Czterdzieści dziewięć

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Renesmee

Świątynia mieściła się w okolicach klifu, blisko cmentarza i polany, gdzie trzy miesiące wcześniej, wszyscy zmuszeni byliśmy walczyć o życie. Trudno, żebym jej nie pamiętała, chociaż w noc, kiedy umarł Drake i omal nie straciliśmy wszystkiego, co było nam drogie, miałam okazję zobaczyć jedynie szczątki budynku i to zaledwie w marnym świetle, które dawały płomienie Layli. W większości miejsce to strawił pożar, który pochłonął również kapłankę i przyjaciółkę Allegry, Tiah, chociaż to stało się jeszcze zanim wraz z Gabrielem zdecydowaliśmy się przybyć do tego miejsca. Szczątki budynku zniszczyli ostatecznie Drake i Dimitr, kiedy zaczęli walczyć i przypadkiem naruszyli osłabione fundamenty.

Gdybym tego wszystkiego nie wiedziała, prawdopodobnie nie wpadłabym nawet na to, jak wiele krwi wsiąknęła ziemia nad klifem. Teraz czułam się nieswojo, idąc ścieżką w stronę nowej świątyni, nie noszącej nawet śladu wszystkich okropności, które wydarzyły się w tym miejscu. W dzień wszystko wyglądało inaczej, a odnowiony budynek zachwycał, ja jednak zdecydowanie nie byłam w nastroju do tego, żeby czymkolwiek się zachwycać. Jak przez mgłę pamiętałam popychającą mnie do przodu adrenalinę, strach i krzyki, które słyszałam błądząc w ciemnościach i walcząc z przeciwnikiem, którego byłam w stanie dostrzec dopiero wtedy, gdy był blisko albo mnie zaatakował. Pamiętałam zapach śmierci, odór wilkołaczych oddechów, ślizganie się na krwi i ciepło płomieni, które z czasem pojawiły się, żeby pochłonąć ciała ofiar. Czegoś takiego nie dało się zapomnieć i chociaż od walki minęły długie trzy miesiące, a wszelakie ślady zostały starannie usunięte, miejsce to i tak kojarzyło mi się z tym, co najgorsze. Było naznaczone przez śmierć i żadne starania nie były w stanie tego zmienić.

Nigdy nie widziałam świątyni, ale jej nowa wersja okazała się równie zachwycająca, co i Akademia Nocy. Był to okazały, biały budynek, otoczony kwiatami i bujnym ogrodem. Po ścianach piął się dziki bluszcz, dookoła kwitły krwistoczerwone róże, a tuż przed budowlą wznowił się marmurowy posąg bogini Selene. Miejsce to aż przesiąknięte było mocą, którą dysponowali ci bardziej uzdolnieni nieśmiertelnych, bo mimo upalnego lata, niemożliwe było, żeby doprowadzić ogród do takiego stanu w tak krótkim czasie. W zasadzie miejsce to miało w sobie coś kojącego, zwłaszcza kiedy spoglądało się na łagodne oblicze bogini księżyca, chyba nieprzypadkowo zwróconej w kierunku znajdującego się nieopodal urwiska.

Zwolniłam zupełnie machinalnie. Gabriel rzucił mi pytające spojrzenie, ale nie odezwał się ani słowem, dostosowując się do mojego tempa. Pod wpływem impulsu mocniej ścisnęłam jego dłoń, żeby dodać sobie odwagi, po czym raz jeszcze spojrzałam w stronę posągu. Już kiedy po raz pierwszy zobaczyłam personifikację Selene w domu Gabriela (to wspomnienie wydawało się tak nierealnie odległe...), coś w wyglądzie kobiety mnie zachwyciło. Tym razem było podobnie, chociaż równie dobrze mogło mieć to coś wspólnego z przygnębieniem, które odczuwałam. Być może dlatego to oblicze Selene wydało mi się zatroskane, jakby bogini doskonale pojmowała, co takiego czułam i te uczucia jej się udzielały.

Marmurowa postać bogini wydawała się siedzieć na ziemi. Nogi podkuliła pod siebie, dłonie zaś wplotła w miękką trawę. Otaczały ją kwiaty i najróżniejsze pełne życia rośliny, ta jednak zdawała się ich nie zauważać. Długie włosy miała rozwiane, jakby rozwiewał je wiejący od strony klifu wiatr. Utkwione w pustce oczy miały w sobie coś nienaturalnie prawdziwego i przez kilka chwil miałam wrażenie, że Selene na mnie patrzy. Czułam się nieswojo pod tym spojrzeniem i poczułam nawet, że włoski na rękach i karku stają mi dęba.

Zamknęłam oczy, walcząc z pokusą, żeby nie podejść bliżej. Na kilka sekund świat stanął w miejscu, a ja zapomniałam dlaczego tutaj jestem. Widziałam jedynie Selene i pozwoliłam, żeby to ona zajęła moje myśli. Czy wiedziała, co takiego się działo? I – co ważniejsze – czy naprawdę istniała? Religia nigdy nie była dla mnie ważna, bo i nie chciałam zaakceptować tego, że jakakolwiek niematerialna istota obserwuje każdy mój ruch i mnie ocenia. Nie miało dla mnie sensu, że ktoś – Bóg, ktoś jeszcze inny? – mówi o miłości, a jednak jest gotów za wszystko karać. Nie mogłam też wierzyć, że moi bliscy, również ja, jesteśmy potępieni za samo istnienie – za coś na co nie mieliśmy wpływu. To nie my uczyniliśmy siebie nieśmiertelnymi, dlaczego więc mielibyśmy za to przez resztę wieczności płacić? Tak sądziłam do tej pory i nie zawracałam sobie głowy rozważaniem, czy istnieją jakiekolwiek inne alternatywy, inne rozwiązania.

Aż do teraz.

Widok Selene i to miejsce – Miasto Nocy, również jego tradycje, które pielęgnowali Licavoli – sprawiły, że musiałam się nad tym raz jeszcze zastanowić. Bo co jeśli jednak coś było na rzeczy? Ludzie mieli swojego Boga, dlaczego więc i my nie mielibyśmy mieć kogoś, kto by nad nami czuwał? Być może byłam naiwna, ale nagle zapragnęłam uwierzyć, że ktoś naprawdę tam był – właśnie Selene, bogini księżyca i matka wszystkich nieśmiertelnych, powszechnie uważanych za potwory i potępione stworzenia mroku. Ktoś, kto nie tyle nas oceniał, ale po prostu kochał, otaczając opieką. Ktoś pełen zrozumienia, równie zatroskany jak posąg, który widziałam...

Och, Selene, pomyślałam i wcale nie poczułam się tak głupio, jak mogłabym się tego spodziewać. Jeśli tam jesteś, po prostu mi pomóż. A nawet nie tyle mnie, co dzieciom – nie tylko moim, ale też Caroline i Isabeau. Proszę, nie pozwól żeby stało się im coś złego, poprosiłam w duchu. Ach, a jeśli w ogóle mam prawo cię o coś prosić, to przynieś nam ukojenie, zwłaszcza Caroline, bo chyba najgorzej sobie z tym radzi. Może i wyczerpałam limit szczęścia, kiedy poznałam Gabriela i zakochałam się w nim, ale Alessia i Damien nic nie zawinili. Skoro już zostały nam dane, to proszę, nie pozwól, żeby ktokolwiek je nam odebrał...

Modlitwa. Nigdy tego nie robiłam, ale kiedy w końcu się na to zdenerwowałam, momentalnie poczułam się lepiej. Poczułam, że do oczy napływają mi łzy, a kilka słonych kropli wymyka się pod powiek, ale nie czułam się tak okropnie jak dzień wcześniej, kiedy prawie całą noc wypłakiwałam oczy. Nie sądziłam, że w ogóle jeszcze będę wstanie płakać, ale najwyraźniej sen i opieka Gabriela sprawiły, że doszłam do siebie. A teraz naprawdę się modliłam i to do kogoś, kogo wcześniej nie znałam i to w jakimś stopniu przynosiło mi upragnione ukojenie.

– Kochanie moje? – Ciepłe ramiona Gabriela owinęły się wokół mnie. – Czy wszystko w porządku? – zapytał mnie mój mąż czule, przesuwając palcami po moim policzki, kiedy otarł mi łzy.

Zatrzepotałam powiekami, powoli wracając do rzeczywistości. Obraz Selene rozmazywał mi się przed oczami, ale posąg i tak prezentował się pięknie, zwłaszcza w świetle poranka.

– Tak – szepnęłam cicho. Odwróciłam się w stronę Gabriela, nie wyplątując się przy tym z jego ciepłych objęć. – Tak, już wszystko jest w porządku. Możemy iść – dodałam, robiąc stanowczy krok w stronę świątyni.

Gabriel skinął głową i po prostu za mną poszedł, przez cały czas uważnie mnie obserwując. Nie zatrzymaliśmy się już, nawet idąc przez przedsionek świątyni. Nigdy nie byłam wewnątrz kościoła i pamiętałam je jedynie z telewizji, to jednak wystarczyło, żebym zorientowała się, iż to miejsca zdecydowanie się różnią. Wnętrze świątyni okazało się zaskakująco przytulne, również wypełnione kwiatami i licznymi świecami, które ktoś poustawiał w długie rzędy pod ścianami i wokół niewielkiego ołtarzyku na samym środku. Ten również został obłożony kwiatami, poza tym dostrzegłam tam jeszcze jedną podobiznę Selene. Tym razem bogini stała, w dłoniach trzymając zapaloną świecę. W wosku, jakimś ostrym narzędziem, ktoś wydrapał jedno, jedyne słowo, a właściwie imię.

Sean.

To były uroczystości pogrzebowe, a przynajmniej tak mi się wydawało. Kiedy to zrozumiałam, natychmiast wstrząsnął mną nagły dreszcz, który bynajmniej nie uszedł uwadze Gabriela. Chłopak objął mnie mocniej i przyspieszył, ja zaś zaczęłam błogosławić w duchu to, że nie wystawiono otwartej trumny z ciałem, bo chyba bym oszalała.

Ach, właśnie... Ciało. Spojrzałam na Gabriela, byleby tylko zając czymś myśli.

– Czy...? – zaczęłam, ale nie byłam w stanie dokończyć. Nie musiała zresztą, Gabriel bowiem znał mnie na tyle dobrze, że sam domyślił się reszty.

– Jest w innym pomieszczeniu – wyjaśnił mi cicho. – Według tradycji, przed pogrzebem mamy siedem dni czuwania. Ale teraz już chodźmy – dodał pospiesznie, stanowczo ciągnąc mnie za rękę.

Nie zaprotestowałam, niemal z ulgą przyjmując to, że poprowadził mnie z dala od głównej nawy. Pewnym krokiem podszedł do ulokowanych w jednym z najbardziej zacienionych miejsc drzwi i pchnął je stanowczo, ukazujące strome, prowadzące w dół schody. Kiedyś byłabym zaniepokojona, ale zdążyłam już przywyknąć do wejścia do mojej pracowni, dlatego bez trudu pokonałam kamienne stopnie. Już będąc w połowie zauważyłam sączące się z końca niedługiego korytarza światło, dlatego i bez zachęcającego popychania Gabriela wiedziałam, żeby pójść w tamtą stronę. Miałam świadomość, że musimy znajdować się kilka metrów pod powierzchnią ziemi (pogrzebani żywcem, jak to w pierwszym odruchu mi się skojarzyło), udało mi się jednak odrzucić od siebie tę myśl i pewnie przeć do przodu.

Biblioteka przypominała wnętrze wieży, co nieco sprzeczało się z jej lokalizacją. Pod zaokrąglonymi ścianami ustawiono drewniane regały z książkami, na środku zaś znajdowało się kilka stołów i miękkich foteli. Nie było tutaj ogień, ale wnętrze oświetlały umocowane do ścian pochodnie i chociaż światło było anemiczne, było dość jasne, żeby wszystko dobrze zobaczyć.

To właśnie na środku zgromadzili się wszyscy obecni. Spodziewałam się widoku Isabeau i Allegry, ale Carlisle, Edwarda, Dimitr i Pavarotti byli już dla mnie sporym zaskoczeniem. Speszyłam się zwłaszcza na widok doktora i natychmiast odwróciłam wzrok, aż nadto świadoma tego, że wszystkie spojrzenia natychmiast spoczęły na mnie i na Gabrielu. Ulżyło mi, że przynajmniej nigdzie nie było Esme, bo nie wiedziałam jak mogłabym tym razem zareagować. Nie chciałam zresztą rozmawiać ani z nią, ani z dziadkiem.

– Nareszcie. – Isabeau poderwała głowę i rzuciła Gabrielowi zmęczone spojrzenie. Dosłownie słaniała się na nogach ze zmęczenia, ale paradoksalnie nie wyglądała na kogoś, kto byłby w stanie zasnąć. – Dobrze cię widzieć, braciszku – stwierdziła cicho.

– Powinienem częściej do ciebie zaglądać, kiedy jesteś na wpół przytomna. Ma może ktoś dyktafon? – Mój mąż krótko ścisnął moją dłoń, po czym odszedł, żeby znaleźć się bliżej siostry. Jak zawsze przed świtem była zmęczona, ale chyba nigdy nie widziałam jej aż do tego stopnia wymęczonej. Skórę miała bladą i naciągniętą, poza tym wyglądała jakby w każde chwili mogła rozpaść się na kawałeczki. – A tak na poważnie, to co z tobą, Beau? Gdybym nie wiedział, co się stało, pomyślałbym, że to z twojego powodu są te świeczki na górze – dodał, ale nawet jego własny żart nie rozbawił; jedną jej śmierć już przeżył i bynajmniej nie zamierzał czekać na kolejną po temu okazję.

– Nie położę się, póki czegoś nie sprawdzę... Zresztą i tak stąd nie wyjdę póki się nie ściemni, więc jaka to różnica? – żachnęła się.

Allegra westchnęła, a Carlisle i Dimitr wymienili znaczące spojrzenia. Najwyraźniej wszyscy mieli dość upartego charakteru Isabeau bardziej niż zwykle. Nie dziwiło mnie to, bo wszyscy byliśmy spięci i rozdrażnienia, co bynajmniej żadnemu z nas nie służyło. Sama wiedziałam o tym najlepiej, zwłaszcza po wcześniejszym popisie; nie powinniśmy poddawać się emocjom i kłócić się między sobą, ale nic nie mogłam na to poradzić. Nie byłam w stanie tak po prostu podejść do Carlisle'a i przeprosić przynajmniej jego, skoro wciąż miałam do niego żal o to, że bronił Esme. Z dwojga złego wolałam już tkwić w progu i milczeć, czekając na okazję, żeby móc do czegokolwiek się przydać.

Isabeau powstrzymała ziewanie i sięgnęła po coś, co znajdowało się na stoliku, pomiędzy kilkoma ciężkimi tomami. Dopiero kiedy ujęła szklany dzbanek, w połowie wypełniony czarnym, gęstym płynem, dotarł do mnie mocny zapach kawy. Beau z wprawą, prawie się nad tym nie zastanawiając, przelała trochę ostygłego już napoju do kubka i chciała unieść naczynie do ust, ale wtedy Dimitr bezceremonialnie wyjął je jej z rąk.

– Hej! – zaprotestowała i chwyciła go za ramię. – W tej chwili mi to oddaj! – warknęła, wspierając dłonie na biodrach i patrząc na króla gniewnie.

– Nie ma mowy. Wystarczy ci już – zaoponował wampir, stanowczo kręcąc głową. – Ile ona już tego wypiła? – zapytał dla pewności, nawet się przy tym na którekolwiek z nas nie oglądając.

– Trzy – podsunął mu spokojnie Carlisle. – I to jedynie od momentu, kiedy tutaj jestem, czyli od jakiej godziny.

– Po prostu nie wierzę, że w tej sytuacji możecie przejmować się najbardziej tym, ile kawy wypiłam! – Pokręciła głową, ale dała za wygraną. – A mniejsza z tym. I tak nie zasnę.

Zniknęła między regałami, pobudzona tak, jakby zdążyła się jednak napić i to nie tyle z kubka, co z dzbanka. Allegra westchnęła i ruszyła za córką, wyraźnie przygnębiona. W przeciwieństwie do Isabeau prezentowała się równie olśniewająco co zwykle, chociaż zmartwienie znacznie zniekształciło jej idealne rysy twarzy; no i mimo wszystko również wydawała się zmęczona, co chyba jasno świadczyło, że obie spędziły w tym miejscu całą noc.

– Właśnie widzę – mruknął chmurnie Dimitr. Rzucił krótkie spojrzenie w stronę moją i Gabriela, po czym pomachał kubkiem. – Chcecie kawy? Chyba trochę udało mi się właśnie ocalić.

– To nie kawa, tylko smoła – poprawił go Gabriel, wywracając oczami. Nie raz słyszałam jak narzeka na preferencje swojej siostry. – Zresztą już i tak jesteśmy pobudzeni.

W jego słowach nie było niczego skierowanego do mnie, ale i tak poczułam się speszona. Mogłam się założyć, że wszyscy już wiedzieli o moim wybuchu i chociaż nikt nie dał mi do zrozumienia, że coś jest ze mną nie tak, nie mogłam się pozbyć wrażenia, że każdy spogląda na mnie z rezerwą. Wiedziałam, że to jedynie moje przewrażliwienie, ale czułam się z tym źle.

Lucas i Matthew spojrzeli po sobie, ale nie oddawali się ani słowem. To było przygnębiające, bo zwykle nie można było ich zmusić do tego, żeby siedzieli cicho. Fakt, że zachowywali się w tak nienaturalnie spokojnie jedynie wszystko dodatkowo komplikował. To nie była kolejna prosta sprawa, taka jak walka, kiedy najważniejsza była szybka organizacja i to, ile czasu nam pozostało. Tym razem mogliśmy w każdej chwili stracić naprawdę wiele i ta świadomość była przerażająca, nawet jeśli w tym, że nie tylko ja się martwiłam, było coś kojącego. Nie mnie jednej zależało na dzieciach.

– Jak się trzymasz? – Cichy głos Edwarda wyrwał mnie z zamyślenia. Kiedy poderwałam głowę, zauważyłam, że tata stoi tuż obok mnie, opierając się o ścianę i zaplatając obie ręce na piersi. – Powinienem był z wami wczoraj pójść. A tak ty cierpisz, a Esme od wczoraj wypłakuje oczy. Ledwo ona i Carlisle wrócili, zamknęła się w pokoju i nie chce nikogo wpuścić.

Zacisnęłam usta w wąską linijkę, ledwo powstrzymując grymas niezadowolenia. Powiedział to, żebym poczuła się winna? Pewnie nie, ale w pierwsze chwili tak właśnie pomyślałam. Jasne, żałowałam tego, że wcześniej aż do tego stopnia mnie poniosło, ale nie mogłam zmusić się do tego, żeby tak po prostu odpuścić. Nie kiedy moim dzieciom groziło nie niebezpieczeństwo.

– Nie o to mi chodziło. – Edward westchnął, po czym wzniósł oczy ku górze, w niemej prośbie o trochę cierpliwości. Odepchnął się od ściany i podszedł bliżej mnie, żeby móc mnie objąć. – Po prostu się o ciebie martwię. Dobrze się czujesz? – Wiedziałam, że pyta o mój stan psychiczny.

– Ciężko w tej sytuacji czuć się dobrze – szepnęłam, z trudem wypowiadając kolejne słowa. A potem nie wytrzymałam i spojrzawszy na niego błagalnie, zaczęłam pospiesznie mówić, co jakiś czas przerywając po to, żeby złapać oddech: – Jak ty sobie z tym radziłeś? Z tym, kiedy mnie porwano albo byłam chora... – uściśliłam. Chciałam wyjaśnień, podstaw do tego, żeby zrozumieć, bo to po postu zaczynało mnie przerastać.

Edward patrzył na mnie przez kilka sekund, intensywnie nad czymś myśląc i czekając aż się uspokoję. Z trudem zapanowałam nad oddechem, ale o i tak czułam się nienaturalnie wręcz pobudzona i zmęczona jednocześnie. Co prawda przespałam kilka godzin, jeśli to można było tak nazwać, ale tutaj nie chodziło o to, jak czułam się fizycznie. Miałam dość całej sytuacji i tutaj leżał problem.

– Sęk w tym, że sobie nie radziłem – odezwał się w końcu tata, otaczając mnie ramionami. – Jeszcze kiedy nie wiedziałem kim naprawdę jesteś, byłaś dla mnie ważna. Bałem się, że stanie ci się krzywda... A ty uparcie pakowałaś się w kłopoty. – Uśmiechnął się blado o ucałował mnie w czoło. – Próbowałem cię chronić, dalej próbuję, ale momentami nie pozostaje mi nic innego jak wierzyć w to, że poradzisz sobie sama. Nie takie proste, hm? – mruknął mi do ucha.

Pokiwałam głową, przygnębiona. Nie czułam się wcale lepiej, ale przynajmniej teraz go rozumiałam, nawet to, dlaczego przy jednym z pierwszych spotkań z Gabrielem złamał mu nos. Co prawda ta sytuacja była zdecydowanie inna, ale to i tak nie zmieniało faktu, że oboje się martwiliśmy.

Nie miałam pojęcia, co inni sądzili o naszej rozmowie. Wiedziałam jedynie, że z pewnością ją słyszeli, bo nawet nie staraliśmy się mówić cicho, to zresztą i tak nie zdałoby egzaminu, kiedy wszyscy w koło dysponowali wyostrzonymi zmysłami. Gabriel rzucił mi przelotne spojrzenie i zacisnął dłonie na krawędzi stołu, intensywnie nad czymś myśląc. Dimitr również pozostawał w bezruchu, jedynie biernie obserwując Isabeau i jej matkę. Nie miałam pojęcia czego obie szukają, ale nie miałam motywacji, żeby się odezwać i spróbować się tego dowiedzieć. W zasadzie sama nie wiedziałam, dlaczego Gabriel mnie tutaj zabrał, skoro byliśmy zbędny, ale wolałam to od siedzenia w domu. Tutaj mogłam mieć przynajmniej wrażenie, że robię cokolwiek pożytecznego, nawet jeśli nie byliśmy o krok bliżej zrozumienia tego, ci się dzieje i odnalezienia dzieci.

Przypomniałam sobie swoje przemyślenia na temat liczby siedem i zawahałem się na moment. Zapomniałam o tym po przebudzeniu, poza tym wtedy moje myśli zaprzątało coś innego, teraz jednak wydało mi się to dość istotne.

– Isabeau? – zaczęłam niepewnie; cała uwaga natychmiast została skierowana na mnie. – Isabeau... – powtórzyłam, bo dziewczyna nawet na mnie nie spojrzała.

– Wiem! – przerwała mi, a ja dopiero po chwili zorientowałam się, że niekoniecznie mówiła w tym momencie do mnie. – Mamo, chodź tutaj – dodała, zwracając się do Allegry. – Właściwie wszyscy tutaj chodźcie.

Momentalnie wszyscy stłoczyliśmy się przy stoliku, zaintrygowani. Isabeau pojawiła się chwilę później, odrobinę zataczając się pod ciężarem jakiegoś opasłego, starego tomu, który ze sobą przytargała. W ostatnim momencie zachwiała się i Dimitr musiał ją przytrzymać, co rozgniewało dziewczynę do tego stopnia, że bez zastanowienia cisnęła książkę na stolik. W powietrze natychmiast wzbiły się drobinki kurzu i musiałam się odsunąć, mrużąc oczy, zakrywając usta rękawem i kaszląc, uparcie jednak wpatrywałam się w tom, który wydał się Isabeau ważny.

Nie tylko ja go obserwowałam. Widziałam, jak Gabriel – zbyt niecierpliwy, żeby czekać na wyjaśnienia siostry – nachyla się nad stroną, która otworzyła się w momencie, kiedy Isabeau rzuciła książkę na stół. Nie musiałam widzieć jego twarzy, żeby domyśleć się, że jego czarne tęczówki w zawrotnym tempie przesuwają się po tekście, a z każdą kolejną linijką robią się coraz większe. Pobladł gwałtownie i przeniósł oczy na swoją siostrę, wyraźnie wytrącony z równowagi.

– A niech to szlag – wyrwało mu się.

W momencie kiedy i ja nachyliłam się, żeby przeczytać tekst, doszłam do wniosku, że to zdecydowanie zbyt mało powiedziane.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro