Trzysta jedenaście

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Renesmee

Rufus milczał, ale to mi odpowiadało. Nie patrzyłam na niego, przesadnie wręcz skoncentrowana na drodze, by za wszelką cenę uniknąć ponownego zrobienia z siebie idiotki. Co prawda zakładałam, że mój szwagier nie był na tyle zdesperowany, by sprawdzać, czy po raz drugi byłabym skłonna wyrzucić go z samochodu, ale i tak wolałam dmuchać na zimne. To, że myślami wciąż byłam przy Joce, nasłuchując jakichkolwiek dźwięków komórki, która mogłaby oznaczać konieczność natychmiastowego powrotu do domu, również mi nie pomagała.

Nie miałam pojęcia, czego tak naprawdę powinnam oczekiwać po rozmowie z Castielem. Wiedziałam, że Gabriel nie byłby zadowolony, że przy pierwszej okazji nie posłałam mężczyzna do diabła, ale nie wyobrażałam sobie tego, że miałabym się do tego posunąć. Nie w przypadku kogoś, kto od samego początku był dla mnie miły i chciał pomóc, choć takie podejście mogło wydawać się naiwne z perspektywy kogoś bardziej doświadczonego. Problem polegał na tym, że nigdy nie należałam do osób, które z góry zakładały najgorsze, zresztą Castiel od samego początku wzbudzał we mnie pozytywne uczucia. To sprawiło, że chciałam przynajmniej spróbować dać mu szansę na to, żeby się wytłumaczył.

Droga zaczynała mi się dłużyć, przede wszystkim przez wygląd na korki, choć do tych powinnam była zdążyć się przyzwyczaić. W duchu odliczałam kolejne sekundy, spędzone na bezmyślnym wpatrywaniu się w czerwone światła, jednocześnie nerwowo uderzając palcami w kierownicę. Powiedzieć, że po prostu się martwiłam, byłoby niedopowiedzeniem stulecia, tym bardziej, że w moim przypadku adekwatniejsze wydawało się to, że odchodziłam od zmysłów.

– Nieźle cię wzięło – ocenił Rufus, decydując się przerwać panującą cieszę. Spojrzał na mnie z zaciekawieniem, chyba w równym stopniu zmartwiony, co i rozbawiony moim zachowaniem. – Kto to właściwie jest, co?

– Ehm... Znajomy – wypaliłam, a szwagier prychnął, bynajmniej nie usatysfakcjonowany moimi wyjaśnieniami.

– Od razu wszystko jasne – zadrwił, a ja westchnęłam, niekoniecznie mając ochotę na to, żeby się tłumaczyć.

– To znajomy dziadka. Poznałam go przypadkiem jakiś czas temu... I to on zasugerował mi to miejsce, do którego pojechała Jocelyne – wyjaśniłam pokrótce. – Dlatego Gabriel go nie lubi, ale mnie się wydaje, że Castiel nie miał pojęcia, czym tam naprawdę jest ten ośrodek. Chciał pomóc – dodałam, dopiero po chwili uprzytomniając sobie, że do mojego głosu wkradła się gniewna, ostrzegawcza nuta, co najmniej jakbym spodziewała się, że Rufus również zacznie negować moje słowa.

Cóż, nie zrobił tego. W zamian uśmiechnął się w nieco niepokojący sposób, wciąż przypatrując mi się w ten nieco irytujący, przenikliwy sposób.

– Po pierwsze, masz zielone – uświadomił mnie, więc w pośpiechu skoncentrowałam się na drodze. – A po drugie, to o ile dobrze rozumiem, jedziesz na to spotkanie w tajemnicy, żeby nie martwić zazdrosnego męża – nie tyle zapytał, co stwierdził fakt. Drgnęłam, co najmniej zaskoczona tym, że to było aż do tego stopnia oczywiste. – Nie masz co się martwić, bo ode mnie niczego się nie dowie. Miałbym używanie, gdybyś to ty mogła zdenerwować się o coś na niego, ale w drugą stronę to żadna zabawa – stwierdził niemalże pogodnym tonem.

– Dziękuję ci bardzo – zadrwiłam, bezwiednie wzmagając uścisk na kierownicy.

Chyba nigdy nie miałam być w stanie zrozumieć relacji Rufusa z Gabrielem, a tym bardziej stwierdzić, kiedy wampir sobie żartował. Jego poczucie humoru nie raz wprawiało mnie w konsternację, nie jako jedną zresztą, przez co tym bardziej podziwiałam Laylę za to, że jakkolwiek potrafiła z nim wytrzymać. Był trudny, choć zdawałam sobie sprawę z tego, że miał w sobie równie wiele człowieczeństwa, co i my wszyscy – z tym, że z uporem wolał zostawić je dla siebie.

Jakkolwiek by nie było, zamierzałam powiedzieć Gabrielowi o tym spotkaniu. Nigdy nie potrafiłam mieć przed nim jakichkolwiek tajemnic, nie sądziłam zresztą, żeby te były nam potrzebne. Po prostu dużo łatwiej było uświadomić chłopaka o pewnych sprawach dopiero po fakcie, tak, bym nie musiała się obawiać jego reakcji. W pierwszej kolejności sama musiałam ustalić to, jak miały się sprawy z Castielem, tym bardziej, że w naturalny sposób zaczynałam mieć wątpliwości w związku z tym, jaki był udział mężczyzny w Projekcie Beta.

Reszta podróży minęła już w ciszy. Wywróciłam oczami na widok kawiarenki, w której spotkaliśmy się tuż przed pierwszą wizytą w domu, który teraz zajmowałam z mężem. Dalej uważałam, że w walentynkowym wystroju było coś tandetnego, co bardziej mnie bawiło, aniżeli wprawiało w jakikolwiek wyjątkowy nastrój. Nie miałam pewności, dlaczego Castiel z takim uporem wybierał to miejsce, ale po chwili wahania doszłam do wniosku, że tak naprawdę nie miałam mu okazji na to, żeby zaprotestował cokolwiek innego. Przerzuciłam torebkę przez ramię, mimowolnie spinając się, bo ostatnia moja wizyta w tym miejscu nie przyniosła niczego dobrego, nawet pomimo tego, że wspominałam ją dość przyjemnie.

Nie musiałam szczególnie się wysilać, żeby zauważyć czekającego na mnie człowieka – i to nie tylko przez wzgląd na brak jakiejkolwiek innej klienteli. Castiel wyraźnie rozpogodził się na mój widok, natychmiast podrywając się z miejsca, bym łatwiej mogła go zauważyć. Dopiero po chwili zwrócił uwagę na to, że nie przyjechałam sama i przez jego twarz przemknął cień, jednak ostatecznie nie skomentował tego nawet słowem.

– Cześć. – Jego spojrzenie skoncentrowało się na mnie. – Dobrze cię widzieć... I ładnie wyglądasz – dodał, posyłając mi olśniewający uśmiech. – Ja...

– Mam trochę mało czasu – oznajmiłam o wiele bardziej oschle, aniżeli tego chciałam.

Castiel zacisnął usta.

– W porządku – zreflektował się, a do jego głosu wkradło się wahanie. – Jesteś na mnie zła?

Westchnęłam, po czym nieznacznie potrząsnęłam głową.

– Raczej zdenerwowana – poprawiłam, po czym bez pośpiechu osunęłam się na krzesło. – To jest mój szwagier, Rufus – dodałam, a Castiel niechętnie skinął głową.

Trudno było mi stwierdzić, czego tak naprawdę powinnam spodziewać się po tej rozmowie. Poczułam się co najmniej dziwnie, kiedy zapadła cisza, podczas której mogłam co najwyżej wodzić wzrokiem to w stronę jednego, to znów drugiego z moich towarzyszy. Nie byłam w stanie ocenić zwłaszcza tego, co w tamtej chwili musiał myśleć sobie Rufus, tym bardziej, że wampir naturalnie milczał, jakby od niechcenia przypatrując się obecnemu przy nas człowiekowi. Mimo wszystko byłam mu wdzięczna za to, że nie próbował się wtrącać, bo jak go znałam, mogłam pewnie spodziewać się dosłownie wszystkiego, ale atmosfera i tak wydała mi się dość nieznośna.

– Więc... Jak się ma Joce? – zapytał w końcu Castiel, a ja ledwo powstrzymałam się przed westchnieniem, uświadamiając sobie, że już na wstępie będę musiała kłamać.

– Nie jest źle – powiedziałam, co zresztą w sensie fizycznym nie było aż tak wielkim odstępstwem od normy. – Jest w domu, więc...

– Tak, to wiem – przerwał mi mężczyzna. Spojrzałam na niego zaskoczona, bo zdecydowanie nie miałam go za kogoś, kto w czasie rozmowy mógłby zachować się jakkolwiek nieuprzejmie. Najwyraźniej coś było na rzeczy, chociaż wciąż nie potrafiłam jednoznacznie tego sprecyzować. – Wybacz mi, proszę, że zadzwoniłem dopiero teraz, ale nie miałem pojęcia, czy w ogóle zechcesz się ze mną zobaczyć... No i czy cokolwiek jest w porządku – dodał, po czym westchnął. W tamtej chwili wydał mi się zmęczony i zniechęcony. – Gdybym nie miał pewności, że twojej siostrze jakimś cudem udało się wrócić, wtedy zadziałałbym dużo szybciej.

– O czym tak naprawdę mówisz? – zapytałam go spiętym tonem.

Samo spotkanie było ryzykowne, tym bardziej, że sama nie wiedziałam, czego tak naprawdę powinnam się spodziewać. Nie miałam przygotowana żadnej wersji, którą mogłabym zaprezentować komuś niewtajemniczonemu, bo Castiel był dla mnie właśnie taką osobą – kimś, kto znalazł się w tym całym szaleństwie tylko i wyłącznie przypadkiem, tak naprawdę nie zdając sobie sprawy z tego, jak działał Projekt Beta. Nie potrafiłam wytłumaczyć samej sobie, dlaczego tak bardzo mu ufałam, to zresztą nie wydawało mi się istotne; chciałam zdać się na instynkt, tym bardziej, że dotychczas nie miałam mężczyźnie niczego do zarzucenia.

– O tym pożarze – wyjaśnił, a ja wypuściłam powietrze ze świstem, bynajmniej nieuspokojona. Więc w ten sposób wytłumaczono zniszczenia, których dokonały demony... – Wiem, że kilka osób zginęło. Jak tylko się dowiedziałem... Ale skąd którekolwiek z nas mogłoby wiedzieć? – zapytał, po czym energicznie potrząsnął głową. – Wiesz, że nigdy świadomie nie naraziłbym twojej siostry na niebezpieczeństwo, prawda?

Otworzyłam i zaraz zamknęłam usta, niepewna tego, w jaki sposób powinnam zareagować. Słuchałam i wszystko wskazywało na to, że nie miał pojęcia, co tak naprawdę wydarzyło się w tym budynku – że cokolwiek mogłoby być nie tak z ośrodkiem, w którym oficjalnie miano pomagać osobom z zaburzeniami snów. Sama nie miałam pewności, co powinnam o tym wszystkim myśleć, ale obwinianie Castiela w tamtej chwili wydało mi się tym bardziej śmieszne. Martwiłam się o córkę, co zresztą jawiło mi się jako coś najzupełniej naturalnego, zwłaszcza w obecnej sytuacji; miałam dość powodów do zmartwień, a dokładnie sobie kolejnych, chociażby poprzez szukanie winnych tam, gdzie tak naprawdę ich nie było, zdecydowanie nie miało któremukolwiek z nas pomóc. Gabriel był przewrażliwiony, poza tym jego niechęć do Castiela robiła swoje – to wszystko, a przynajmniej do takich wniosków w naturalny sposób doszłam w tamtej chwili.

Cokolwiek się działo, siedzący przede mną mężczyzna zdecydowanie nie miał z tym wszystkim związku – nie większy niż to, że po prostu chciał mi pomóc, sugerując projekt, który z logicznego punktu widzenia mógł okazać się dla kogoś takiego jak Jocelyne idealny, przynajmniej w tamtym okresie. Teraz z kolei Castiel wydawał się być bliski tego, żeby zacząć obwiniać się o pożar, a to zdecydowanie nie powinno mieć miejsca.

– Przecież to nie twoja wina – zapewniłam pośpiesznie i w tamtej chwili mógł głos znacznie złagodniał. Mój rozmówca uniósł głowę, by móc spojrzeć mi w oczy, a ja na dłuższa chwilę zamarłam, porażona głęboką zielenią jego tęczówek. – Nie mam o nic pretensji, naprawdę. Joce jest cała i... No cóż, to chyba najważniejsze, prawda?

Nie miałam pewności, czy udało mi się go uspokoić, ale mimo wszystko odniosłam wrażenie, że dzięki moim słowom znacznie się rozluźnić. Przyjęłam to z ulgą, tym bardziej, że miałam wrażenie, że przynajmniej to jedno jestem mu winna, zwłaszcza po niezbyt przyjemnym powitaniu, które mu zaserwowałam. Zaczynałam mieć do siebie pretensje o to, że chociaż przez moment mogłam zacząć mieć względem jego intencji wątpliwości, zamiast po prostu zaufać sobie. Castiel chciał pomóc, zresztą tak jak i w przypadku domu, bo pod tym względem dosłownie spadł mnie i Gabrielowi z nieba. Co prawda rozumiałam, dlaczego mój mąż podchodził do całej tej sytuacji w aż tak sceptyczny sposób, ale to nie oznaczało, że zamierzałam z góry zakładać, że wszystko zostało ukartowane, tym bardziej, że podczas rozmowy wyraźnie czułam, że mężczyzna jest równie zszokowany sytuacją, co i my wszyscy.

Poczułam swego rodzaju ulgę, kiedy udało nam się zmienić temat, chociaż co najmniej dziwne wydało mi się to, że pokusił się o to właśnie Rufus. Początkowo spojrzałam na wampira z niedowierzaniem, kiedy tak po prostu włączył się do rozmowy, zachowując się przy tym w zaskakująco uprzejmy jak na niego, niemalże ludzki sposób. Zdążyłam zapomnieć, że pomimo tego, że przez większość czasu izolował się od wszystkich wokół, potrafił być aż nadto czarujący, dzięki czemu bez trudu potrafił owijać sobie ludzi wokół palca. Wymownie uniosłam brwi, gdy jakby od niechcenia zaczął stosować swoje sztuczki akurat na Castielu, tak nagle wypytując o pracę, a potem jak gdyby nigdy nic wchodząc z mężczyzną w dłuższa dyskusję na temat czegoś, co musiało mieć jakiś związek z psychiatrią, ale zdecydowałam się tego nie komentować – i to nie tylko dlatego, że w pewnym momencie byłam w stanie w pełni zrozumieć tylko i wyłącznie przewijające się przez rozmowę spójniki.

Wciąż miałam wątpliwości, kiedy – przy byle okazji, chcąc jak najszybciej wrócić do Joce – pośpiesznie pożegnałam się z Castielem. Przynajmniej nie zauważyłam, żeby mój szwagier próbował wpływać na czyjkolwiek umysł i wykorzystywał wampirze umiejętności, ale mimo wszystko...

– Co to miało być? – zapytałam spiętym tonem, ledwo tylko znaleźliśmy się w samochodzie i nabrałam pewności, że nikt nie będzie w stanie nas usłyszeć.

Rufus rzucił mi znużone spojrzenie.

– Rozmowa, jak mniemam – odpowiedział spokojnie. – Za każdym razem zarzucacie mi za mało ludzkich odruchów, a jak już zdarza mi się to zmienić, to tez pojawiają się problemy – dodał niemalże z pretensją, ale nie pozwoliłam się zwieść.

– Nie kręć, bo naprawdę... – Urwałam, po czym z niedowierzaniem pokręciłam głową. – I co? – zapytałam w końcu, sama niepewna tego, co tak naprawdę chciałam usłyszeć.

– Miły ten twój znajomy – stwierdził niewinnym tonem, ale i tak zapragnęłam na niego warknąć.

– Ale?

Nie miałam pojęcia, skąd brało się przekonanie, że to nie wszystko, co chciał mi powiedzieć, ale nie dbałam o to. W przypadku Rufusa nie było co marzyć o tym, że nagle nabrał chęci na integrowanie się z kimkolwiek. W zasadzie to, że jakkolwiek tolerował mnie, moją rodzinę i udało mu się założyć z Laylą rodzinę, stanowiło swego rodzaju cud.

– Może i nie znam się na uczuciach, relacjach i tak dalej, ale... na twoim miejscu bym na niego uważał – powiedział w końcu, a ja spojrzałam na niego z niedowierzaniem. – Wiesz, dla ciebie jest zbyt miły. Jakby ktoś w ten sposób zachowywał się względem Layli, miałbym wątpliwości.

– Bez żartów – obruszyłam się. – Castiel tak ma.

Wampir wywrócił oczami.

– Och, na pewno – zadrwił. – Poza tym okazyjnie kłamie, chociaż wciąż nie mam pewności, czy... Zresztą nieważne – wycofał się nagle, kolejny raz wystawiając moje nerwy na próbę.

Cokolwiek miał na myśli, ostatecznie nie rozwinął tematu, ku mojej narastającej z każdą kolejną sekunda irytacji. Nie miałam pojęcia, co tak naprawdę powinnam o tym wszystkim myśleć, a zachowanie Rufusa w najmniejszym nawet stopniu mi nie pomagało, wręcz na każdym kroku wystawiając moje nerwy na próbę.

No cóż, lubiłam Castiela. Chyba nawet mu ufałam, jednak coś w słowach szwagra sprawiło, że nagle zaczęłam wątpić w to, czy naprawdę powinnam.


Jocelyne

Obudził ją znajomy głos – to oraz ciche nucenie, w którym również rozpoznała zasłyszaną już przynajmniej raz melodię. Zamrugała kilkukrotnie, o dziwo tym razem nie odczuwając strachu, chociaż zwykle spinała się za każdym razem, gdy w grę wchodził jej dar. Być może miało to związek ze świadomością tego, że znajdowała się w bezpiecznym domu, a może z czymś zgoła innym, ale naprawdę poczuła się pewniej – tylko trochę, to jednak wystarczyło, żeby dyskretnie spróbowała unieść się na łokciach i spróbować rozejrzeć dookoła.

Udało jej się powstrzymać od wzdrygnięcia czy jakiejkolwiek gwałtownej reakcji na widok smukłej postaci, która przysiadła na skraju zajmowanego przez nią łóżka. Jocelyne zamarła, uważnie mierząc wzrokiem siedzącą przy niej kobietę – jasnowłosą piękność, której twarzy co prawda nie była w stanie zobaczyć, bo ta zwrócona była w stronę okna, ale to nie przeszkadzało jej w dopowiedzeniu sobie tego, jak jej gość musiał wyglądać. Przecież znała ją doskonale, chociaż zarazem irracjonalnym wydawało się Joce to, że właśnie ta osoba mogłaby znaleźć się przy niej, zresztą nie po raz pierwszy. Nie była w stanie zliczyć, jak wiele razy kobieta siedziała już przy niej, wydając się czuwać czy to krótko po tym, jak zaczął prześladować ją ten niepokojący mężczyzna, czy znowu w ośrodku, gdy walczyła z narastającym głodem i gorączką.

Jakkolwiek by nie było, w żaden sposób nie potrafiła wytłumaczyć jednej, dość istotnej kwestii...

– Elena?

Szeptała tak cicho, że ledwo była w stanie zrozumieć samą siebie, jednak kobieta przy łóżku nie miała z tym najmniejszego nawet problemu. Błękitne tęczówki – równie znajome, a przynajmniej takie wrażenie odniosła Jocelyne – z miejsca przeniosły się na nią. Miała okazję, żeby obrzucić pośpiesznym spojrzeniem twarz znajomej nieznajomej, tym samym utwierdzając się w przekonaniu, że ma przed sobą kogoś o wyglądzie kuzynki – z tą tylko różnicą, że Cullenówna żyła i najpewniej bezpiecznie siedziała w domu.

Nie-Elena natychmiast zamilkła, na ułamek sekundy zamierając w bezruchu. Zareagowała dopiero po kilku sekundach, kiedy z lekkością poderwała się na równe nogi, nie tyle odsuwająco, co wręcz odpływając od łóżka. Jocelyne pośpiesznie usiadła, by móc łatwiej obserwować unoszącego się kilka centymetrów nad ziemią ducha i wcale nie mając przy tym ochoty na to, żeby zacząć krzyczeć. Wręcz przeciwnie – nade wszystko pragnęła zrozumieć, co właśnie miało miejsca.

– Poczekaj – wyrzuciła z siebie na wydechu. Była gotowa zacząć nawet błagać, jeśli tylko okazałoby się to jedynym sposobem na zatrzymanie przy sobie nieznajomej. – Proszę, nie idź. Ja... Proszę – powtórzyła z naciskiem.

Kobieta zatrzymała się, ponownie zwracając błękitne tęczówki na skuloną na łóżku dziewczynę. Przez jej twarz przemknął cień, zaś w spojrzeniu Joce zdołała doszukać się oznak wahania – rodzaju wewnętrznej walki, którą milcząca zjawa toczyła z samą sobą. Wyglądała na chętną, żeby usłuchać i jednak zostać, jednak coś w jej postawie dało Jocelyne do zrozumienia, że jednocześnie była taką perspektywą bardzo zaniepokojona.

– Nie wiem, czy powinnam – powiedziała w końcu, niezwykle łagodnie i jakby przepraszająco, chociaż mała Licavoli nie miała do niej o nic pretensji.

Nawet głos miała taki, jak Elena – melodyjny, przyjemny dla ucha, a przy tym o wiele cieplejszy od tego, który Joce przywykła słyszeć, kiedy w grę wchodziły wypowiedzi jej kuzynki. W tamtej chwili naprała pewności, że ma przed sobą kogoś zupełnie innego, chociaż to wciąż nie tłumaczyło, dlaczego kobieta wyglądała w tak znajomy, bliźniaczo podobny do córki Cullenów sposób.

– Proszę... Chociaż na chwilę – poprosiła, po czym pośpiesznie mówiła dalej, korzystając z tego, że kobieta zastygła w miejscu: – Widziałam cię już wcześniej i... chcę po prostu zrozumieć, co... – Zamilkła, zbytnio niepewna swojego głosu i tego, co tak naprawdę chciała albo powinna powiedzieć.

– Mam na imię Beatrycze – podpowiedziała jej łagodnie nie-Elena.

Jocelyne zawahała się, po czym skinęła głową. To już był jakiś początek, chociaż wciąż tak naprawdę nie wiedziała niczego.

– Hej – wykrztusiła z siebie w końcu, mówiąc pierwszą rzecz, która w naturalny sposób przyszła jej do głowy.

Kobieta roześmiała się melodyjnie, chyba faktycznie rozbawiona.

– Jesteś taka kochana – stwierdziła, po czym westchnęła cicho. – Nie zdajesz sobie sprawy z tego, od jak dawna zastanawiałam się nad tym, żeby z tobą porozmawiać... – Lekko przekrzywiła głowę, jakby spojrzenie na Jocelyne pod innym kątem mogło ułatwić jej wyciągnięcie jakichś konkretnych, interesujących ją wniosków. – Tak bardzo się zmieniłaś, Joce.

– Fakt – przyznała. Uniosła dłoń, bezwiednie zaczynając nawijać kosmyk włosów na palec. – Teraz... więcej rozumiem – dodała, chociaż z jakiegoś powodu miała wrażenie, że tym stwierdzeniem oszukuje samą siebie.

Beatrycze posłała jej kolejny blady uśmiech.

– Tak bardzo cieszy mnie to, że jesteś cała i zdrowa. Nie wiem, czy się zorientowałaś, ale próbuję chronić cię na wszystkie możliwe sposoby, chociaż w tamtym ośrodku... – Westchnęła cicho. – Chwała bogini za to, że twoja kuzynka mnie wyczuła. Pewnie trochę nastraszyłam Claire, ale musiałam jakoś pokazać jej drogę.

Spojrzała na swoją rozmówczynię z zaskoczeniem, co najmniej skonsternowana wypowiedzianymi przez kobietę słowami. Beatrycze nie dodała niczego więcej, w zamian bez słowa przesuwając się bliżej łóżka i bez chwili wahania wyciągając dłoń ku twarzy siedzącej na materacu dziewczyny.

Joce mimowolnie wzdrygnęła się, czując znajomy już chłód, który zawsze towarzyszył obecności jakiejkolwiek duszy.

– Pamiętaj po prostu, że nigdy nie jesteś tak naprawdę sama – wyszeptała niemalże troskliwym głosem Beatrycze.

Wraz z tymi słowami zniknęła, zostawiając zaskoczoną dziewczynę w pokoju.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro