Dwanaście

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Layla

– Co ja ci na to poradzę, Kris? – Layla westchnęła i oparła się o kraty, właściwie na nich wisząc. Ręce luźno zwisały jej po stronie Kristin, ale nie czuła się zagrożona. – Dimitr wie swoje i ja wiem swoje. Raczej nie dojdziemy do porozumienia.

– Jakbyś była brunetką, byłoby łatwiej – skrzywiła się Kristin. Krążyła po swoim „pokoju", zachowując się niczym schwytane zwierzę. Jeśli wziąć pod uwagę to, że wszyscy na swój sposób byli drapieżnikami, było to całkiem trafną metaforą. – Nie wiem, co wtedy strzeliło mi do głowy, ale ja naprawdę nie miałam na to wpływu. Nic nie pamiętam!

Layla skrzywiła się. Przecież doskonale widziała, co Kristin ma na myśli, ale nie mogła zrobić nic, żeby coś na to poradzić. Gdyby się przyznała, pewnie sama trafiłaby do zamknięcia, zwłaszcza, że wciąż zdarzało jej się wybuchnąć gniewem w najmniej oczekiwanym momencie. Wystarczyło wspomnieć moment, kiedy zaatakowała Gabriela i Edwarda, gdy ci wyprowadzili ją z równowagi. Albo ten moment na ślubie, kiedy omal nie rzuciła się Dylanowi do gardła...

Niechętnie pomyślała o tych tygodniach, kiedy właściwie nie wiedziała kim jest i dlaczego nic nie pamięta. Jej wspomnienia z tamtego okresu sprowadzały się przede wszystkim do mieszaniny uczuć, emocji i pojedynczych obrazów, których za żadne skarby nie potrafiła uporządkować w spójną całość. To było tak, jakby jej ludzka cząsteczka zniknęła, a kontrolę miał wyłącznie instynkt. W tamtym okresie była drapieżcą, spragnioną ludzkiej krwi bestią, której głównym celem było polowanie – i to nie tylko dla zaspokojenia głodu, ale i czystej przyjemności zabijania. To było coś więcej niż szał nowonarodzonego wampira albo silny głód krwi, ale wciąż nie potrafiła tego nazwać. Amok? Całkiem trafnie, ale wciąż brakowało jej tego czegoś, żeby w pełni zrozumieć. Czasami przychodziło przebudzenie, a wtedy błąkała się oszołomiona po obcym miejscu, próbując przypomnieć sobie cokolwiek, co musiała zrobić, skoro cała była umazana jeszcze niezakrzepłą krwią. Te momenty były przerażające i nawet okres, kiedy jej dar znikł, wydawał się lepszy, skoro była sobą.

Kiedy pojawił się Dylan i dołączyła do grupy Lawrence'a sądziła, że nareszcie pozna odpowiedzi, ale to najwyraźniej było wyłącznie złudzenie. Co prawda ojciec Carlisle'a wyjaśniał im, że dzięki Jaques'owi – dzięki jego krwi – stają się istotami, które znacznie przewyższają zwyczajne hybrydy, ale to wciąż było za mało. Chciała dokładniejszych informacji i zrozumienia oraz – co najważniejsze – pragnęła nareszcie zrozumieć, jak powinna zapanować nad swoją gorszą naturą. Lawrence nie potrafił ich tego nauczyć, bo chyba sam nie zdawał sobie sprawy z tego z czym igrał. Teraz wrócił, chociaż do tej pory sądziła, że nie odważy się na to po tym, jak mu groziła. Najwyraźniej myliła się i wampir dopiero miał naprawdę pokazać, że jest równie niebezpieczny z nimi, co i bez nich.

– Lay, słuchasz mnie? – syknęła Kristin, starając się zwrócić na siebie uwagę dziewczyny. Layla wzdrygnęła się i spojrzała na nią mało przytomnie.

– Hm?

Kristin rzuciła jej gniewne spojrzenie.

– Mówiłam – powiedziała, starannie wypowiadając kolejne słowa – że prędzej czy później faktycznie tutaj zwariuję albo sobie coś zrobię.

Gadanie, pomyślała Layla, ale nie powiedziała tego na głos, żeby bardziej nie drażnić Kristin. Przecież warunki jak na te cele nie były znów takie złe, bo i Kristin nie była zwyczajnym więźniem. Odniosła nawet wrażenie, że cela wygląda na wyjątkowo czystą i wygodną, chociaż i tę uwagę zostawiła dla siebie, bo najprawdopodobniej zostałaby za to wyśmiana.

– A co ja mam do tego wszystkiego? – zapytała.

Była już zmęczona, co zdarzało jej się rzadko, zwłaszcza nocą. Od jakiegoś czasu ona i reszta „jej telepatów", jak już zwykło się mówić, zdecydowanie bardziej preferowali tę porę dnia, jakby ktoś drastycznie przestawił ich zegary biologiczne. Podświadomie wyczuwała, że jest blisko świtu, więc może i senność nie była znów taka dziwna, ale i tak czuła się bardziej wymęczona niż zazwyczaj. Uroki wesela..., przeszło jej przez myśl, kiedy musiała tłumić ziewnięcie. Równie dobrze mogła zajrzeć do Kristin dużo później, ale jednak uprosiła Dimitra, żeby zabrał ją tutaj tuż po tym, jak nowożeńcy zniknęli, a wesele zaczęło dobiegać końca.

Ostrzegał ją, że Kristin jest w marnym humorze, ale to chyba nie powinno dziwić. Każde z nich byłoby rozdrażnione, gdyby zamknąć je w więzieniu i traktować tak, jakby postradali zmysły. Już wcześniej słyszała o tych dziwnych wybuchach agresji, ale najwyraźniej dopiero teraz Dimitr zamierzał poważnie się za problem wziąć. Jako że teoria jakiejś choroby była w tym miejscu najbardziej prawdopodobna, cała odpowiedzialność spadła na Theo, który – nie mając lepszych pomysłów – faktycznie przystał na izolację. No cóż, gdyby nie chodziło o Kristin, chyba sama by się z tym pomysłem zgodziła.

– Lay, po prostu spróbuj coś zrobić, okej? – poprosiła Kristin zmęczonym głosem. Potarła skronie i pokręciła głową. - A co z Lawrence'm? Mówiłaś, że zahipnotyzował tę dziewczynę na weselu... Może mnie też?

– Hm... Spróbuję zasugerować to Dimitrowi i Theo, dobra? – obiecała, uśmiechając się z wysiłkiem.

– Świetnie – mruknęła Kristin, nie do końca usatysfakcjonowana. – Aha, możesz też przekazać ode mnie Theo, że jeśli nie przestanie traktować mnie jak jakiś obiekt badawczy i jeśli jeszcze raz spróbuje zabawić się w psychologa, sam będzie potrzebował pomocy. Mam już dość udawania za każdym razem, kiedy przychodzi, że śpię.

– Postaram się. – Innymi słowy „nigdy", bo wątpiła, żeby groźby jakkolwiek miały jej pomóc w tej sytuacji.

Kristin chyba nie zauważyła sarkazmu w jej głosie, bo pokiwała głową i znów zaczęła krążyć dookoła.

– Swoją drogą, wolałabym gadać z twoim przybranym ojcem zamiast z Theo. Jest milszy. I tak bardzo nie działa mi na nerwy – powiedziała mimochodem, ale Laylę i tak zmroziło.

– Carlisle nie jest moim przybranym ojcem! – warknęła ostrzej niż zamierzała. – Nigdy więcej nawet tak nie mów!

Dziewczyna po drugiej stronie krat zatrzymała się i spojrzała na nią spod uniesionych brwi.

– Okej, okej... Nie denerwuj się tak – zreflektowała się, wciąż zaskoczona. – Przecież nie miałam nic złego na myśli. Po prostu sądziłam, że skoro tak się o siebie nawzajem troszczycie i w ogóle...

– Jesteśmy rodziną, ale nic poza tym. To bliscy żony mojego brata i tego się trzymajmy – ucięła chłodno, udając, że nie dostrzega pełnego powątpienia spojrzenia Kristin. – Muszę już iść. Dimitr nie dał mi zbyt dużo czasu – skłamała, po czym bez słowa wyjaśnienia oddaliła się, żegnana niezrozumiałymi pomrukami Kristin.

Zwolniła, kiedy tylko zniknęła dziewczynie z oczu. Idąc ciemnymi korytarzami więzienia, łatwiej było jej się uspokoić. Sama nie była pewna dlaczego słowa Kristin wytrąciły ją z równowagi, ale po prostu nie mogła znieść myślenia o Carlisle'u jak o ojcu – ani przybranym, ani żadnym innym. Jak Esme jeszcze zaakceptowałaby jako zastępczą matkę, tak w przypadku doktora nie było nawet mowy o czymś podobnym. Nie chodziło o to, że cokolwiek miała przeciwko niemu, bo zawdzięczała mu naprawdę wiele i miała w nim wsparcie. Cullenowie stali się dla niej rodziną, więc oczywiste, że ich kochała.

Ale nie była już w stanie znieść myśli o posiadaniu ojca. Wystarczyło, że o tym pomyślała, a miała ochotę krzyczeć przez wspomnienia i skojarzenia, które natychmiast stawały jej przed oczami.

Ojciec to Marco. To potwór. To nieustanny strach i koszmary, wspomnienie dotyku lodowatych dłoni na jej biodrach; bólu i upokorzenia związanego z tym, jak ją wykorzystywał. To wspomnienie salonu, jej własnego krzyku i gniewu, który wypełniał krwiste tęczówki wampira za każdym razem, kiedy próbowała się stawiać i była nieposłuszna. To słaby Gabriel, który po dziś dzień wyrzucał sobie, że nie potrafił jej obronić, chociaż to ona była starsza (o kilka minut, ale jednak) i powinna ponosić odpowiedzialność. To wreszcie wspomnienie krzyku i zamieszania, które wiązało się z ich ostatnim dniem w Chianni, kiedy nareszcie się uwolnili.

Wiedziała, że Carlisle nigdy by jej nie skrzywdził, ale dla własnego komfortu nie myślała o nim inaczej, jak o ewentualnym opiekunie. Prawdziwa blokada leżała w niej i Layla wątpiła, żeby ktokolwiek zdołał ją przełamać, jakkolwiek do niej dotrzeć. Była popsuta, uszkodzona – miała tego dowód teraz, kiedy w grę wchodziła sama wzmianka o ojcu, więc szkoda nawet było mówić o jej reakcjach na męski dotyk. Przecież nie potrafiła znieść nawet bliskości Dylana, a podobno coś do niego czuła...

Podobno.

Przestała o tym myśleć, skupiając się na tym, co zamierzała zrobić. Cóż, na pewno musiała porozmawiać z Theo i zasugerować mu, żeby jednak pozwolił Carlisle'owi pomóc, skoro Kristin twierdziła, że to cokolwiek jej ułatwi. To był jej dzieciak – tak, to zabawne, ale myślała o swoich podopiecznych jak o zwyczajnych dzieciakach – więc była za nią odpowiedzialna, nawet jeśli sama wzięła na siebie ten obowiązek. Nie mogła się teraz tak po prostu wycofać, poza tym w przekonaniu o tym, że robi dobrze, trzymała ją jedna myśl, która od czasu walki nie dawała jej spokoju.

Theo powiedział, że jest podobna do Gabrielli. Ojciec nigdy nie mówił zbyt wiele na temat jej matki, nigdy też nie powiedziałby wprost, że ta byłaby jakkolwiek dumna ze swoich dzieci. Dopiero od Theo dowiedziała się, jaka naprawdę była Gabriella. Ona nie pozwoliłaby, żeby cokolwiek złego spotkało tych, których otoczyła opieką, dlatego Layla również zamierzała zrobić wszystko, żeby jakoś pomóc Kristin. Teraz tym bardziej musiała porozmawiać z Theo, chociaż jeszcze nie była pewna, kiedy to zrobić.

Kiedy ponownie znalazła się na świeżo odnowionym placu Miasta Nocy, zaczynało już świtać. Pierwsze promienie słońca zabarwiły bruk i budynki na czerwono i pomarańczowo, nieprzyjemnie przypominając o tym, jak trzy miesiące wcześniej ulice wręcz spływały krwią. Layla skrzywiła się na samo wspomnienie, po czym zasłoniła oczy ramieniem i szybkim krokiem ruszyła w stronę Niebiańskiej Rezydencji. Pomoc pomocą, ale najpierw musiała odpocząć i poczekać na kolejny zachód słońca. Nie była pewna dlaczego to jest takie ważne, ale w ciemnościach czuła się zdecydowanie lepiej, więc łatwiej było jej się skupić.

Mimowolnie objęła się ramionami, czując się nieswojo. Wciąż było stosunkowo ciemno, zwłaszcza kiedy kryła się w rzucanych przez budynki cieniach, ale i tak światło sprawiało, że nie mogła pozbyć się wrażenia bycia zagrożoną i nieprzyjemnie odsłoniętą.

Starając się o tym nie myśleć, przyśpieszyła i – tocząc dziwną walkę ze wschodzącym słońcem – jak najszybciej pobiegła, żeby móc się ukryć.


Layla dryfowała. Wiedziała, że śpi, ale to było coś innego i zupełnie niepodobnego do zwykłych snów, które na co dzień ją nawiedzały. Podświadomie czuła, że chodzi o coś więcej, chociaż nawet ta świadomość nie mogła sprawić, żeby poczuła się zagrożona. Cokolwiek się działo, była bezpieczna i to jej wystarczyło.

Zasnęła, kiedy tylko dotarła do Niebiańskiej Rezydencji. Dom Dimitra zawsze był dostępny dla niej i Cullenów, a tego dnia wolała nie wracać do domu Isabeau, żeby zapewnić sobie trochę prywatności. Nie miała ochoty rozmawiać o Kristin ani ryzykować natknięcia się na któregokolwiek z weselnych gości. Fakt, że rezydencja znajdowała się bliżej, również był sporym ułatwieniem.

A teraz śniła i miejsce nie miało już żadnego znaczenia. Stan w którym się znajdowała przypominał latanie albo dryfowanie w pustce, ale nie było w tym niczego przerażającego. Czuła się wolna i pod wpływem nagłego impulsu roześmiała się, wykonując w powietrzu kilka odważniejszych piruetów. Brak grawitacji zawsze był ciekawą sprawą, a w śnie okazał się dobrym materiałem na szaloną zabawę. Mimochodem pomyślała nawet, że może to zasługa Alessi, która czasami lubiła eksperymentować ze swoim darem, ale nigdzie nie widziała ani nie wyczuwała bratanicy, dlatego doszła do wniosku, że chodzi o coś innego. Być może powinno ją było to zaniepokoić, ale nic podobnego się nie stało.

Pustka i ciemność, które ją otaczały, przypominały jej trochę momenty, kiedy wraz z Gabrielem podróżowali w snach. Brakowało jedynie gwiazd i tej jednostajnej, pięknej melodii, którą wydawały aury snów, a byłoby tak jak w wizualizacjach jej brata. Trochę tęskniła za tym momentem, ale zanim zdążyła się zastanowić...

W jednej chwili ciemność zafalowała, a potem wszystko przybrało formę, którą chwilę wcześniej sobie wyobraziła. Zamrugała zaskoczona na widok gwiazd, zaraz jednak przestała o tym myśleć, ukojona wydawaną przez aury snu melodią. Dziękuję bardzo, pomyślała, zwracając się do jakiejś nieokreślonej osoby. To było dziwne, bo rzadko miewała świadome sny, ale manipulacje nad senną rzeczywistością wydały jej się czymś znakomitym. Teraz już tym bardziej nie miała wątpliwości co do tego, że śpi i jest w stanie zrobić wszystko.

Wahała się na moment nad tym, jak to wykorzystać, ale ostatecznie zdecydowała się zabawić tak, jak czasami Gabriel. Kto wie, może skoro już udało jej się dotrzeć do tego miejsca, być może miała być w stanie wniknąć w sny innych? Nigdy nie widziała w tym większego sensu, ale czasami przyjemne było poznawanie mentalności ludzi albo innych istot, które były w stanie sypiać. Tym bardziej, że mogła dowolnie zmieniać rzeczywistość, a to dawało sporo możliwości.

Ruszyła do siebie, rozglądając się dookoła. Pozornie wszystkie otaczające ją gwiazdy były takie same, ale w rzeczywistości drastycznie się od siebie różniły. Kolorem, wielkością albo melodią, którą z siebie wydawały... Jedno było pewne: każda z nich była na swój sposób piękna i aż chciało się na nie patrzeć. Każda też emitowała przyjemnym ciepłem, które Layla czuła nawet z odległości. Kolory tańczyły na jej bladej skórze, przypominając niezwykłe płomienie i napawając ja entuzjazmem.

Podążała przed siebie, mając dziwne wrażenie, że czegoś szuka. Nie potrafiła tego nazwać, ale coś podpowiadało jej, że kiedy tylko to zobaczy, będzie wiedziała. Nasłuchiwała, jakby kierując się jakimś nieistniejącym głosem albo dźwiękiem, który podpowiadał jej w którym kierunku powinna się udać. Z czasem pomyślała, że być może to tylko jej wyobraźnia, ale była w stanie przysiąc, że coś ją woła. Zupełnie tak, jakby jedna z miliona otaczających ją aur nie tylko śpiewała, ale wręcz wypowiadała jej imię. To było niemożliwe, ale...

Laylo...

Ktoś wydawał się ją wołać.

Laylo, jestem tutaj...

Przyśpieszyła, czując jak nawet pod tą postacią serce wali jej jak oszalałe. Znała ten głos, był tak bardzo znajomy, chociaż nigdy już nie spodziewała się go usłyszeć... Nie, to nie jest możliwe, zaprzeczyła sama sobie, ale coś w niej wiedziało jaka jest prawda i pragnęło posłusznie podążyć za tym melodyjnym nawoływaniem. Leciała przed siebie, czując, że powoli się zbliża, chociaż wciąż nie była pewna do czego. Wiedziała jedynie, że musi tam dotrzeć, bo inaczej...

Bo inaczej co?, pomyślała.

Nie potrafiła odpowiedzieć sobie to pytanie, ale wystarczyło ono, żeby się zawahała. Zastygła w bezruchu, chociaż wszystko w niej rwało się do tego, żeby ruszyć ponownie do przodu, do... Nie!, pomyślała stanowczo, niemal siłą zmuszając się do posłuchania zdrowego rozsądku. Walcząc z sobą samą, rozesłała dookoła sondującą myśl, starając się wychwycić obecność jakiegokolwiek intruza. Była pewna, że to nie jest zwyczajny sen, ale wciąż nie miała pojęcia kto za tym stoi i jaki ma w tym cel. Po wszystkim, co w ostatnim czasie się wydarzyło, mogła spodziewać się dosłownie wszystkiego, ale mimo wszystko wciąż nie mogła pozbyć się wrażenia, że nie powinna się obawiać. Że tym razem wszystko jest w porządku...

Zamknęła oczy. Przecież wiedziała. To nie było możliwe, ale przecież wiedziała co się dzieje – musiała jedynie nareszcie odważyć się to nazwać. Musiała uwierzyć, ale...

Isabeau?, zapytała cicho, trzęsąc się na samym ciele. Chciała uzyskać odpowiedź, ale jednocześnie bała jej się nade wszystko. Bała się, że jeśli ją usłyszy, wtedy nadejdzie rozczarowanie, a ból straty siostry stanie się jeszcze bardziej nie do zniesienia.

Z tym, że odpowiedź nie nadeszła, a przynajmniej nie w formie, której mogłaby się spodziewać. Zamiast głosu, stało się coś innego. Ciemność ponownie zafalowała, ale tym razem nie pojawiły się kolejne gwiazdy. Tuż przed sobą dostrzegła niewyraźny zarys smukłej postaci; z czasem stał się wyraźniejszy i wydawał się nabierać koloru, z przeźroczystego widma stając się realnym ciałem i osobą, którą znała, a której przecież nie powinno już być...

A jednak stała teraz przed nią, naprawdę uśmiechając się w ten swój charakterystyczny sposób, który tak bardzo zawsze działa jej na nerwy. Tym razem miała ochotę zacząć płakać ze szczęścia na ten widok.

Isabeau wyglądała tak, jakby nigdy nie umarła. Te same rysy twarzy, smukła sylwetka i sięgające pasa, hebanowe włosy. Niebieskie niczym zamarzająca woda oczy miały w sobie zjawmy płomień – swego rodzaju determinację, co znaczyło, że dziewczyna ma coś ważnego do zrobienia i nie zamierza z tego zrezygnować. Layla nie miała co do tego wątpliwości, ale w tym momencie była zbyt oszołomiona, żeby zastanawiać się nad przyczyną obecności siostry.

Beau?, pomyślała z niedowierzaniem. Zmierzyła wzrokiem odzianą w lekką letnią sukienkę siostrę i zadrżała. Isabeau, błagam, powiedz mi, że naprawdę tutaj jesteś...

Nie czas na to, Lay, przerwała jej tamta niemal gniewnie. To jak najbardziej było w stylu Isabeau i Layla omal się nie uśmiechnęła. Mamy mało czasu, a ja koniecznie muszę ci coś powiedzieć. Błagam, nie pytaj mnie o nic, tylko mnie posłuchaj!

Łatwo powiedzieć, skrzywiła się. Isabeau, na litość bogini, czego ty ode mnie oczekujesz...?

Isabeau skrzywiła się i przez moment wyglądała na zagniewaną. Przygryzła dolną wargę, aż na krwistoczerwonych ustach pojawiła się kropelka osoki, ale tamta zdawała się tego nie zauważać. Krążyła w koło jeszcze przez kilka sekund, zanim z westchnieniem się poddała.

To trudno wytłumaczyć, przyznała niemal błagalnym tonem. Nie jestem martwa... Ale też jakby jestem. Proszę, Laylo, zaufaj mi ten jeszcze ostatni raz, nalegała. Błękitne oczy teraz wręcz pałały, Isabeau zaś wyglądała, jakby za chwilę miała eksplodować z nadmiaru emocji.

Layla pokręciła głową, zdezorientowana. To, co mówiła Isabeau, brzmiało niczym bełkot szaleństwa, ale jednocześnie... Ale jednocześnie wydało jej się znajome.

Umarli za życia, przeszło jej przez myśl. To jak być pogrzebanym żywcem. Istnieć, ale...

Tak. Myśl Isabeau była krótka, ale treściwa. To tak, jakby stwierdziła oczywiste fakty, które przecież powinny ją przerażać. Każdy byłby przerażony, ale nie w stylu Isabeau było okazywanie słabości. Ale to nie o tym teraz powinnyśmy rozmawiać. Wysłuchasz mnie wreszcie?, dodała zniecierpliwionym tonem, zakładając obie ręce na piersi.

Layla wpatrywała się w nią tępo, czując jak kręci jej się w głowie. Sama już nie wiedziała, co powinna zrobić, ale... Ale to była Isabeau. Obojętnie co w tym momencie się działo, Layla po prostu wiedziała, że w tym momencie rozmawia ze swoją siostrą. To nie mogła być jakaś sztuczka, a nawet jeśli... Zbyt mocno tęskniła za Isabeau, żeby teraz się nad tym zastanawiać.

I oczywiście mam nikomu nie mówić, prawda?, pomyślała, spoglądając niepewnie na Isabeau.

Mogłaby przysiąc, że dziewczyna omal się nie uśmiechnęła.

Absolutnie. Swoją drogą, dobrze cię znowu widzieć, siostrzyczko... Raptownie spoważniała, wracając do rzeczywistości. Ale teraz naprawdę nie ma czasu na dalsze wyjaśnienia. Posłuchaj, teraz koniecznie musisz coś dla mnie zrobić. Musisz...

Layla pokiwała głową; a potem już tylko słuchała.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro