziała, że rodzice się o nią martwili, przez większość czasu próbując zapewnić jej bezpieczeństwo, przez co sami zaczynali być narażeni. Wystarczyło, by wsłuchała się w rozmowę taty z tamtą wampirzycą w pelerynie, żeby to zrozumieć.

Początkowo nie była przekonana co do tego, czy w ogóle chciała pójść gdziekolwiek z Rufusem, tym bardziej, że nie rozmawiała z nim od tamtej sceny z Rosą, ale szybko przestała o tym myśleć. Wampir milczał, czego zresztą mogła się po nim spodziewać, bo wujek zwykle miał w zwyczaju ignorować wszystko i wszystkich, którzy mieliby szansę wzbudzić w nim jakiekolwiek niewygodne emocje. Wiedziała jedynie, że sporadycznie jej się przypatrywał, bynajmniej nie po to, żeby móc zainterweniować, gdyby nagle zasłabła. Czuła, że chodzi o coś innego, ale z drugiej strony...

Przestała o tym myśleć, skoncentrowana przede wszystkim na oddychaniu. Już jest okej. Już niczego tutaj nie ma..., pomyślała w rozgorączkowany sposób, wciąż dziwnie roztrzęsiona. Musiała przyzwyczaić się do obecności śmierci i tego, że niemalże na każdym kroku otaczały ją istoty, których nikt inny nie był w stanie zobaczyć, ale to nie było nawet w połowie tak proste, jak mogłaby tego oczekiwać. Nie znała ani swoich zdolności, ani tego, jak daleko były w stanie posunąć się ci, których świat potrafiła dojrzeć, a to wszystko dodatkowo komplikowało, stopniowo doprowadzając dziewczynę do szału.

– Jesteś pewna, że niczego nie widziałaś w tym lobby? – usłyszała i zesztywniała, spoglądając na Rufusa w nieco roztargniony sposób. – Jeśli do tej pory nie chciałaś nic mówić z obawy przed tym, że ktoś usłyszy, to wiedz, że teraz jesteśmy sami – dodał z naciskiem.

Westchnęła, po czym bezwiednie powiodła wzrokiem dookoła. Znajdowali się w pobliżu hotelu, pośpiesznie idąc przed siebie jedną z licznych, brukowanych uliczek. Chociaż nie miała aż takiej wprawy, jak towarzyszący jej wampir, sama również miała wrażenie, że w okolicy nie było nikogo, kogo którekolwiek z nich powinno się obawiać.

– Mówiłam prawdę – powiedziała w końcu. Po wyrazie twarzy Rufusa nie potrafiła stwierdzić, czy jej uwierzył.

– W porządku – stwierdził dość lakonicznym tonem. – Niemniej utrzymuję to, co powiedziałem wcześniej: cokolwiek wyczuwałaś, to niekoniecznie musieli być ludzie.

Nie odpowiedziała, nie mając ochoty rozwijać tego tematu. Już i tak była zaniepokojona wszystkim, co od dłuższego czasu działo się wokół niej, a dodatkowe rozważanie samopoczucia, które towarzyszyło jej od chwili znalezienia się w siedzibie Volturi, zdecydowanie nie było czymś, co miała ochotę roztrząsać. Nie czuła bólu głowy, co przyjęła z ulgą, w końcu będąc w stanie zebrać myśli, ale wciąż towarzyszyło jej niejasne wrażenie, że coś jest nie tak.

– Layla powiedziała, że tutaj zginęło bardzo wiele osób. Do tej pory nie znalazłam się w takim miejscu, więc nie wiem, czego powinnam się spodziewać – powiedziała w końcu, starannie dobierając słowa. – Jakbym rozumiała, co robię, nie szukałabym rozwiązania wszędzie tam, gdzie tylko to możliwe – dodała z nutką goryczy, mimowolnie nawiązując do czasu, który spędziła w ośrodku.

Rzucił jej bliżej nieokreślone spojrzenie, cały jej wywód kwitując nieznacznym skinieniem głową. Sądziła, że tym samym zakończy dyskusję, ale zmieniła zdanie z chwilą, w której Rufus nagle zmaterializował się u jej boku. Mimowolnie napięła mięśnie, nie po raz pierwszy zastanawiając się nad tym, czego powinna się po nim spodziewać. Nie bała się, ale po sposobie w jaki zareagował na Rosę, czuła się o wiele bardziej spięta i niespokojna niż do tej pory.

– Nie zamierzam cię straszyć, ale tutaj jest coś zdecydowanie nie tak – stwierdził i zawahał się na moment. – Poza tym Claire powiedziała mi o tym... wierszu?

Uniosła brwi, początkowo sama niepewna tego, jak powinna rozumieć jego słowa. Potrzebowała kilku sekund, żeby uprzytomnić sobie, że wampir najpewniej miał na myśli piosenkę Beatrycze, którą nuciła, a która do tego stopnia zaniepokoiła jej kuzynkę. Claire nie wytłumaczyła powodów swojej reakcji, wychodząc równie szybko, co wcześniej się pojawiła, zaś Jocelyne z łatwością zapomniała o całej sytuacji, bardziej przejęta całym zamieszaniem, które wiązało się z pakowaniem i wyjazdem do Włoch.

– To znaczy? – zapytała z powątpiewaniem. – Mówiłam Claire, że to po prostu kołysanka, którą czasami śpiewała mi Beatrycze. Trochę straszna, ale...

– A mnie Claire powiedziała, że te słowa poznała przed tym, jak w ogóle usłyszała je od ciebie – przerwał jej niecierpliwie wampir. Nie miała wątpliwości co do tego, że gdyby ona zachowała się względem niego w ten sposób, mogłaby oczekiwać co najmniej poirytowanego spojrzenia, jeśli nie całego wykładu na temat tego, dlaczego nie powinna zachowywać się w ten sposób. Cóż, to było do Rufusa podobne. – Żeby nie było wątpliwości: chodzi o zdolności Claire. A teraz ty... Niechętnie przyznaję, że moja córka nie jest przewrażliwiona, więc to brzmi co najmniej interesująco – wyjaśnił, tym samym wzbudzając w Joce coraz większe wątpliwości.

– Musiałabym zapytać Beatrycze – powiedziała w końcu, bo to wydało jej się najsensowniejszym rozwiązaniem.

Rufus z uwaga zmierzył ją wzrokiem. Trudno było na pierwszy rzut oka stwierdzić, czego tak naprawdę powinna się po nim spodziewać, o określeniu emocji i ewentualnych myśli nie wspominając.

– Beatrycze – powtórzył. Skinęła głową, nie widząc powodu, by cokolwiek więcej tłumaczyć. Przecież dobrze wiedział o tym, że nie tak dawno temu znalazła się w samym środku lasu, skąd ostatecznie przyniósł ją Carlisle. – I... możesz to zrobić, tak? – dopytywał pozornie obojętnym głosem, ale coś w jego tonie dało Joce do zrozumienia, że był tym równie zaciekawiony, co i na swój sposób zaniepokojony.

– Mogłabym, ale Beatrycze ostatnio do mnie nie przychodzi – wyznała po chwili zastanowienia. – Nie jako jedyna zresztą.

Jeszcze kiedy mówiła, rzuciła wampirowi wymowne spojrzenie. Wiedziała, że zrozumiał, że miała na myśli Rosę i to, czego doświadczyła z jego strony, kiedy przyłapał ją na rozmowie z przyjaciółką. Co prawda nie oskarżyła go o to, że to właśnie z jego winy dusza ostatecznie przestała się pojawiać, ale wyraz twarzy wujka jasno dał jej do zrozumienia, że naukowiec zrozumiał aluzję.

– Pośpiesz się. Nie mamy całego dnia – ponaglił, wycofując się z rozmowy równie nagle, co wcześniej ją rozpoczął.

Wywróciła oczami.

Tak, zdecydowanie mogła się tego spodziewać.


Elena

Wiedziała, że śni – czuła to, chociaż nigdy nie była w stanie określić, skąd brała się ta pewność. Z drugiej strony... Być może chciała śnić, zdecydowanie pewniej czując się z myślą o tym, że nic z tego, co działo się wokół niej, nie było prawdziwe. Wierząc w to miała świadomość tego, że nie spotka jej nic złego – przynajmniej teoretycznie, bo mając w rodzinę telepatów, Elena musiała zdawać sobie sprawę z tego, że również umysł potrafił być niebezpieczny.

Ze wszystkich stron otaczała ją ciemność, napierając nań ze wszystkich stron i sprawiając, że dziewczyna czuła się niemalże tak, jakby się dusiła. Już kiedyś tego doświadczyła, choć sen uleciał z jej umysłu równie nagle, co wcześniej się pojawił, pozostawiając po sobie co najwyżej silny niepokój i poczucie dezorientacji. Wtedy również błądziła w ciemnościach, bezskutecznie próbując znaleźć drogę do celu – gdziekolwiek ten miałby się znajdować i czymkolwiek był.

Samo doświadczenie wydało się Elenie co najmniej frustrujące. To, że była przerażona, stanowiło sprawę drugorzędną, zresztą dziewczyna za żadne skarby nie chciała się do własnych obaw przyznać.

Przyśpieszyła, próbując uwierzyć w to, że jeśli zacznie poruszać się szybciej, łatwiej ucieknie z tego dziwnego, pozbawionego konkretnych kształtów miejsca. Pod stopami czuła stabilne podłoże, co jednoznacznie świadczyło o tym, że nie unosiła się w pustce – tutaj coś było, pogrążone w mroku i znajdujące się gdzieś poza zasięgiem jej zmysłów. Teoretycznie ta myśl powinna sprawić, że poczuje się bezpieczniejsza, ale nic podobnego nie miało miejsca, Elena zaś poczuła się jeszcze bardziej niespokojna – i to najdelikatniej rzecz ujmując, sama niepewna tego, czego tak naprawdę powinna się spodziewać.

Musiała uciec – i to jak najszybciej, póki jeszcze miała czas...

Z tym, że chyba go nie mam, skoro jestem tutaj, prawda?, pomyślała mimochodem i w tamtej chwili serce zabiło jej szybciej ze zdenerwowania. Skąd brały się te dziwne myśli? Jasne, miała powody do niepokoju, skoro ostatecznie znalazła się w Volterze, odliczając kolejne godziny do balu, ale to i tak zaczynało być ponad jej siły. Miała ochotę zatrzymać się, stanąć w samym środku tej pustki, a potem zacząć krzyczeć – długo i głośno, choćby tylko po to, żeby móc słuchać własnego głosu. Po cichu liczyła na to, że dzięki temu ktoś ją usłyszy i wyprowadzi, jednak zarazem towarzyszył jej silny niepokój na samą myśl o tym, kto tak naprawdę mógł czaić się w mroku...

Albo co.

Nerwowo zacisnęła dłonie w pięści, coraz bardziej podenerwowana. To tylko sens. Musisz się obudzić, bo to tylko sen... Wszystko to brzmiało logicznie i naprawdę chciała w to wierzyć, niczym mantrę powtarzając sobie w duchu coś, co – przynajmniej teoretycznie – powinno było przynieść jej ukojenie, ale nic podobnego nie miało miejsca. Jak miałoby, skoro czuła, że tak naprawdę oszukiwała samą siebie...?

Przez kilka kolejnych sekund podążała naprzód w całkowitej, nieprzeniknionej ciszy, w duchu odliczając kolejne kroki – ciche stuknięcia wysokich obcasów o coś, co ostatecznie wyobraziła sobie jako solidną, być może nawet wypolerowaną podłogę. Miejsce, w którym się znajdowała, musiało być rozległe i co najmniej niepokojące, a przynajmniej takie odniosła wrażenie. Dla pewności wyciągnęła obie ręce przed siebie, nie chcąc ryzykować, że przypadkiem na coś wpadnie. Nie bała się bólu ani upadku, ale nie miała wystarczającego zaufania do tego miejsca i wolnej przestrzeni, by zachowywać się tak, jakby nic złego nie było w stanie jej spotkać.

Słyszała swój własny oddech – dziwnie ciężki, przyśpieszony i tak nierówny, że aż poczuła się nieswojo, uprzytomniając sobie, że nawet gdyby chciała, nie byłaby w stanie udawać, że czuła się spokojna. Pomyślała, że przejmowanie się tym jest co najmniej głupie, skoro i tak nie było tu nikogo, kto mógłby ją zauważyć, ale prawie natychmiast odrzuciła od siebie takie stwierdzenie. Chociaż otaczała ją czerń, niezmiennie zaczynała mieć niejasne wrażenie, że ktoś ją obserwuję – ktoś albo coś, co kryło się w cieniu, w przeciwieństwie do niej nie mając problemu z tym, by dostrzec w mroku miotającego się na prawo i lewo intruza. Sama myśl o tym sprawiała, że Elena zadrżała niekontrolowanie, coraz bliższa paniki i gotowa zrobić dosłownie wszystko, by móc się obudzić.

Jeśli to był sen, a ona trwała w świecie, który stworzył sobie jej umysł, tym bardziej powinna być w stanie nad wszystkim zapanować. Chciała otworzyć oczy i upewnić się, że...

Cichy, melodyjny i – co również była w stanie przysiąc – bez wątpienia męski śmiech wyrwał ją z zamyślenia.

Zastygła w bezruchu, zatrzymując się tak gwałtownie, że niewiele brakowało, by z wrażenia potknęła się o własne nogi. Jęknęła, po czym nerwowym gestem przycisnęła obie dłonie do ust, podświadomie czując, że powinna powstrzymać się przed wydaniem z siebie jakiegokolwiek dźwięku. Gdyby była wampirem, nie miałaby najmniejszych problemów z tym, żeby trwać w milczeniu, a w razie potrzeby nawet wstrzymać oddech, jednak ludzka cząstka skutecznie uniemożliwiała jej takie rozwiązanie.

– Kto...? – zaczęła i prawie natychmiast urwała, mając wątpliwości co do tego, czy chciała poznać odpowiedź. Znów otoczyła ją cisza, tym bardziej o wiele trudniejsza do zniesienia, przez co nie była w stanie powstrzymać się przed zadaniem najistotniejszego, dręczącego ją od samego początku pytania: – Rafael?

Odpowiedziało jej milczenie, co okazało się gorsze, niż gdyby znowu uświadczyła oznak czyjejkolwiek obecności. Elena zadrżała, coraz bardziej niespokojna i pełna wątpliwości. Czy możliwe było, żeby to właśnie Rafa po raz kolejny manipulował jej snami, próbując nastraszyć ją w odwecie za przemilczenie tego, iż jednak zamierzała pojawić się w Volterze? To było bardzo mało prawdopodobne, ale z dwojga złego wolała zmierzyć się z głupim żartem, poza tym...

Ruszyła przed siebie, po czym jęknęła, kiedy z impetem na coś wpadła. Zatoczyła się do tyłu, zamykając oczy i licząc się z tym, że za moment wyląduje na posadzce, ale nic podobnego nie miało miejsca – w zamian wylądowała na czymś solidnym, być może ścianie, chociaż była gotowa przysiąc, że ułamek sekundy wcześniej niczego tam nie będzie. Spanikowała, natychmiast odskoczyła, wyrzucając obie ręce przed siebie i zamierając, kiedy przekonała się, że teraz ze wszystkich stron wydawały się otaczać ją przeszkody – solidne, gładkie i zimne, trochę... jak powierzchnie szkła albo lustra, chociaż w ciemnościach nie mogła utwierdzić się w przekonaniu, czy jej przypuszczenia były słuszne.

Co to oznaczało? Nie miała pojęcia, ale sama konieczność przebywania w tym miejscu zaczynała być coraz trudniejsza do zniesienia, wzbudzając w dziewczynie lęk i sprawiając, że ta zaczęła odczuwać narastającą z każdą kolejną sekundą panikę. Już nie miała drogi ucieczki, osaczona ze wszystkich stron i niezdolna do wykonania choćby kilku kroków. Te dziwne, niewidzialne ściany – lustra, szkoło... cokolwiek! – znajdowały się wszędzie, wydając się na nią napierać, przez co ostatecznie zrozumiała, skąd w ogóle brała się klaustrofobia. W takich warunkach zdecydowanie można było nawet postradać zmysły, choć o tym starała się nie myśleć.

Okręciła się wokół własnej osi, naiwnie licząc na to, że uda jej się zauważyć coś, co umożliwi jej oswobodzenie się. Coś faktycznie uległo zmianie w otaczających ją ciemnościach, dzięki czemu zauważyła zarys drobnej postaci przed sobą – bardzo niewyraźny, jakby zamazany, ale jednak obecny... Najpierw jeden, a potem kolejne, bo wystarczyło kilka sekund, żeby uprzytomniła sobie, że było ich więcej, a w następnej sekundzie zrozumiała, że tak naprawdę widzi siebie.

Faktycznie otaczały ją lustra.

Wszystkie skierowane na nią, pokazujące tylko i wyłącznie jej odbicie. W tamtej chwili już nie tylko poczuła się jak w potrzasku, ale dodatkowo osaczona i obserwowana bardziej, aniżeli do tej pory sądziła. Powiedzieć, że czuła się po prostu nieswojo, byłoby niedopowiedzeniem stulecia, Elena zaś nie potrafiła ubrać w słowach tego, czego tak naprawdę doświadczała. Miała jedynie świadomość, że nie podobało jej się to i że mimo wszystko pragnęła uciec, ale pomimo tego...

Jęknęła, po czym chwyciła się za głowę, coraz bardziej niespokojna. Chyba krzyknęła, a przynajmniej miała to w planach, bo nie usłyszała niczego – próba wydania z siebie dźwięku okazała się prowadzić donikąd, tym samym skutecznie wprawiając dziewczynę w konsternację. Wszystko było nie tak, o czym przekonywała się niemalże na każdym kroku, coraz bardziej zagubiona w tym dziwnym, niezrozumiałym dla niej świecie.

Odwróciła się jeszcze raz, starając się nie myśleć o tym, że wszystkie jej odbicia w lustrze postąpiły w dokładnie ten sam sposób. Tym razem ruch okazał się zbyt gwałtowny, a może to ona była pod wpływem silnych emocji, bo aż pociemniało jej przed oczami. Zaraz po tym jak długa poleciała przed siebie, ale zamiast wpaść na jakiekolwiek lustro, została pochwycona przez parę lodowatych ramion, które z siłą zacisnęły się na jej ramionach. Zdążyła jeszcze pomyśleć, że to niemożliwe, bo przecież nikogo przy niej nie było, zanim zostawiła postawiona do pionu i spojrzała przed siebie.

Wprost na niego – ciemny kształt o postawnej, bez wątpienia należącej do mężczyzny sylwetce. Nie widziała skrzydeł, zresztą nawet bez tego wiedziała, że to nie Rafael ją trzyma, bo niezależnie od wszystkiego, własnym mąż nie wywołałby w niej aż tylu skrajnych emocji. Cokolwiek się działo, nie było właściwe, a już na pewno bezpieczne dla niej.

Chociaż w ciemnościach nie była w stanie dostrzec oczu trzymającego ją mężczyzny, nie miała jakichkolwiek wątpliwości co do tego, że ten z uwagą jej się przyglądał – to z kolei wystarczyło, by poczuła czyste przerażenie.

Przecież i tak będziesz moja..., usłyszała jeszcze. W oszołomieniu nawet nie zwróciła uwagi na to, że piękny, męski głos rozbrzmiał w jej umyśle.

Zaraz po tym nareszcie znalazła w sobie dość siły, żeby zacząć krzyczeć.


Przebudzenie przyszło gwałtownie, chociaż początkowo nie była tego świadoma. Wiedziała jedynie, że błyskawicznie poderwała się na łóżku, prostując niczym struna i czując gotową do tego, żeby rzucić się do gardła pierwszej osobie, która spróbowałaby się do niej zbliżyć. Chyba tylko cudem zdławiła wrzask, w porę przypominając sobie o tym, że nie była w pokoju sama i że niepotrzebne zwrócenie na siebie czyjejkolwiek uwagi mogłoby co najwyżej doprowadzić do niepotrzebnych pytań, a tego za wszelką cenę wolała uniknąć.

W pokoju hotelowym było ciemno, ale mrok ten w niczym nie przypominał nieprzeniknionej, napierającej ze wszystkich stron czerni, w której nie tak dawno była. Resztki snu wciąż majaczy gdzieś na granicy jej świadomości, chociaż zarówno poszczególne wspomnienia, jak i towarzyszące dziewczynie emocje, zaczynały stopniowo ustępować, pozostawiając po sobie tylko i wyłącznie pustkę. Wciąż drżała, ale prawie nie była tego świadoma, w miarę jak uprzytomniała sobie, że mimo wszystko była bezpieczna – że leżała w łóżku, dokładnie w tym samym miejscu, w którym nie tak dawno temu zasypiała, a obok niej nie było żadnej niepokojącej postaci.

Wzięła kilka głębszych wdechów, żeby łatwiej się uspokoić. W panującej ciszy wyraźnie słyszała spokojne oddech śpiących w tym samym pomieszczeniu Jocelyne i Claire. W tamtej chwili poczuła się lepiej z tym, że ostatecznie zdecydowała się przenieść do kuzynek, bo gdyby została z siostrami, Alice i Rosalie na pewno zareagowałyby na to, że cokolwiek jest nie tak. Nie miała siły udawać, a skoro nie musiała tego robić...

– Elena...?

Drgnęła, kiedy doszedł ją nieco zaspany głos Joce. Dziewczyna usiadła na swoim łóżku, zwłaszcza w ciemnościach ze swoimi jasnymi, zmierzwionymi wówczas włosami wyglądając co najmniej niepokojąco. W zasadzie z perspektywy Eleny z łatwością mogłaby uchodzić za ducha, co w jej przypadku wydawało się dość ironiczne.

– Nic się nie dzieje, Joce – zapewniła pośpiesznie, obrzucając kuzynkę uspokajającym spojrzeniem. – Obudziłam cię?

– Wydawało mi się, że krzyknęłaś... – Jocelyne potarła czoło, po czym się zawahała. – Coś jest nie tak? – zapytała cicho, nagle zaniepokojona.

Elena zmusiła się do tego, żeby wysilić się na uśmiech. Próbowała zachowywać się naturalnie, ale trudno było jej stwierdzić, czy podejmowane przez nią działania miały jakikolwiek sens.

– Pewnie coś ci się przyśniło – stwierdziła z przekonaniem. – Dobrze się czujesz? Jeśli chcesz, mogę po kogoś pójść – zaproponowała, a Joce wyraźnie zaczęła się rozluźniać, najwyraźniej nie mając powodów, żeby jej nie uwierzyć.

– Nie, nie... – Odgarnęła włosy z twarzy. Chwilę jeszcze przypatrywała się kuzynce, zanim ostatecznie zdecydowała się opaść na poduszkę. Nawet jeśli miała jeszcze jakieś wątpliwości, ostatecznie zdecydowała się zachować je dla siebie. – Skoro jest w porządku...

Elena skinęła głową, choć zdawała sobie sprawę z tego, że Jocelyne i tak nie będzie w stanie tego zauważyć. Wkrótce po tym usłyszała, że oddech dziewczyn wyrównał się, a ona sama ponownie zapadła w sen, przy odrobinie szczęścia może nawet nie mając potem pamiętać, że cokolwiek ją obudziło.

Westchnęła cicho, czując narastające z każdą kolejną sekundą przygnębienie.

Gdyby tak jak Joce potrafiła szybko zasnąć, może wszystko stałoby się prostsze...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro