Osiemdziesiąt dwa

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Isabeau

Isabeau zatrzymała się i w pośpiechu rozejrzała dookoła. Las wydawał się spokojny i to w tak nienaturalny sposób, że aż przechodziły ją ciarki. Chociaż nie wiedziała dlaczego, odkrycie to sprawiło, że zamiast się uspokoić, wstrząsnął nią nagły dreszcz i sama nie wiedziała, co powinna o całej sytuacji myśleć. Wiedziała jedynie, że się martwiła, chociaż nie miała pojęcia, czy słusznie.

Dom znajdował się niedaleko, ale coś podpowiadało jej, że idąc tam, jedynie niepotrzebnie traci czas. Chciała uwierzyć, że Carlisle i Esme nie pojawili się z jakiegoś błahego powodu i że nie spotkało ich nic złego, ale do takiego toku rozumowana trzeba być optymistą, a Isabeau nigdy do nich nie należała. To było trudne, zwłaszcza w obliczu zdolności, które pozwalały jej zajrzeć w przyszłość, kiedy miało wydarzyć się coś złego. Widząc te wszystkie okropieństwa, optymizm wydawał się czymś niepoprawnym; wizje sprawiały, że była ni mniej, ni więcej, ale właśnie realistką, chociaż ktoś mógłby powiedzieć, że czasami jej zachowania ocierały się o czysty pesymizm.

Tym razem również nie była zdolna do uwierzenia w to, co mogło okazać się najlepszym scenariuszem. Nie tylko dlatego, że cokolwiek pozytywnego wydawało się szczytem marzeń, w które już dawno przestała wierzyć, ale przede wszystkim przez to, że znała Carlisle'a i Esme – i dzięki temu wiedziała, czego może się po nich spodziewać. To było irytujące i wyjątkowo chciała się mylić, ale była absolutnie pewna tego, iż nie zawiedliby bliskich bez powodu. Jeśli nie pojawili się na placu, to na pewno musiało się stać coś niedobrego, a teraz w jej gestii leżało, żeby spróbować zrozumieć o co właściwie chodziło.

I powiedz mi jeszcze raz, że nie uznaję was jako rodziny, doktorku, pomyślała z przekąsem, ledwo powstrzymując się od pozbawionego wesołości uśmiechu. Carlisle niejednokrotnie próbował analizować jej zachowania i wyciągać wnioski, ale nigdy nie przyznałaby się przed nim, że mógłby mieć w jakiejkolwiek kwestii rację. Może i kilka razy okazała przy nim słabość, ale to wciąż niczego nie zmieniało i wydawało jej się, że doktor doskonale to rozumiał – i że to nie powstrzymywało go przed posiadaniem własnego zdania. Była w stanie to zaakceptować, a to, że teraz poświęcała się i próbowała szukać jego i Esme, jedynie wszystkie jego teorie potwierdzało.

Isabeau instynktownie przystanęła i uniosła głowę, wbijając wzrok w skryte za baldachimem z gałęzi i liści niebo. Chociaż to było trudne, dostrzegała zarys srebrzącego się księżyca. Pozornie nie przynosiło jej to żadnej korzyści, ale ten dziwny instynkt, który wykształcił się w niej, kiedy omal nie umarła i który podpowiadał jej, że nadchodzi świt, teraz kolejny raz ostrzegał ją prze tym, że powinna się pośpieszyć. Nie miała pojęcia, jak powinna to rozumieć, ale czuła, że nie wolno jej tracić czasu, nawet jeśli to wydawało się trudne. Martwiło ją to, bo obawiała się, że to może dotyczyć walki i że niepotrzebnie opuściła płac, zostawiając Dimitra i pozostałych samych sobie. Nie powinna była tego robić, ale jednocześnie teraz nie zamierzała się wycofać, skoro już postawiła sobie cel. Isabeau zawsze dążyła do tego, co raz sobie zaplanowała i chociaż momentami wydawało się to idiotyczne i głupie, Beau nie zamierzała się tym przejmować. Robiła to, co wydawało się słuszne i tego zamierzała się trzymać.

No tak, ale coś wciąż wydawało się nie tak!

Instynktownie napięła mięśnie, niezdolna do tego, żeby jakkolwiek nad nimi zapanować. Czuła się zagrożona, chociaż nie rozumiała skąd brało się to uczucie. Kiedy się nad tym zastanowiła, nabrała pewności, że tym razem nie chodzi o przewrażliwienie albo o to, że była świadoma nadchodzącego zagrożenia, jak chociażby walki, która w każdej chwili mogła się rozpętać na polanie. Tym razem to było coś bardziej realnego i jednocześnie złożonego, czego tak po prostu nie dało się opisać słowami, ale czego istnienia była absolutnie pewna. Teraz musiała tylko zrozumieć, chociaż to mimo wszystko wydawało się zbyt trudne.

Czy w tym miejscu zawsze było tak cicho...?

Isabeau zesztywniała i zatrzymała się po raz kolejny. Spędziła w lesie dość czasu, żeby ten stał się jej drugim domem. Już jako dziecko, kiedy jeszcze mieszkała w Mieście Nocy, zdążyła poznać i zżyć się z gęstwiną do tego stopnia, że ta przestała kryć przed nią jakiekolwiek tajemnice. Poruszanie się w tym miejscu było czymś naturalnym, zwłaszcza kiedy doskonale znało się rytm, którym rządziło się to miejsce. Zwłaszcza w ciągu ostatnich trzech miesięcy Isabeau zdołała stać się częścią tego miejsca i chociaż ostatecznie wróciła do cywilizacji, jakaś jej cząstka wciąż pozostawała w pełni powiązana z lasem. Właśnie ta cząstka – ten niezwykły instynkt – podpowiadała jej, co takiego powinna zrobić, żeby stać się idealnym łowcą; to ona pozwalała jej podejmować decyzje, dzięki którym Isabeau była wciąż żywa; do dzięki niej oczywiste było, kiedy nadchodzi świt i kiedy trzeba się ukryć.

Teraz zaś ten instynkt wydawał się mówić tylko jedno.

Zagrożenie.

W jednej chwili pojawiło się zrozumienie, a Isabeau poczuła się tak, jakby przez ostatni czas – ten, który spędziła poza lasem– obcowanie z cywilizacją uczyniło ją głuchą, ślepą i pozbawioną węchu, dotyku czy smaku. Zrozumiała, że mimo wyostrzonych zmysłów, tak naprawdę nie przyjmowała do siebie nawet połowy bodźców, które do niej dochodziły. Dopiero teraz, kiedy kolejny raz znalazła się sama w lesie i skupiła się na instynkcie, zalała ją cała fala doznań, które dosłownie ją poraziły – i za nic nie potrafiła zrozumieć, jak mogła wcześniej tego nie zauważyć.

Tak bardzo cicho... W tym miejscu nie powinno być aż tak cicho. Gdyby wszystko było w porządku, powinna otoczyć ją cała gama zapachów zwierząt – ich krew, zapach futra, ich oddechu... Powinna była słyszeć, jak przenikają pośród gęstwiny albo jak ptaki kotłują się w koronach drzew, żeby w którymś momencie zerwać się do lotu. Gdyby było w porządku, słyszałaby również te większe stworzenia, także drapieżniki takie jak ona, a te powoli zbliżałyby się do niej, żeby – zaciekawiona, ale i pełne rezerwy – mogły ocenić sytuację i ostatecznie dojść do wniosku, że zaatakowanie kogoś takiego jak Isabeau jest głupim pomysłem.

Powinna słyszeć, widzieć i czuć o wiele więcej, ale tego nie było. W zamian pozostała jedynie cisza i szum bawiącego się liśćmi wiatru, który rozwiewał jej włosy i mieszał się z biciem jej serca, oddechem i niemal niesłyszalnymi krokami, które stawiała z największą ostrożnością, pragnąc stać się niewidzialną i niesłyszalną.

Z tym, że nie miała się przed kim ukrywać – bo las był wymarły.

I właśnie to było złe.

Uciekaj, przeszło jej przez myśl i chociaż normalnie wydawałoby jej się to bez sensu, natychmiast usłuchała. Rzuciła się do przodu, w panice pokonując kolejne metry i nie oglądając się za siebie. Chociaż w pierwszym momencie ta rozsądna i sceptyczna cząstka jej podpowiadała, że to idiotyczne, prawie natychmiast do Isabeau dotarło, że bieg ma bardzo wiele sensu – zwłaszcza, że właśnie pokazała się od strony zwierzyny łownej, prowokując ich do ataku.

Być może już wcześniej wiedziała, że gdzieś tam byli i że ją obserwowali, nawet będąc doskonale ukrytymi i przyczajonymi w mroku. Teraz już nie mieli powodów do chowania się, tak jak i ona nie mogła dłużej udawać, że nie wie o ich obecności. Doskonale słyszała odgłosy biegu i przedzierania się przez gęstwinę. Nie potrafiła stwierdzić jak wiele istot ją obserwuje ani z której nadchodzą strony, ale to nie miało znaczenia, bo i tak musiała uciekać. Nie mogła pozwolić, żeby ją otoczyły i złapały, bo gdyby to zrobiła, wtedy...

Czy by ją zabili? Nie miała pewności, ale nie mogła tego wykluczyć. Dzięki telepatycznym zdolnościom czuła ich aury, gdyby zaś mogła je zobaczyć, nie miała najmniejszych wątpliwości co do tego, że miałyby barwę nocy – idealnie czarne i przerażające, dokładnie jak jej własna, kiedy się denerwowała. Z tym, że nigdy nie pozwoliła sobie na taką dzikość, niemal furię, wciąż zachowując w sobie to, co miała najcenniejsze – człowieczeństwo. Tak samo było z Laylą, jej podopiecznymi, a nawet telepatami Drake'a, być może dlatego, że zdecydowali się trzymać razem i mieli motywację, żeby nad sobą panować. Nigdy jednak nie zastanawiała się nad tym, co stało się z innymi pół-wampirami z Zespołu Uderzeniowego Lawrence'a, nigdy tez nawet do głowy jej nie przyszło, żeby zapytać Dimitra o innych nieśmiertelnych, którzy wycofali się ze społeczeństwa z powodu tych dziwnych wybuchów agresji, które tak bardzo niepokoiły mieszkańców Miasta Nocy.

A powinna była. Podobnie jak i powinna bardziej skoncentrować się na tym, kim naprawdę jest. Powinna również zastanowić się, dlaczego mrok czasami wydaje się ją wzywać i dlaczego nie pamiętała wszystkich wizji, chociaż wcześniej coś podobnego byłoby wręcz nie do pomyślenia.

Powinna, powinna...

A teraz było już za późno.

Jakaś postać błyskawicznie przemknęła pomiędzy drzewami, tuż po jej prawej stronie. Isabeau drgnęła, kiedy dostrzegła jarzące się w mroku czerwone tęczówki – nie takie jak u nowonarodzonego wampira, ale te, które czasem sama widziała, kiedy w gniewne patrzyła w lustro – i machinalnie skręciła w przeciwnym kierunku. Teraz biegła już bezpośrednio w stronę domu i miała nadzieję, że Carlisle'a i Esme faktycznie tam nie ma, bo wolała nie sprowadzić na nich aż takich kłopotów. Przyśpieszyła i chociaż w momencie, kiedy wypadła na niczym nieosłoniętą przestrzeń, poczuła się odsłonięta i zagrożona, jednocześnie doznała nieopisanej ulgi. Nie tracąc prędkości i nie mając czasu w szarpanie się z bramą, wystrzeliła w górę i przeskoczyła nad ogrodzeniem, lądując po drugiej stronie na lekko ugiętych nogach. Siła uderzenia rozeszła się echem po całym jej ciele na ułamek sekundy ją paraliżując, Isabeau jednak nie dała sobie czasu na dojście do siebie i natychmiast ponownie poderwała się do biegu.

Jeszcze będąc spory kawałek od drzwi wejściowych, silnym podmuchem mocy poradziła sobie z zamkiem, po czym wpadła do środka, zamykając je za sobą. Ciężko dysząc oparła się o drewnianą powierzchnie, usiłując złapać oddech, ale ledwo nabrała powietrza do płuc, musiała ratować się skokiem do przodu, kiedy coś z siłą załomotało w drzwi. Wraz z następnym uderzeniem, nawiasy z jękiem ustąpiły i wejście kolejny raz stanęło otworem, prócz podmuchu świeżego wieczornego powietrza wpuszczając do środka drobną postać o rysach wykrzywionych gniewem.

Isabeau stanęła tuż naprzeciwko dziewczyny, której rysy wydały jej się dziwnie znajome. Dopiero kiedy przyjrzała jej się dokładniej, zauważyła, że to jedna z telepatek, które towarzyszyły jej i Drake'owi trzy miesiące temu. Beau z trudem przypomniała sobie jej imię. Eva? Eve? Coś takiego. Zaraz po tym zaświtało jej, że dziewczyna już wcześniej była perełką w szeregach, kiedy te jeszcze były posłuszną Lawrence'owi, bo potrafiła bezbłędnie ukryć swoją obecność przed telepatycznymi zdolnościami swoich pobratymców. Co więcej, to właśnie z jej powodu przez tak długi okres czasu nie byli w stanie znaleźć ciężarnej Renesmee, kiedy ta została porwana. Isabeau sądziła, że dziewczyna zginęła podczas walki sprzed trzech miesięcy, ale najwyraźniej była jedną z tych nielicznych, którym udało się uciec.

Eve (tak, to chyba była Eve) powoli się wyprostowała. Puste spojrzenie utkwiła w Isabeau, przyprawiając ją o dreszcze, tak przerażające wydawały się jej oczy. Beau nie była w stanie nawet stwierdzić, jaki kolor musiały mieć zazwyczaj, bo w tym momencie lśniły intensywnie; czerwony blask sprawiał, że tęczówki nieśmiertelnej przypominały zaschniętą krew, co czyniło je jeszcze bardziej przerażającymi niż gdyby były po prostu rubinowe. Blada skóra mocno kontrastowała z ciemnymi włosami Eve. Kosmyki były posklejane i w nieładzie, poza tym wyglądało to tak, jakby dziewczyna od dłuższego czasu nie widziała prysznica. Brudne ubranie miała w strzępkach i Isabeau nie miała zielonego pojęcia, jak pierwotnie musiały wyglądać skrawki materiału, ledwo zasłaniające to, co powinny.

Nieśmiertelna przez kilka sekund wpatrywała się wprost w błękitne tęczówki Isabeau, a potem z głębi jej gardła wyrwał się przerażający, mrożący krew w żyłach pisk. Rzuciła się do przodu i zupełnie nad sobą nie panując, zacisnęła szczupła palce wokół gardła Beau. Dziewczyna cofnęła się o krok, wpadając na ścianę i czując, jak ostre paznokcie Eve wżynają jej się w skórę; czuła wypływającą z ranek krew i wiedziała, że również rozszalała pół-wampirzyca musiała ją wyczuć. Co więcej, Eve ją zobaczyła – stało się to jasne, kiedy jej tęczówki rozszerzyły się gwałtownie, a twarz wykrzywił grymas. Zaraz po tym zareagowała błyskawicznie i z szybkością zagniewanej kobry, spróbowała wgryźć się wprost w odsłoniętą szyję Isabeau.

– O nie, na pewno nie! – wychrypiała Beau. Gwałtownie uniosła nogę, wbijając kolano wprost w brzuch Eve. Nieśmiertelna syknęła i zgięła się wpół, co Isabeau natychmiast wykorzystała, żeby odepchnąć ją od siebie. – Koniec z darmowymi przekąskami!

Odpowiedziało jej warknięcie i niemal zwierzęce syki. Cokolwiek działo się z Eve, zdecydowanie nie należało do normalnych, ale Isabeau nie zamierzała czekać, żeby przekonać się, czego jeszcze może się spodziewać. Rzuciła się biegiem w głąb domu, instynktownie wiedząc, że nieśmiertelna jest tuż za nią, jeszcze bardziej rozjuszona niż wcześniej. Kiedy Beau jednak obejrzała się przez ramię, omal nie krzyknęła z frustracji, kiedy dotarło do niej, że goni ją nie tyle jedna, co więcej rozszalałych istot. Kilka twarzy wydało jej się znajomych, ale nie miała czasu, żeby się nad tym zastanawiać.

Instynkt zaprowadził jej do kuchni, gdzie liczyła znaleźć jakieś wyjście, chociaż to wcale nie okazało się takie łatwe. Okno było zamknięte, przynajmniej przez kilka sekund, póki nie rozleciało się na kawałki pod ciężarem kolejnej postaci, która w mało subtelny sposób wdarła się do środka. Jaques spojrzał na nią błyszczącymi oczami, jego tęczówki jednak miały swoją naturalną czekoladową barwę. Beau instynktownie skręciła, nie chcąc wejść mu w drogę, ale telepata nawet nie próbował się do niej zbliżyć. W zamian po prostu obserwował, sprawiając przy tym wrażenie bardzo zainteresowanego tym, w jaki sposób przyjdzie jej zginąć.

Kuchenny stół przewrócił się z trzaskiem, kiedy Isabeau uderzyła w niego biodrem. Krzyknęła krótko z zaskoczenia i bólu, po czym w końcu oderwała wzrok od Jaquesa i spojrzała przed siebie. Ledwo powstrzymując dziesiątki przekleństw w różnych językach, które cisnęły jej się na usta, odwróciła się i oparła plecami o stojący w kącie kredens. Dała zapędzić się w kozi róg i teraz była tego boleśnie świadoma.

Trzęsąc się ze złości, powoli uniosła głowę. Przewrócony stół odgradzał ją od grupy nieśmiertelnych, którzy zastygli w bezruchu, jakby mebel stał się niewidzialną granicą, której żadne z nich nie było w stanie przekroczyć. Wiedziała, że nie powinna nawet liczyć na to, że jak długo pozostanie w bezruchu, tak długo pozostanie bezpieczna, ale instynktownie i tak zastygła w jednym miejscu, po prostu na nich patrząc, ale unikając kontaktu wzrokowego. Chociaż przed nią byli pół-nieśmiertelni – z wyglądu młodzi, tacy jak najwyżej dwudziestopięcioletnia Eve albo wręcz nastolatki – czułą się tak, jakby została otoczona przez dzikie zwierzęta, które w każdej chwili mogły zachować się nieprzewidywalnie i rzucić jej do gardła. Z jakiegoś powodu tego nie zrobili, jakby coś ich blokowało i chociaż Isabeau nie mogła mieć pewności, coś podpowiadało jej, że to zasługa wpatrzonego w nią, wciąż milczącego Jaquesa.

Jaques drgnął, jakby był w stanie usłyszeć jej myśli i na moment ich spojrzenia się spotkały. Beau już wcześniej zauważyła, że wydawał się nienaturalnie spokojny i drastycznie różnił się od grupy rozszalałych, dzikich nieśmiertelnych, których ze sobą przyprowadził. Paradoksalnie był i nie był ich częścią, wydając się w jakiś dziwny sposób ich przewyższać – zupełnie tak, jakby był od nich wszystkich lepszy.

– Czego tutaj chcesz? – syknęła do niego i zaraz zamilkła, bo doszło ją zagniewane warkniecie; stojący najbliżej pół-wampir o jasnych włosach i zapadających w pamięć, zdradzających włoskie pochodzenie rysach twarzy, drgnął nerwowo, ale ostatecznie nie rzucił się w jej stronę.

Jaques spojrzał jej w oczy, ale nie odpowiedział. Po prostu patrzył, jakby na coś czekał i to z coraz większą niecierpliwością. Isabeau nie zauważyła tego wcześniej, zbyt przejęta tym, co stało się przy ich ostatnim spotkaniu na placu, ale teraz w pełni dotarło do niej, że nieśmiertelny pod jeszcze kilkoma względami różni się nie tylko od tych rozszalałych pół-wampirów, ale i od tych, które dobrze znała. Nie było to o tyle różnice w cechach fizycznych i na pewno nie dało się ich dostrzec gołym okiem; to były drobiazgi, a przede wszystkim coś, co jedynie dzięki instynktowi była w stanie zauważyć i zrozumieć.

Aura Jaquesa była tak subtelna i delikatna, że prawie nie można było jej dostrzec; podobnie było w przypadku wampirów i – jak nagle sobie uświadomiła – jej samej. Co więcej, kiedy dobrze się skoncentrowała, pomiędzy dyszeniami i szalonym biciem przynajmniej ośmiu innych serc, zdołała wychwycić miarowy i nienaturalnie wolny rytm Jaquesa. Raz jeszcze uderzyło ją to, jak pół-wampir na nią patrzy – a potem nagle wszystko wskoczyło na właściwie miejsce, kiedy dotarło do niej coś, co wydawało się niemożliwe.

Raz jeszcze przeanalizowała sobie wszystko, również to, że jeśli wierzyć Layli i innym z grupy Lawrence'a, to właśnie od tego nieśmiertelnego tak naprawdę się wszystko zaczęło. Przypomniała sobie, że to właśnie on pojawił się w domu jako ostatni, a więc dopiero wtedy, kiedy wszyscy inni byli już w środku – i kiedy ktoś mógł go zaprosić, chociaż nie zarejestrowała momentu, w którym to się stało. Wszystko działo się zbyt szybko, a ona nie miała nawet szansy, żeby dobrze wszystko przeanalizować.

Ale teraz miała.

A w momencie, kiedy to zrozumiała, pojęła również, że w jakiś dziwny sposób Jaques jest dokładnie taki sam jak ona, Aldero czy Cammy.

Na ustach nieśmiertelnego pojawił się cień uśmiechu i znów naszła ją niepokojąca myśl, że Jaques jest w stanie obejść wszelakie bariery, którymi przysłaniała swój umysł i poznać jej myśli. To było niepokojące odkrycie, które na moment wytrąciło ją z równowagi i sprawiło, że miała ochotę zacząć krzyczeć i głośno protestować. W ostatniej chwili upomniała samą siebie, przypominając sobie, że nie powinna tego robić, jeśli po raz kolejny nie chce wpakować się w poważne kłopoty, ale to wcale nie było takie łatwe, jak mogłoby się wydawać. Zawsze miała cięty język i aż rwała się do tego, żeby w wybuchu gniewu powiedzieć wszystkim, co na temat całej sytuacji myśli, ale mimo wszystko wciąż miała na tyle rozsądku, żeby zmusić się do siedzenia cicho.

Prawie niezauważalnie przesunęła dłoń do paska, gdzie miała nabity srebrnymi nabojami pistolet, który podarował jej Rufus. No cóż, jakby nie patrzeć, w obecnej sytuacji aż prosiła się, żeby go użyć; to wydawało się jej jedyną nadzieją, chociaż jednocześnie czuła, że powinna podjąć zupełnie inną decyzję.

Jaques zauważył jej ruch, a w jego oczach pierwszy raz pojawiły się jakiekolwiek emocje. Zmrużył powieki i chociaż nie odezwał się na głos, w głowie usłyszała jego mentalny szept.

Jesteś pewna, że właśnie tak chcesz to rozegrać, kapłanko?, zapytał cicho, nie odrywając od niej wzroku. Postaraj się, wieszczko. Przecież oboje wiemy, że w twoich wizjach znajduje się zupełnie coś innego...

Wizje.

Jej wizje.

Jej zapomniane wizje, których w żaden sposób nie mogła przywołać...

Zanim zdążyła się nad tym zastanowić, z przedpokoju dobiegły jej szybkie kroki, pośpiesznie zmierzające w kierunku kuchni.

W następnej sekundzie nie musiała się już nad niczym zastanawiać, kiedy jej wizja – ta, której aż do ostatniej chwili nie była sobie w stanie przypomnieć – ostatecznie stała się rzeczywistością.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro