Czterdzieści osiem

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Alessia

Lawrence milczał przez dłuższą chwilę, intensywnie nad czymś myśląc. Alessia poczuła się nieswojo, świadoma tego, że to najprawdopodobniej z powodu jej i Damiena tak zwleka z odpowiedzią.

– Jak masz na imię? – zapytał ni stąd, ni z owąd, ale nie zwrócił się do żadnego z nich, tylko do skulonej na podłodze Cassie.

Dziewczynka przestała szlochać i poderwała głowę, żeby na niego spojrzeć. Wyraźnie zaskoczył ją tym, że zdecydował zwrócić się właśnie do niej.

– Ja...

Jack mocniej objął siostrę i zasłonił jej usta dłonią.

– Nie odpowiadaj mu – szepnął buntowniczym tonem, nie odrywając wzroku od Lawrence'a. Był najstarszy z całej grupy, chociaż fizycznie i psychicznie nie mógł być wyżej niż ludzki dwunastolatek. Cassie była od niego wyraźnie młodsza i drobniejsza, chociaż różnica wieku między rodzeństwem nie przekraczała roku. – To i tak nie ma żadnego znaczenia.

Wampir zmrużył oczy, ale nie wyglądał na zdenerwowanego. Raczej sprawiał wrażenie speszonego, jakby chciał być wszędzie, byleby nie w tym miejscu. Rola, którą zapewniła mu Aqua, w żadnym stopniu mu nie odpowiadała.

– Jak uważasz – mruknął, wzruszając ramionami. Jego wzrok ponownie uciekł w stronę Alessi i Damiena, jakby nie mógł się powstrzymać. Mała zadrżała, porażona dziwnym wyrazem jego oczu. – Alessiu... – powiedział miękko, dosłownie jakby wyśpiewywał jej imię.

Drgnęła i cofnęła się w popłochu, omal nie wpadając na Cammy'ego. Oboje zatoczyli się i byliby upadli, gdyby Aldero nie zmaterializował się między nimi.

– Skąd...? – zaczęła nieco słabym głosem.

Lawrence uśmiechnął się, ale gest ten nie objął jego szkarłatnych oczu.

– Skąd wiem? – dopowiedział uprzejmym tonem. Skinęła głową, właściwie niepotrzebnie, bo odpowiedź była oczywista. – Bardzo długo starałem się was poznać, jeszcze zanim się urodziliście. Wasza mama nie była z tego zadowolona, ale cóż ja poradzę na to, że nie wszyscy pałają do mnie sympatią? – żachnął się, nie kryjąc rozbawienia.

– Jesteś Lawrence. – Damien zrobił niepewny krok do przodu, nie odrywając wzroku od wampira. – Słyszałem kilka razy, kiedy rodzice i dziadek o tobie mówili. Jesteś zły – dodał z naciskiem. – Zostaw nas.

Alessia chyba nigdy nie słyszała, żeby Damien był do tego stopnia wytrącony z równowagi i zagniewany. Zwykle zachowywał się cicho, nieśmiały i bojaźliwy, zwłaszcza kiedy chodziło o sprawy związane z telepatią i zdolnościami siostry. Co prawda wiele zmieniło się od momentu, kiedy razem towarzyszyli Carlisle'owi, podróżując poza ciałem i oboje od tamtego czasu znacznie rozwinęli swoje zdolności, ale to i tak nie było w stylu Damiena. Z charakteru zawsze przypominał ostoja spokoju, jaką był Carlisle, zresztą podobnie jak on zaczynał interesować się nauką i medycyną, tym razem jednak miał w sobie coś dzikiego i niebezpiecznego, co Ali czasami widziała u taty. Jakby nie patrzeć Damien był synem Gabriela.

– Ach, to dość mocne słowa. Nie uważasz? – Lawrence skrzywił się, ale przynajmniej chociaż trochę wycofał w stronę drzwi. – Zło to pojęcie względne. Dziwię się, że rodzice was nie nauczyli, że świat nie jest czarno-biały. Pomiędzy jest jeszcze wiele odcieni szarości.

Światłocień, przeszło Alessi przez myśl. Pamiętała, że rysując, mama nie raz używała tego terminu. Ali nie potrafiła rysować – nie tak jak mama, chociaż Renesmee zawsze zapewniała ją, że jej rysunki również są piękne – ale zawsze lubiła obserwować Nessie, kiedy ta to robiła; zwykle wtedy obserwowała i przyswajała sobie wszystko, co usłyszała.

Tym razem jednak było inaczej, a przynajmniej tak się jej wydawało. Gdyby jednak sama miała rysować, mając do dyspozycji jedynie odcienie czerni, wtedy prawdopodobnie przedstawiłaby Lawrence'a jako czarny cień. Nie najciemniejszy, bo coś podpowiadało jej, że to Aqua zasłużyła sobie na najgłębszą czerń, ale jednak czarny.

Damien musiał myśleć tak samo, bo machinalnie również zrobił krok do tyłu, woląc przebywać przy pozostałych dzieciach, zwłaszcza siostrze. Pod wpływem impulsu, zupełnie jakby to było najnaturalniejsza na świecie, Alessia wyciągnęła rękę i mocno chwyciła jego dłoń. Taka bliskość była dla nich czymś normalnym, poza tym wtedy czuli się lepiej.

– Być może – odezwał się w końcu Damien, bo Lawrence wydawał się tego oczekiwać. – Ale wszystko słyszeliśmy. Chcecie nas zabić, a w tym nie ma niczego dobrego.

Alessię przeszedł dreszcz i w pośpiechu wpadła Damienowi w ramiona. Brat spojrzał na nią zaskoczony, bo zwykle to ona była tą pewniejszą siebie, ale poza tym się nie odsunął. Oboje obserwowali Lawrence'a, starając się nie zwracać uwagi na przyczajonych za nimi Aldero i Cammy'ego, niedowierzające spojrzenie Jack'a oraz wciąż szlochającą Cassie.

Przez twarz Lawrence'a przeszedł cień, zniknął jednak tak szybko, że równie dobrze mógł być tylko wrażeniem.

– Mogłem przewidzieć, że po rodzicach odziedziczycie dość bezczelności, żeby podsłuchiwać – stwierdził obojętnym tonem. Znów zerknął na szlochającą Cassie, ale spojrzenie jej brata wystarczyło, żeby o nic jej znowu nie pytał. – Ale skoro już słuchaliście, powinniście wiedzieć, że to Aqle zależy na waszej krzywdzie. Ja tego nie chciałem.

– Ale nie powstrzymasz jej – wtrącił Cammy, odzywając się pierwszy raz od momentu wejścia Lawrence'a. Jego jasne oczy lśniły.

Pastor rzucił mu krótkie, przelotne spojrzenie, ale nie odpowiedział. W zamian bez pośpiechu pokonał kilka kroków i zatrzymawszy się przy drzwiach, postukał w nie kilkukrotnie.

– Zorientowałem się, że wiecie dość sporo, więc zakładam, że bez trudu wam pewne rzeczy wytłumaczę. Po pierwsze, nie radzę tutaj używać mocy, bo to może kiepsko się skończyć – zaczął spokojnie, przy ostatnich słowach odwracając się w ich stronę.

– To srebro – wtrącił Damien, najwyraźniej nie mogąc się powstrzymać. – Nie przepuszcza telepatii, a odpowiednie proporcje ograniczają zmysły i siłę nieśmiertelnych.

Lawrence uśmiechnął się nieco sarkastycznie.

– Tak! Zorientowałem się, że mój syn ma na ciebie spory wpływ. Jesteś bystry – pochwalił. Chociaż to nie była pora na zazdrość, Alessia poczuła się urażona. Przecież to, że nie interesowała ją teoria i zasoby biblioteki doktora, nie znaczyło, że była głupia. – Tak czy inaczej, sami widzicie, że stąd da się wyjść jedynie drzwiami. Co więcej, nie chcę, żeby którekolwiek z was próbowało poza to miejsce przeniknąć. Żadnego podróżowania poza ciałem, w snach – nic z tych rzeczy, chociaż mam wątpliwości co do tego, jak wiele potraficie.

Mówił, ale to nie była prośba – to był rozkaz. Znów używał tego dziwnego tonu, którym wcześniej kazał jej zasnąć albo Cassie zamilknąć. Jego słowa dosłownie ją przenikały, sięgając każdej komórki jej ciała, aż po samą jej duszę i już po prostu nie mogła ich zignorować. Lawrence'a trzeba było usłuchać i ta potrzeba była niemal bolesna.

Żadnej telepatii. Zero używania daru, żeby opuścić ciało albo podróżować w snach. W tym momencie poczuła się bezużyteczna.

– W zasadzie jestem bardzo cierpliwy, poza tym nie chcę waszej krzywdy. Nie denerwujcie mnie, a wszystko będzie dobrze – podjął wątek, tym razem swoim normalnym, opanowanym głosem. – Wybaczcie warunki, ale to jedyne miejsce, które wydało się odpowiednie. Nie ma tutaj okien ani lamp, ale sądzę, że coś na to poradzicie. Tam pod ścianami są materace, a jeśli czegoś będziecie potrzebować, wystarczy powiedzieć... Chyba nawet lepiej mnie, bo Aqua nie należy do osób nadzwyczaj odpowiedzialnych – stwierdził i parsknął śmiechem. – Na razie nic wam nie grozi. To mogę obiecać.

Kłamał, musiał kłamać, ale żadne z nich wprost mu tego nie zarzuciło. Lawrence Cullen miał w sobie coś, co wzbudzało szacunek, chociaż może raczej miało to coś wspólnego ze strachem. Pozornie był miły i nic nie wskazywało na to, żeby chciał zrobić im krzywdę, ale Alessia czuła, że byłby do tego zdolny. Nie potrafiła tego określić, jednak po prostu wiedziała, że Lawrence'owi nie można ufać.

– Proszę pana...? – cichy szept Cassie przerwał panującą ciszę.

Lawrence przeniósł na nią wzrok, wyraźnie zaskoczony.

– Możecie po prostu mówić mi L. – poprawił ją nieco znudzonym głosem.

– Ja... L. – odezwała się, ostrożnie wypełniając jego sugestię. – Czy Aqua mogłaby już tutaj nie przychodzić? – zapytała wprost, patrząc na niego swoimi ogromnymi, zaszklonymi oczami.

– Wiesz co, skarbie? Wydaje mi się, że ona nie ma nawet takiego zamiaru – mruknął i odwrócił się w stronę drzwi. Był już niemal w progu, kiedy zdecydował się odwrócić. – Ech... Czy któreś z was jest głodne? – zaryzykował, czując się wyraźnie nieswojo w roli opiekuna.

Cała szósta popatrzyła na niego tępo. To nie miało żadnego sensu, zwłaszcza jego zachowanie w świetle tego, co chwilę wcześniej podsłuchali. On i Aqua mówili o tym, żeby ich zabić, a jednak teraz traktował ich dobrze? Co więcej, niewiele brakowało, żeby zaczął serwować im herbatę i ciasteczka, chociaż Alessia nie potrafiła sobie tego wyobrazić. Wiedziała jedynie, że nie zamierza niczego od Lawrence'a przyjść, chociaż może prędzej czy później wszyscy mieli takiej decyzji pożałować.

– Nasi rodzice ci tego nie darują – wyszeptała pod wpływem impulsu, przerywając zapadłą ciszę. Była swoich słów dziwnie wręcz pewna.

Lawrence rzucił jej nieprzeniknione spojrzenie; znała je – widziała ten błysk fascynacji nieraz u Carlisle'a, zwłaszcza kiedy miał okazje obserwować jakieś niezwykłe osiągnięcie jej albo Damiena – jednak w przypadku tego wampira zdecydowanie nie świadczyło to nic dobrego.

– Nie chcę waszej krzywdy – powtórzył raz jeszcze, jednak z mniejszym przekonaniem niż początkowo; wiedział, że i tak mu nie ufali.

Ali nie miała pewności, czy oczekiwał jakiejś odpowiedzi, ta zresztą i tak nie padła. Skrzywił się i rzucił im jeszcze jedno nieodgadnione spojrzenie, po czym odwrócił się i bez słowa wyszedł.

Ciężkie drzwi zamknęły się z trzaskiem, a potem po raz kolejny zostali sami; panująca dookoła ciemność zdawała się jeszcze bardziej nieprzenikniona, chociaż równie dobrze mogło być to jedynie wrażeniem.

Albo, pomyślała Alessia, Lawrence cały czas kłamał i naprawdę wisi nad nami śmierć.


Lawrence

Lawrence w pospiechu wyszedł na zewnątrz. Było ciemno, a do świtu było daleko – wiedział to, chociaż nie potrafił stwierdzić, która konkretnie może być godzina. To zresztą nie było istotne, bo pora dnia była mu obojętna. Ważne było jedynie to, że w najbliższym czasie nigdzie nie zamierzał się ruszać, co go irytowało; powoli zaczynał mieć dość ukrywania się, a po akcji, którą zorganizowała Aqua, mógł mieć jeszcze poważniejsze problemy. Nie żeby jakkolwiek przejmował się tym, że ktokolwiek go zauważy, ale powiązanie z mordem tamtego dzieciaka, to już była inna sprawa.

Nie chciał tego. A już na pewno nie zgadłby, że to taki plan miała ta cholernie irytująca dziewczyna. Pozwolił jej działać, dał jej wolną rękę, ale gdyby wiedział... Owszem, może wiedziała co robi. I owszem, jasno dał jej do zrozumienia, że jest w stanie zrobić naprawdę wiele, żeby osiągnąć cel, jednak to przekraczało jego pojęcie. Rozmowa z tą gromadką jeszcze bardziej wytrąciła go z równowagi, tym bardziej kiedy dzieci – specjalnie, a może nieświadomie, ale zdecydowanie nazbyt skutecznie – zagrały na jego emocjach. Może i nigdy nie był najlepszym ojciec pod słońcem, a Carlisle'm zajmował się tyle samo, co i byciem uprzejmym dla Aquy (tudzież bardzo sporadycznie, ale przynajmniej się zdarzało), ale to przecież nie znaczyło, że nie miał serca. Zabijanie było czymś oczywistym, zwłaszcza kiedy było się wampirem, ale przecież istniały pewne granice.

Chociażby to, że nie chodziło o krew, ale o coś o czym nawet nie miał pojęcia; nie ufał Aqle i nie mógł mieć pewności, czy dalej mają wspólny cel, poza tym nie mógł nie zauważyć, że wampirze życie ją zmieniło. Była bezwzględna i niebezpieczna, a do tego wydawała się zdecydowanie zbyt zaślepiona wizją władzy. Nie miał pojęcia, co powinien o tym myśleć, ale niepokoiła go tym, tym bardziej, że powoli zaczynał tracić nad nią kontrolę. Wcześniej nie miał powodów, żeby próbować na nią wpływał, ale kilka razy próbował, nie był w stanie w żaden sposób sprawić, żeby Aqua poddała się jego woli. Miała silny charakter, który wyostrzył się dopiero po przemianie, a to stanowiło poważny problem, tym bardziej, że teraz kobieta była od niego zdecydowanie silniejsza. Fakt, że była zaledwie kilku tygodniową nieśmiertelną, a w jej tkankach wciąż zalegała ludzka krew, czynił ją jeszcze bardziej niebezpieczną i Lawrence zaczął się obawiać, że w pewnym momencie wampirzyca zdecyduje się go zdradzić. Już teraz miała zdecydowanie zbyt wiele swobody i realizowała plan, który niekoniecznie mógł doprowadzić do tego, czego Lawrence początkowo od niej oczekiwał.

Wszystko wymykało się spod kontroli; wiedział to, a jednak nie miał pojęcia, jak powinien nad tym zapanować. Niebezpieczeństwo, które teraz widziało nad jego praprawnukami jedynie jeszcze bardziej psuło mu humor, bo nie chciał ich krzywdy – dokładnie tak, jak powiedział Alessi. Gdyby wiedział do czego Aqua zamierza je wykorzystać, już dawno wybiłby jej to z głowy, nawet kosztem przekreślenia wszystkich swoich pragnień. Być może Aqua miała rację i się bał, ale z drugiej strony nie potrafił się przed samym sobą do tego przyznać. Zresztą, to o Beatrycze tutaj chodziło – od zawsze, bo jedynie jej wspomnienie miało teraz jakikolwiek sens – a ona zdecydowanie nie pozwoliłaby mu na to, co robił. Nie chciałaby tego i również nie chciałabym, żeby obrał taką drogę, co jednak mógł poradzić na to, że innego wyjścia nie widział? Potrzebował jej i był w stanie zrobić naprawdę wiele, jeśli tylko mógłby nareszcie ją odzyskać.

Beatrycze, Beatrycze...

Jej imię od wieków przysłaniało wszystko inne, bo i co innego mu pozostało, kiedy w pewnym momencie światło jej życia zgasło, a ona odeszła? Zdecydowanie zbyt wcześnie, zostawiając samego z czymś, czego nie potrafił udźwignąć. Zostawiła go ze złożoną obietnicą, której przecież dotrzymał i nie pozwolił, żeby Carlisle'owi coś się stało... Oczywiście pomijając fakt, że doprowadził go do wampiryzmu, wymuszając dość posłuszeństwa, żeby syn przejął jego obowiązki. No cóż, o to jedno Beatrycze mogłaby mu suszyć głowę, gdyby tylko mogła, ale przyjąłby to z wdzięcznością, gdyby tylko mógł ją przy sobie zatrzymać. Nie kazała mu zostać najlepszym ojcem pod słońcem, a on zrobił wszystko co mógł, byleby dotrzymać złożonego jej przyrzeczenia. I wciąż go dotrzymywał, nawet teraz, chociażby teraz, starając się jakoś trzymać Aquę z daleka od niego. To nie było łatwe, ale w tym wypadku akurat liczył na Esme; ją zdecydowanie bardziej widział w roli swojej synowej, poza tym miał nadzieję, że mimo całej swojej łagodności, będzie zdolna wydrapać innej kobiecie oczy, gdyby zaszła taka potrzeba.

Dobry Boże, gdyby ktoś usłyszał moje myśli, uznałby, że oszalałem, przeszło mu przez myśl. Roześmiał się bez wesołości i powoli odwrócił w stronę ukrytego w lesie domu, który od jakiegoś czasu zajmowali. Stara posesja Devile'ów była teraz całkowicie wymarła, ale po wydarzeniach sprzed trzech miesięcy raczej nikt nie miał wpaść na to, żeby szukać kogokolwiek w tym miejscu. Przemyślał wszystko dokładnie, zwłaszcza kiedy dowiedział się, że rodzice Bliss i Drake słynęli z miejsc, gdzie skutecznie można było przetrzymywać wilkołaki. Co prawda brał pod uwagę, żeby wybrać niewielki, ładnie urządzony pokój z łazienką, ale ostatecznie zdecydował się na ten większy, chociaż pozbawiony wszelakich wygód. Sądził, że tak będzie łatwiej – że dzięki temu zdoła być bardziej obojętny – ale teraz widział, że to i tak nie ma żadnego znaczenia.

Beatrycze. To dla niej i przez nią. Była jego aniołem, jego błogosławieństwem, ale i przekleństwem, kiedy odeszła. Nienawidził momentów, kiedy jego myśli uciekały do przeszłości, ale to zdarzało się zdecydowanie zbyt często. Chyba właśnie dlatego wcześniej zajmował się czymkolwiek innym, byle nie Carlisle'm. Syn przypominał mu Beatrycze – poza tym, co paradoksalnie również go cieszyło, miał jej rysy twarzy i błękitne oczy. Co prawda nigdy nie widział takich oczu, jakie miała Beatrycze – niebieskich z domieszkami złota – ale Carlisle miał bardzo podobny kolor, kiedy zaś czasami zdarzało mu się na niego spojrzeć... Nie potrafił tego znieść, chociaż jednocześnie pragnął tego, co łączyło go z Beatrycze, a ich syn był jakby jej częścią. A teraz, jak na ironię, nie miał już nic, zaś odziedziczony po matce kolor oczu, został zatarty, kiedy Carlisle stało się wampirem.

Beatrycze, Beatrycze... Gdyby wciąż była, nie stałoby się nic złego. Nie byłoby go tutaj i chyba żadne z nich nie wpadłoby na to, że na świecie mogą istnieć wampiry – nie takie prawdziwe. Przecież jego pasja brała się właśnie stąd, że po śmierci żony starał się znaleźć coś, czym mógłby zająć myśli. Pogoń za wampirami i istotami im podobnymi wydała się dobrą alternatywą, nawet jeśli z jego powodu ucierpiało wielu ludzi, którzy niesłusznie zostali skazani na śmierć. Trwał w tym, zaślepił go to i to do tego stopnia, że spróbował również Carlisle'owi narzucić własną słabość, tym samym doprowadzając siebie i jego do tego miejsca. To zabawne, że teraz obaj byli wampirami, a jednak nie mieli ze sobą nic wspólnego. Pomijając Renesmee i jej dzieci, nie rozmawiał i nie miał do czynienia z nikim, kto jest Carlisle'owi bliski.

Och, i właśnie dlatego teraz porwałeś i zamierzasz pozwolić uśmiercić jego prawnuki, mruknął jakiś cichy głosik w jego głowie. Nawet rozsądek kojarzył mu się z Beatrycze, bo i ona przez większość czasu musiała radzić sobie z jego dziwactwami. Gdyby mogła jakkolwiek wpłynąć na decyzje, które podejmował od jej śmierci, pewnie niejednokrotnie załamałaby się albo uderzyła go w twarz, żeby się opamiętał. Wolał nawet nie brać pod uwagę tego, że byłby w stanie doprowadzić ją do płaczu, bo ta wizja była zbyt przerażająca. Wyobrażenie łez w jej pięknych, błękitnych oczach, zdecydowanie nie było czymś, co chciał zapamiętać.

Pokręcił gwałtownie głową i spróbował odrzucić wszelakie myśli od siebie. Rzadko aż tak intensywnie myślał o Beatrycze, teraz jednak jej imię wydawało się go prześladować. Nie chciał jej zapomnieć i być może zasłużył sobie na to, żeby teraz cierpieć z powodu wspomnienia o niej, ale nie potrafił tego dłużej znosić. Robił wszystko, byleby odrzucić wszelakie myśli o ukochanej, chociaż to wcale nie było łatwe. Ale musiał zrobić cokolwiek, jeśli nie chciał zwariować. Jedynie ta umiejętność sprawiła, że nie postradał zmysłów przez te wszystkie lata, chociaż gdyby naprawdę potrafił o Beatrycze zapomnieć, nie podjąłby połowy decyzji, które doprowadziły go ostatecznie do tego miejsca. Wtedy nie robiłby wszystkiego, byleby móc jakkolwiek ją odzyskać.

Ale teraz, kiedy już o niej pomyślał... Nie, przecież nie zgodziłaby się na to, co chciała zrobić Aqua. Powiedziałaby mu, że to złe. Że tak nie można... Prawie słyszał jej głos, jak na niego krzyczy i nakazuje mu wszystko naprawić. Wtedy być może by to zrobił, chociaż niczego nie mógł być pewien, bo tak naprawdę siebie nie znał. Przecież miał okazję odkryć, że różni się od tego, kim był jeszcze wieki temu, kiedy wszystko wyglądało inaczej. Teraz nic nie dało się zmienić, bo i nie było tej, która miałaby na niego wpływ.

A teraz robił wszystko dla niej, byleby jakkolwiek ją odzyskać, byleby znów móc z nią być... Czy to było złe? Nie maił pojęcia, to zresztą nie miało żadnego znaczenia, skoro tak bardzo jej potrzebował.

Beatrycze.

Beatrycze...

Beatrycze...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro