Dwadzieścia dwa

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Isabeau

To przypominało opowiadanie długiej i bardzo nieprzyjemnej bajki. Isabeau wpatrywała się w sufit, prawie nieświadomie przeczesując palcami loki skulonej na jej kolanach Alessi. Była świadoma, że Gabriel praktycznie nie odrywa od niej wzroku i że jego spojrzenie nie należy do przyjemnych, ale uparcie starała się to ignorować. Było to o tyle łatwe, że skupiając się na ubieraniu w słowa kolejnych wspomnień, potrzebowała większego skupienia. Niektóre dni wydawały jej się tak monotonne i zamazane, że przywołanie związanych z nimi obrazów przypominało próbę zajrzenia przez ogromny, zamglony ekran. Kojarzyło jej się to z opowieściami niektórych nowo narodzonych wampirów, które miały trudności z klarownym przypomnieniem sobie pewnych faktów ze swojego ludzkiego życia, ale starała się o tym nie myśleć. Przecież nie była wampirzycą, więc to nie było żadnym usprawiedliwieniem, a przynajmniej nie sądziła, że Gabriel był w stanie to zrozumieć, skoro był na nią zły.

– Mówiłam już to Carlisle'owi i Esme – zaczęła powoli – ale powtórzę. Nie jestem pewna ile wtedy minęło czasu od chwili, kiedy wam się ukazałam. W zasadzie równie dobrze mogło być to kilka minut albo godzin później, chociaż nie dam sobie za to głowy uciąć. Wiem po prostu, że kiedy się obudziłam, wciąż było ciemno, a ja leżałam na piasku, całkowicie oszołomiona. Czułam krew, ale chociaż wiedziałam, że należy do mnie, nie mogłam zrozumieć skąd się wzięła. Nic mnie nie bolało, a kiedy nareszcie zdecydowałam się poruszyć, sama mogłam się przekonać, że nie jestem ranna. Swoją drogą, chyba nigdy nie czułam się w taki dziwny i jednocześnie wspaniały sposób... – dodała i niepewnie się uśmiechnęła. – Och, Gabrielu, nawet nie mam pojęcia, jak najlepiej ci to opisać. Zerwałam się ot tak, a przy tym czułam się taka lekka, jakbym leciała. Wtedy myślałam, że to jakiś skutek uboczny podróżowania poza ciałem, chociaż do tej pory to raczej były mdłości, ale ja wciąż się tak czuję, kiedy biegam, więc to pewnie coś innego. Nie zastanawiałam się nad tym, bo i po co, skoro było mi dobrze, ale mimo wszystko... – Wzruszyła ramionami. – Ale potem uprzytomniłam sobie, że chyba o czymś zapomniałam, więc jeszcze raz przyjrzałam się sobie... Ubranie miałam w strzępach, poza tym nie tylko byłam przemoczona, ale i cała we własnej krwi, a kiedy spojrzałam na swój brzuch, wszystko sobie przypomniałam. To znaczy nie tyle moment porodu, bo tego zupełnie nie pamiętam, ale sam fakt tego, że byłam w ciąży. Sam sobie wyobraź, jaka byłam spanikowana, kiedy okazało się, że nigdy nie ma dzieci! Jak przez mgłę pamiętałam, że powinno być przy mnie dwóch chłopców – dwóch cudownych chłopców, moich małych aniołków. A jeszcze do tego czułam, że zbliża się świt i że do tego czasu koniecznie muszę ich znaleźć, chociaż teraz nie jestem pewna dlaczego to było takie ważne. Pewnie byłam spanikowana, bo przecież powinnam być martwa, ale tak czy inaczej czułam się tak, jakby ktoś zdzielił mnie czymś ciężkim po głowie. Nie mogłam się na niczym skoncentrować, a wiedziałam jedynie tyle, że muszę jak najszybciej znaleźć Aldero i Camerona. Nie rozumiałam, dlaczego nie ma ich przy mnie, ale cały czas powtarzałam sobie, że muszą być gdzieś blisko, a ja powinnam się uspokoić i ich poszukać.

Urwała, żeby złapać oddech, po czym na chwilę przeniosła wzrok najpierw na wciąż siedzącego u jej boku Aldero, a potem na zastygłego w ramionach Esme Cammy'ego. Ten drugi uśmiechnął się niepewnie i lekko przekrzywił głowę, żeby móc uważniej przyjrzeć się matce, tym razem pod innym kątem.

Isabeau westchnęła i przeniosła wzrok na Gabriela; jego twarz nie wyrażała żadnych emocji, ale przynajmniej nie wyglądał na tak zagniewanego, jak na samym początku.

– Mów dalej, Beau – ponaglił, ale tym razem bez złości. Jego oczy zdawały się błyszczeć w jakiś nienaturalny sposób, którego za żadne skarby nie potrafiła zidentyfikować. – Znalazłaś ich – dodał, bo to było oczywiste.

Pokiwała głową.

– O tak, znalazłam kilka minut później. Nie wiem jakim cudem, ale zdołali odczołgać się aż do najbliższego zacienionego miejsca. Wiesz, na dole w klifie jest kilka wyżłobień i jaskiń, a maluchy bez trudu schowały się w jednej z tych mniejszych wnęk. Kilka razy przeszłam obok, zanim w końcu uspokoiłam się na tyle, żeby się zorientować – przyznała odrobinę speszona. – Od samego początku byli bystrzy, dokładnie jak Alessia i Damien. No i rośli chyba jeszcze szybciej, chociaż mnie to jakoś nie martwi. Każde dziecko jest inne, prawda? – Pokiwał jedynie głową, więc mówiła dalej: – Wiem, co teraz chcesz ode mnie usłyszeć, Gabrielu. Że jestem idiotką albo jakąś durnowatą egoistką, która zamiast natychmiast wrócić do domu i wszystkich uspokoić, przez kilka miesięcy kryła się jak głupia w lesie, grając wam wszystkich na nerwach. Ale to nie jest prawda – powiedziała z naciskiem – Zrozum, ja po prostu... Nie jestem pewna jak to ująć, ale po przebudzeniu na tamtej plaży coś się we mnie zmieniło. Uznaj, że bredzę od rzeczy, ale sądzę, że jakaś cząstka mnie wtedy naprawdę umarła, chociaż nie potrafię tego jakoś lepiej wyjaśnić.

– Mówisz tak jak... – zaczął, ale postanowiła nie pozwolić mu skończyć; i tak wiedziała, co zaraz usłyszy.

– Jak Layla? Być może. Ale teraz przynajmniej rozumiem, co miała na myśli, bo sama to przeżywam i to chyba jeszcze bardziej intensywnie niż którykolwiek z jej telepatów kiedykolwiek – przerwała mu niecierpliwie. – Dobrze więc, nazwijmy to człowieczeństwem. Może to i dobre określenie, chociaż nie jestem pewna. Wiem jedynie, że wszystko to, co łączyło mnie z dawnym życiem – z wami, z moją przeszłością – gwałtownie się osłabiło. Z łatwością jestem w stanie odsunąć od siebie emocje, a wtedy liczy się jedynie to, co podsuwa mi instynkt. Przez wiele tygodni tego czasu, który oczekujesz, że teraz dokładnie ci opiszę, działałam niczym automat albo zwierzę. Rozumiesz, co mam na myśli? Instynkt. Kiedy odczuwasz pragnienie, zapoluj. Kiedy jesteś zmęczony, śpij. Kiedy odczuwasz zagrożenie, uciekaj albo walcz. Dopiero niedawno zaczęłam odzyskiwać nad tym kontrolę, być może właśnie dzięki nim – spojrzała czule na dzieci – a i tak mnóstwo mnie kosztowało, żeby się ujawnić. Do ostatniej chwili miałam ochotę uciec i ponownie się ukryć, ale jakoś się powstrzymałam, bo mam już tego wszystkiego dość. I ja, i one. Masz kolejną historię podobną do Layli, jeśli nie i taką samą, bo dzisiejsza wizja była pierwszą, która nawiedziła mnie od momentu, kiedy podobno umarłam. Ona też dopiero po jakimś czasie była w stanie wrócić, jak ja teraz, więc proszę cię, braciszku, przestań kazać mi pokutować za coś, czego sama nie jestem wstanie do tej pory zrozumieć! – jęknęła.

Patrzyli na nią długo, wszyscy obecni, ale to na reakcji Gabriela najbardziej jej zależało. Jego ciemne oczy śledziły jej twarz i nie mogła się pozbyć świadomości, że w tym momencie cierpi chyba równie mocno, co wtedy, kiedy omal nie stracił Renesmee. Gniewał się na nią i miał do tego pełne prawo, ale teraz doskonale widziała, że to wszystko po prostu obrona przed bólem. Zraniła go – jego, Laylę i nie wiadomo jak wiele jeszcze innych osób – a teraz nie miał pojęcia, jak powinien się wobec niej zachować.

Carlisle musiał wyczuć, że w tym momencie najwyżej dojdzie do raniącego milczenia, które jeszcze bardziej ich podzieli, bo zdecydował się wtrącić:

– A Ariel? – zapytał.

Rzuciła mu wdzięczne spojrzenie.

– Ariela spotkałam pierwszy raz kilka lat wcześniej, kiedy byłam tutaj po raz ostatni... To było wtedy, gdy wzięłam pod opiekę Sunny i Heatha – uściśliła i zaraz tego pożałowała, bo Esme skrzywiła się nieznacznie. – Tak czy inaczej – podjęła wątek – wtedy znałam go raczej z widzenia i plotek, ale nie byliśmy w jakichś szczególnych kontaktach. To był zwyczajny dzieciak, a ja z przecież nawet nie utrzymywałam kontaktu z własnym rodzeństwem, więc co tutaj dopiero mówić o ludziach? Dopiero ze dwa tygodnie temu natknęłam się na niego w lesie. W zasadzie to on nas znalazł. Coraz wyraźniej czuł swoją wilczą naturę... – Urwała i wywróciwszy oczami postanowiła zagłębić się dalej, doskonale wiedząc, że Carlisle'a to zaciekawi. – Ogólnie wilkołactwo to całkowicie spieprzona sprawa. Jak w przypadku wampirów agonia trwa trzy dni, tak ich męczy to całe tygodnie a czasami miesiące, zanim nareszcie pierwszy raz się przemienią. Dopiero po ponad roku przemiany się stabilizują i stają zależne od pełni, ale do tego czasu to po prostu piekło na ziemi i taka jest prawda. To się po prostu kumuluje, a samo przeistoczenie jest tak bolesne, że chyba wolałabym raz jeszcze skoczyć sobie z klifu, zamiast tego doświadczyć. Zresztą chyba było po Arielu widać, że raczej nie był w najlepszym nastroju – dodała z nutą gorzkiego humoru, nie mogąc się powstrzymać od złośliwości. Gabriel rzucił jej krótkie, znaczące spojrzenie, ale w żaden sposób tego nie skomentował; uznała to za niepokojące. – Tak czy inaczej wiedział wcześniej. To zwykle wygląda tak, że początkowo przypomina grypę, a dopiero później się rozwija. Wykańcza psychicznie, a po pierwszej przemianie niekoniecznie następuje ulga. Wtedy zupełnie traci się nad sobą panowanie i można przemienić się ot tak – pstryknęła palcami w powietrzu – zanim zdąży się nad tym zastanowić. Ariel o tym wiedział, więc dla pewności przychodził do lasu. Już wtedy zmysły mu się wyostrzyły, więc udało mu się znaleźć całą naszą trójkę. Nie byłam z tego zadowolona, ale później wzajemne towarzystwo zaczęło nam odpowiadać, bo w jakimś stopniu pomagaliśmy sobie nawzajem. Arielowi było łatwiej, bo wiedziałam czego się spodziewać, a nam, zwłaszcza mnie, było o tyle lżej, że nie zatraciliśmy w pełni tego, co łączyło nas ze społeczeństwem. Chyba właśnie dzięki Arielowi byłam w stanie bardziej skupić się na przeszłości i jakoś sobie to wszystko poukładać...

Spojrzała na Gabriela. Odwrócił wzrok i udawał zafascynowanego świetlnymi refleksami, które tańczyły w miedzianych włosach Damiena, ale zdawała sobie sprawę, że i tak spija każde słowo, które padło z jej ust i dokładnie je analizuje.

Nachyliła się w jego stronę, przypadkiem omal nie zrzucając z kolan Alessi. Mała natychmiast zaprotestowała głośno, ale Isabeau prawie nie była tego świadoma.

– Przyszłam na wasz ślub, braciszku – powiedziała cicho, pośpiesznie wzmacniając uścisk wokół Alessi. Gabriel nie spojrzał na nią, ale zauważyła, że drgnął. – Dziękuję ci. No wiesz, że zrobiliście to w ten sposób – wyjaśniła cicho.

– Mhm, jasne... – Westchnął i nareszcie uniósł głowę. – Ale byłam bardziej przekonany do tego pomysłu, kiedy sądziłem, że to ciebie będę widział na miejscu Aqua'y. Jasne, spisała się, ale to nie było to samo.

Zamrugała pośpiesznie, zaskoczona tym, że mimo gniewu był w stanie powiedzieć jej coś podobnego.

– Też wolałabym ją zastąpić. Ale z drugiej strony, przynajmniej mogłam się przekonać, że dobrze wybrałam podczas Nocy Pojednania – dodała i westchnęła. – Gabrielu, skończmy to, proszę cię...

Pokręcił głową, wyraźnie nie wiedząc co jej odpowiedzieć.

– Daj mi kilka godzin, żebym sobie to wszystko poukładał – poprosił cicho, po czym wstał i wyciągnął ręce w stronę na wpół przytomnego Damiena. – Ali, kochana moja, idziesz z nami na górę? – zapytał dla pewności córki, kiedy już wziął jej brata na ręce.

– Później. Wolę zostać z Isabeau – poprosiła mała cicho.

Musiał się tego spodziewać, bo jedynie skinął głową i ucałowawszy ją krótko w czoło, jak najszybciej zniknął na schodach prowadzących na piętro. Isabeau westchnęła.

– Ach, Gabrielu? – zawołała za nim. Zdziwiła się, kiedy cofnął się na tyle, żeby była w stanie go zobaczyć. – Jeśli chodzi o to, co stało się rano... To masz rację. Przestraszyłam Buio, ale przecież nie specjalnie. Chciałam po prostu was poobserwować, chociaż chwilę, ale potem... Wizja wytrąciła mnie z równowagi – usprawiedliwiła się.

– Mhm, jasne... – mruknął, a potem ostatecznie zniknął jej z oczu.

Westchnęła raz jeszcze, ale nie próbowała za nim biec albo próbować dalej przekonywać go do tego, jakie są jej faktyczne intencje. Skupiła się na Alessi, ale mała była zbyt zmęczona, żeby dalej ekscytować się pojawieniem ciotki i wkrótce usnęła, mocno w nią wtulona. Isabeau zastygła, przede wszystkim skupiona na bawieniu się jej lokami i obserwowaniu zaciekawionego Aldero, który już nie tyle był o kuzynkę zazdrosny, ale chyba bardziej zaciekawiony. Podobnie było z Cammy'm, który nareszcie uwolnił się z objęć Esme i teraz z ciekawością rozglądał się dookoła, zainteresowany nowym miejscem. Kasztanowłosa wampirzyca obserwowała go uważnie, wyraźnie zachwycona kolejną parą dzieci, dzięki którym mogła zaspokoić swój instynkt macierzyński.

Isabeau nie miała pewności, jak wiele czasu minęło odkąd zamilkła. Gabriel uparcie nie wracał, chociaż szczerze wątpiła żeby zasnął, chociaż też nie słyszała, żeby wychodził z domu. To było dziwne, bo nie wyczuwała go nigdzie na piętrze, a przynajmniej tak jej się wydawało; nie znała układu domu zbyt dobrze, więc równie dobrze mogła się mylić.

Musiało być blisko wschodu, kiedy Aldero zaczął ziewać i oparł się o nią, wyraźnie bliski zaśnięcia.

– Może pójdziesz z nami do domu? – zaproponowała nagle Esme, jakby wyrwana z transu, w którym do tej pory wszyscy trwali. Chyba sama zdawała się zdziwiona, że cisza mogła zapaść aż na kilka godzin. – Dzieci są zmęczone. Zresztą Gabriel chyba potrzebuje pobyć trochę samemu – dodała ciszej, chociaż jeśli chłopak był w pobliżu, to i tak miał być w stanie bez trudu ją usłyszeć.

– W zasadzie to myślałam o tym, żeby najpierw zapolować – wykręciła się, zanim zdążyła zastanowić się nad tym, co mówi. Mieli mało czas, a instynkt nakazywał jej schować się przed słońce, wrócić do lasu...

Edward spojrzał na nią z zaciekawieniem, być może podejrzewając, że nie jest do końca szczera, ale nic nie powiedział. W zamian bez słowa podszedł do zwiniętej w kłębek na kolanach Isabeau Alessi i z wprawą wziął śpiącą wnuczkę na ręce, żeby móc zanieść ją do łóżka.

– Możemy się przejść, jeśli chcesz – zaproponował jej spokojnie Carlisle.

Odniosła wrażenie, że jest zafascynowany, chociaż nie miała pewności czym. Być może chciał przekonać się, co miała na myśli, kiedy powiedziała, że coś się w niej zmieniło, a może po prostu chciał jej przypilnować, gdyby po rozmowie z Gabrielem jednak zdecydowała się uciec. Co prawda dostrzegła, że oczy miał ciemniejsze, ale z pewnością wciąż nie odczuwał pragnienia do tego stopnia, żeby było to uciążliwe.

– Jak sobie chcesz – stwierdziła pogodnie, podnosząc się z miejsca.

Cameron i Aldero wymienili krótkie spojrzenia, po czym przenieśli wzrok na Isabeau.

– Teraz? – zapytał z niedowierzaniem Cammy.

Isabeau przeniosła na niego wzrok, udając, że nie ma pojęcia, że mały ma na myśli nadchodzący świt.

– Teraz – potwierdziła. Ignorowała pytanie, które zawisło w powietrzu, niewypowiedziane przez żadnego z Cullenów. – Jaka to różnica? Zresztą nie musicie przecież iść z nami – dodała sceptycznie, widząc jak Aldero zatacza się ze zmęczenia trochę tak, jakby był pijany. Sama też czuła się już wykończona, ale nie dała nic po sobie poznać.

– Idziemy – oznajmił z przekonaniem jej ciemnowłosy syn, podchodząc bliżej i biorąc ją za rękę, żeby mieć wsparcie i udawać mniej śpiącego niż był w rzeczywistości. Cammy jedynie solidarnie pokiwał głową.

– Świetnie – rzuciła, ale nie była co do tego przekonana. Najwyższa pora przestać bać się świtu, pomyślała, wciąż nie rozumiejąc własnej podświadomej rekcji, ale mimo wszystko i tak wolała, żeby chłopcy zostali w domu. Może lepie dla nich byłoby, gdyby pierwsza wyszła w promienie, żeby pokazać im, że nic złego się wtedy nie dzieje. – Swoją drogą, będę musiała ci coś pokazać – dodała, zwracając się do doktora.

Carlisle spojrzał na nią z zaciekawieniem, ale o nic nie zapytał. Jedynie skinął w stronę drzwi i ruszył pierwszy, dlatego nie zostało jej nic innego, jak pójść za nim. Na dworze zaczynało już świtać i pierwsze promienie słoneczne zabarwiły ogród i trawnik przed domem na czerwono i pomarańczowo, zupełnie jak ogień, który tańczył w kominku. Isabeau na moment zawahała się w progu, obserwując, świetlne refleksy w jasnych włosach wampira. Czuła, że Cameron i Aldero obserwują zarówno doktora, jak i ją, wciąż skryci w głębi domu, zupełnie jakby czekali na coś, co miało się wydarzyć. Dopiero ta reakcja skłoniła ją do tego, żeby zdecydowała się zrobić cokolwiek, dlatego pośpiesznie wzięła się w garść i zrobiła stanowczy krok do przodu.

Ciepłe promienie pierwszy raz od kilku miesięcy musnęły jej odsłoniętą, bladą skórę. Poczuła przyjemne ciepło i aż uśmiechnęła się, porażona własną głupotą i własnymi dziwnymi myślami, kiedy wszystko potoczyło się błyskawicznie. Przyjemne ciepło zdawało się przenikać jej bladą skórę, wypełniać ją całą, zupełnie jakby była przeźroczysta, ale potem...

Ale potem pojawił się ból.

To uczucie ją oszołomiło. Słońce już nie tyle grzało, co wręcz parzyło, jakby nagle zdecydowała się przytulić Laylę akurat wtedy, kiedy ta miała skórę w płomieniach. Isabeau krzyknęła krótko, po czym bez zastanowienia rzuciła się w stronę drzwi, wprost na Aldero i Cammy'ego, którzy powoli szykowali się do tego, żeby pójść w jej ślady i wyjść na zewnątrz.

– Isabeau?! – usłyszała za sobą krzyk Carlisle'a, który musiał źle zinterpretować jej gwałtowną reakcję. Była niemal pewna, że próbował ją pochwycić, ale nie miała czasu, żeby tłumaczyć mu, że nie straciła nad sobą panowania. Teraz najważniejsze dla niej było to, żeby jak najszybciej dopilnować, żeby Aldero i Cameron pozostali w cieniu. – Isabeau, w tej chwili przestań!

– A idź mi – syknęła do Carlisle'a, wciąż oszołomiona. – Do środka, skarby. W tej chwili do środka... – dodała gorączkowo, tym razem do bliźniąt. Pochwyciła oba drobne ciałka i wraz z nimi dosłownie wleciała do przedpokoju, lądując boleśnie na podłodze.

Czuła, że maluchy drżą, chociaż nie do końca musiały sobie zdawać sprawę z tego, co właściwie się stało. Isabeau odczekała chwilę, żeby upewnić, że bliźnięta są oby na pewno osłonięte przed słońcem, zanim zdecydowała się zerwać na nogi. Pośpiesznie odwróciła się w stronę Carlisle'a, który musiał już zorientować się, że coś jest nie tak, ale nie w tym sensie, co wcześniej przypuszczał, bo stał zaledwie metr od niej, obserwując ją z niepokojem i próbując zrozumieć, co właściwie się wydarzyło. Kiedy mógł się jej przyjrzeć, gwałtownie nabrał powietrza do płuc i – mogłaby przysiąc! – jakimś cudem jeszcze bardziej pobladł.

– Boże... – wyrwało mu się.

Isabeau pokręciła głową, nie rozumiejąc co miał na myśli. Wciąż czuła palące pieczenie na skórze, chociaż w momencie, kiedy uciekła z zasięgu promieni słonecznych, czuła się zdecydowanie lepiej. Drżąc i dysząc tak ciężko, jakby właśnie przebiegła maraton, powoli wyciągnęła przed siebie ramiona, a potem zdecydowanie opuściła głowę, żeby móc się sobie przyjrzeć – i zamarła, wydając przy tym z siebie jęk niedowierzania.

Każdy centymetr jej nieosłoniętej przez ubranie skóry – do tej pory blady i nieskazitelnie gładki – był teraz zaczerwieniony i pokryty bąblami. Kiedy z wahaniem napięła mięśnie i spróbowała dotknąć poranionego miejsca, aż skrzywiła się z bólu. Czuła pulsujące pieczenie wszędzie, również na twarzy, dlatego zaczynała dziękować opatrzności, że nigdzie w okolicy nie było żadnego lustra, bo wolała raczej nie wiedzieć jak wygląda.

Spanikowana przeniosła wzrok na równie oszołomionego Carlisle'a. Nie musiała nawet go pytać, żeby wiedzieć, co takiego omal się nie stało.

Bo niezależnie od tego, co mogła na ten temat myśleć, słońce jednak nie było jej przyjazne. To zaś, co pokrywało jej skórę...

To były ślady oparzeń.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro