Osiemdziesiąt siedem

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Lawrence

Lawrence rzucił się do przodu niemal w tym samym momencie, co Carlisle. Oboje instynktownie rzucili się ochronić Esme, ale Aqua nawet nie próbowała jej dosięgnąć, w zamian przeskakując nad wampirzycą i lądując kilka metrów za jej plecami. Wylądowała w kucki i niemal natychmiast poderwała się do biegu, w pośpiechu zamieniając się w kolorową smugę. Lawrence nie zastanawiał się długo, tylko natychmiast rzucił się za nią, rozgniewany i jeszcze bardziej rozdrażniony niż w momencie, kiedy zorientował się, że Aqua bez trudu blokuje jego zdolności, przez co nie był w stanie narzucić jej swojej woli.

– Och, daj spokój, L! – Kobieta obejrzała się przez ramię, żeby rzucić mu zagniewane spojrzenie. – Naprawdę zamierzasz teraz zmieniać strony, tylko dlatego, że jesteś zbyt słaby, żeby wprowadzić nasz plan w życie? – zadrwiła, jednocześnie wybijając się w powietrze i z nadzwyczajną wręcz wprawą wskakując na gałąź najbliższego drzewa, które tylko znalazło się w zasięgu jej wzroku.

– Twojego planu – poprawił ją machinalnie, jednocześnie w ostatniej chwili wytracając prędkość i zatrzymując się przed kryjówką Aquy. – O ile sobie przypominam, ani słowem nie było o tworzeniu armii i organizowaniu rzezi w środku miasta. Nie wiem, co się w tej twojej ślicznej główce zrodziło, ale jeszcze nie mam problemów z pamięcią i te raczej mi nie grożą, dlatego...

Musiał gwałtownie urwać i uskoczyć, kiedy wampirzyca spróbowała wykorzystać chwilę jego nieuwagi i na niego zeskoczyć. Aqua syknęła, kiedy potknęła się o własne nogi i upadła na ziemię, zdążyła jednak ponownie poderwać się do biegu, zanim w ogóle zdołałby jej dosięgnąć.

– Za dużo gadasz. Mówiłam ci to już?

Wydął usta i zmierzył ją gniewnym spojrzeniem. Och, dlaczego ze swoją nienaganną sylwetką i aureolą złotych włosów musiała przypominać mu Beatrycze?

– Nie. I chyba wolałbym, żebyś nadal milczała – stwierdził chmurnie, próbując się do niej przybliżyć, ale kobieta jednocześnie zaczęła się wycofywać, przez co odległość między nimi wciąż pozostawała taka sama. – Mówiąc szczerze, wolałem cię w tym bardziej kruchym wydaniu, kiedy nie miałaś większego wyboru, a jedynie traktować mnie z należytym szacunkiem – dodał, ale zyskał jedynie tyle, że Aqua roześmiała się w głos.

– Doprawdy? – Idealne brwi powędrowały ku górze. – Przykro mi, ale chyba najwyższa pora wybrać się na emeryturę – zadrwiła i w tamtym momencie zdecydowała się przerwać bezsensowną ucieczkę, żeby ostatecznie zaatakować.

Strumień wody trysnął z jej wyciągniętych rąk. Lawrence instynktownie uskoczył, bo chociaż żywioł w żaden sposób nie był w stanie mu zaszkodzić, ciśnienie mogło go unieruchomić, a na to nie zamierzał sobie pozwolić. Aqua nie dawała za wygraną i chociaż nie miała czasu na to, żeby stworzyć coś tak imponującego, jak wodna kopuła, jej ataki okazały się na tyle precyzyjne i uciążliwe, że były pastor dopiero kryjąc się za solidnym pniem starego dębu był w stanie chociaż na chwilę przystanąć w miejscu. Zamarł, nasłuchując i przygotowując się na kolejny atak ze strony jasnowłosej wampirzycy, ale dookoła zapanowała nieprzenikniona cisza i wszystko wskazywało na to, że Aqua jak na razie nie zamierza ruszyć się z miejsca. Przestała atakować, bo nie słyszał już strumienia wody, ale jednocześnie nie był na tyle naiwny, żeby zaryzykować wychylenie się ze swojej kryjówki, skoro dziewczyna tego oczekiwała.

Przez moment panowała cisza, a potem doszły go lekkie, prawie niesłyszalne kroki, kiedy Aqua zaczęła się skradać, powoli zmierzając w stronę plaży.

– To całkiem zabawne – stwierdziła spokojnie, wyraźnie rozbawiona. Aż się w nim zagotowało, że mogła być na tyle bezczelna i wzgardliwie do niego nastawiona, żeby bez wahania zdradzać mu swoją pozycję. – Do tej pory byłeś mi obojętny, ale teraz nawet cieszę się, że tutaj przyszedłeś. Podoba mi się, że właśnie ty się przede mną chowasz – przyznała i zachichotała. – Naprawdę, L. Nie sądziłam, że kiedykolwiek odwdzięczę ci się za te wszystkie razy, kiedy groziłeś, że rozerwiesz mi gardło. To przyjemne. A ja bardzo lubię, kiedy mogę pozwolić sobie na przyjemności... – dodała, ale tym razem mówiła jakby do siebie, powoli układając jakoś plan.

Prowokowała go i doskonale o tym wiedział. Chociaż wszystko aż rwało się w nim, żeby natychmiast wampirzycę zaatakować, powstrzymał się i został w tym samym miejscu, skupiając się na liczeniu zbędnych mu oddechów. Do cholery, był wampirem, ale w przeciwieństwie do Aquy zdążył przeżyć kilka wieków. Miał doświadczenie, dlatego zachowywanie się jak rozemocjonowany nowonarodzony było co najmniej idiotyczne. Aqua może i była naiwna, ale mimo wszystko nie była głupia, dlatego nie mógł tak po prostu na nią skoczyć, skoro przewyższała go siłą.

No tak, ale z drugiej strony, jeśli jeszcze raz wypomni mu wiek, wtedy naprawdę się zdenerwuje.

Zapadła kolejna chwila ciszy i Lawrence dopiero po chwili zrozumiał, że już nie wyczuwa Aquy. Z niedowierzania aż zaklął i pośpiesznie wypadł zza drzewa, żeby rozejrzeć się dookoła. Księżyc jasno świecił na niebie, mimo panujących dookoła ciemności sprawiając, że doskonale widział, co takiego działo się dookoła. Bez trudu również zauważył drobną postać, która w pośpiechu zawracała w stronę klifu, celowo klucząc, żeby trudniej było ją zauważyć i zaatakować. Jasne włosy wydawały się powiewać za Aquą niczym welon, niemal srebrne w blasku księżyca, gdyby zaś ktoś niewtajemniczony dostrzegł kobietę, bez wątpienia pomyślałby, że to zmora albo halucynacja, bo wręcz niemożliwe wydawało się, żeby tak piękne istoty chodziły po tym świecie.

Lawrence zawahał się na moment, a potem z westchnieniem ruszył za nią. Sam już nie wiedział, czego tak naprawdę powinien spodziewać się po kobiecie, ale niezależnie od wszystkiego, nie zamierzał się już wycofać. Tym bardziej, że wampirzyca nie tylko go zdenerwowała, ale w jej słowach wyczuł coś, co go niepokoiło, chociaż jednocześnie w żaden sposób nie potrafił stwierdzić, co takiego mogła mieć na myśli. Mogła o zranić na wiele sposobów, ale wyłącznie fizycznie, dlatego nie widział sensu w tym, dlaczego nagle zdecydowała się zawrócić na klif, zamiast skupić się na atakowaniu bezpośrednio jego. To nie miało sensu, a przynajmniej tak pomyślał w pierwszej chwili, póki nie przypomniał sobie, że są rzeczy zdecydowanie gorsze od bólu i śmierci.

Kiedy umarła Beatrycze, miał wrażenie, że śmierć zabrała również tę lepszą cząstkę jego osobowości. Coś się w nim zmieniło, ale to wciąż nie był koniec, bo pozostawała jeszcze jedna osoba, która mimo wszystko miała dla niego jakiekolwiek znaczenie, nawet jeśli nie zawsze chciał się do tego przyznać.

Jedna osoba, która była cząstką jego – i również Beatrycze. Ostatnia, która miała jakikolwiek związek z jego aniołem, z jego Beatrycze...

Ale Aqua nie popędziła w kierunku plaży, gdzie znajdowali się Carlisle i Esme. W zamian zaczęła się wspinać w górę zbocza, powoli kierując się na szczyt klifu. Stamtąd miała już prostą drogę do Miasta Nocy i do Lawrence'a nagle dotarło, że nie tylko jego syn mógł być sposobem na to, żeby uprzykrzyć mu życie. Było ich więcej, chociaż niekoniecznie chciał się do tego przyznać, zwłaszcza po tym, jak pozwolił Alessi na to, żeby poznała go od tej lepszej strony.

– Tylko spróbuj, a przysięgam, że cię zabiję – syknął, chociaż nie miał pewności, czy Aqua była w stanie go usłyszeć.

Nie usłyszała.


Esme

Esme dyszała ciężko, całkowicie oszołomiona. Lawrence i Aqua zniknęli chwilę wcześniej między drzewami, rzucając się sobie do gardeł – dosłownie i w przenośni – ale prawie nie zdawała sobie z tego sprawy. Od nadmiaru wrażeń zaczynało kręcić jej się w głowie, chociaż nawet nie sądziła, że cokolwiek podobnego jest w przypadku wampira możliwe. Miała wrażenie, że gdyby jej serce wciąż biło, teraz waliłoby jak oszalałe. Myśli pędziły jak szalone, chociaż jeśli ona tak przeżywała to, czego dopiero co doświadczyła, to wolała nawet nie wiedzieć, co musiał sądzić o tym wszystkim Carlisle.

Czuła jego ramiona, cały czas ciasno zaciskające się wokół niej. Nie puścił jej od momentu, kiedy wraz z Lawrence'm rzucili się ją osłaniać, przekonani, że Aqua spróbuje kolejny raz ją zaatakować. Chociaż zagrożenie już minęło, Carlisle wciąż ją przytulał i to tak mocno, jakby spodziewał się, że w momencie, kiedy zdecyduje się ją puścić, ostatecznie ją straci. Nie poruszał się i chyba nawet nie oddychał, a ta obojętność przyprawiała ja o dreszcze, bo sama nie miała pewności, co takiego wampir musiał w tym momencie czuć.

Przeszedł ją nagły dreszcz, chociaż bynajmniej nie miało to nic wspólnego z panującą na dworze temperaturą. Spróbowała odsunąć się odrobinę, żeby móc spojrzeć wprost w złociste tęczówki doktora i zawahała się.

– Carlisle...

Jej szept musiał wyrwać go z letargu, bo rysy wampira stały się na powrót ludzkie. Zamrugał i skupił na niej wzrok, po czym obie dłonie przeniósł na jej twarz.

– Już w porządku – zapewnił, chociaż miała wątpliwości, czy w istocie tak było. Nawet jeśli wydawało mu się, że przywykł do myśli o tym, że Lawrence wciąż w jakimś stopniu żyje, widok ojca na powrót wytrącił go z równowagi. – Tak myślę. Nic ci nie jest?

– Nie. – Odetchnęła i na powrót się do niego przytuliła, wtulając twarz w jego tors. Wiedziała, że mieli wiele ważnych rzeczy do zrobienia, ale w tym momencie wszystko to wydawało się dziać jakby po za nią, zupełnie jakby czas się zatrzymał, a świat skurczył jedynie do tej jednej chwili. Było jej dobrze i nie zamierzała tego przerywać. – Ze mną wszystko jest w porządku.

Skinął głową, ale jej nie puścił i wciąż przypatrywał się jej tak, jakby na świecie nie było niczego ani nikogo innego. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej czułaby się w takiej sytuacji co najmniej nieswojo, ale teraz wydało jej się to najzupełniej naturalne, skoro już wiedziała, jakie są jego uczucia. Kochał ją, więc się martwił i to ze wzajemnością.

Esme odetchnęła i zdołała się rozluźnić. Powoli zaczynało do niej docierać, że wszystko jest już w absolutnym porządku; czułą się zmęczona, oczywiście w sensie psychicznym, bo jej idealne ciało było nieczułe na jakiekolwiek ludzkie słabości. Myśl o tym, że gdzieś tam najprawdopodobniej jej bliscy walczą teraz o życie wydawała się nierealna i tak odległa, że przypominała sen albo koszmar, których jako wampir już nigdy nie miała doświadczyć.

Doszedł ją cichy jęk, a potem szloch i to zaskoczyło ją do tego stopnia, że przez moment sama nie wiedziała, skąd bierze się ten dźwięk. Dopiero po chwili dotarło do niej, że przyszła tutaj dla Cassie i bez zastanowienia wyrwała się Carlisle'owi, oszołomiona i zawstydzona tym, że w ogóle mogła zapomnieć o bezpieczeństwie dziewczynki. To wytrąciło ją z równowagi do tego stopnia, że przez kilka sekund rozglądała się bezradnie, zanim z pomocą zmysłów zdołała odnaleźć Cassie w kryjówce, którą mała sobie znalazła.

Sytuacja sprawiła, że Esme zdołała przypomnieć słowa Isabeau, kiedy ta wspominała, że jej dzieci ukryły się w jednej z licznych wnęk, które zostały wyżłobione przez wodę. Właśnie w jedną z nich wcisnęła się Cassie. Esme z wahaniem wyciągnęła ręce i odetchnęła, kiedy dziewczynka bez wahania pozwoliła wziąć się na ręce. Drobne ciałko zaciążyło jej, a słodki zapach krwi na moment ją oszołomił, ale zbyt mocno zależało jej na bezpieczeństwu dziecka, żeby pozwolić sobie na chociaż chwilową utratę kontroli.

– Cii... Już jesteś bezpieczna, Cassie – zapewniła ją troskliwie, odgarniając jasne włosy z drobnej twarzyczki dziewczynki. Mała aż do bólu przypominała jej Sunny, równie niewinna i urocza, i Esme aż coś ścisnęło w gardle. – Nie pozwolę, żeby ktokolwiek cię skrzywdził – obiecała z determinacją i odkryła, że byłaby w stanie zrobić wszystko, byleby wypełnić swoją obietnicę; już raz zawiodła inne dziecko, które na nią liczyło i teraz nie zamierzała raz jeszcze podobnego błędu popełnić.

Cassie spojrzała na nią z wahaniem, a potem objęła ją za szyję. Jak na to, że pół-wampirzyca była wymęczona, okazała się mieć zaskakująco sporo siły i Esme poczuła ulgę. Cassie nie była tak krucha jak Sunny; miała nadzieję, że to jej pomoże, bo maleńka pewnie nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, jak wiele tragedii zdążyło ją spotkać.

– Chcę wrócić do mamy – poprosiła sennie, a Esme omal nie zaczęła wyć z rozpaczy, tak bardzo jej w tamtym momencie współczuła. Jak mogła powiedzieć tej drobnej istotce, że Caroline już nigdy więcej do niej nie przyjdzie? – Zabierzesz mnie tam?

– Zabiorę cię do domu – obiecała zdławionym tonem i chociaż w tym momencie nie skłamała, czuła się tak, jakby zrobiła jeszcze coś gorszego. Wiedziała, że to okrutne zwalać na Diego konieczność wyjaśnienia córce, co takiego zaszło, ale to przecież on był ojciec dziewczynki i Esme nie była w stanie przyjąć na siebie tak niewdzięcznego zadania.

Esme zakołysała lekko Cassie, a ta ułożyła się w jej ramionach, uspokojona. W tamtym momencie wampirzyca cieszyła się, że nie może tak naprawdę płakać, bo nie wiedziała, jak byłaby w stanie wyjaśnić małej łzy. Czuła, że pieką ją oczy i to uczucie było okropne, ale nie zamierzała narzekać, jeśli w ten sposób miała być zdolna do tego, żeby ukryć przed dzieckiem swoje faktyczne emocje. Cassie potrzebowała teraz snu i odpoczynku, a to zdecydowanie nie miało być jej dane, jeśli zostałaby zmuszona do niepokojenia się o rodziców albo o to, dlaczego Esme w jakikolwiek sposób była nieszczęśliwa.

Wzięła kilka głębszych wdechów i dopiero wtedy zdecydowała odwrócić się w stronę Carlisle'a. Nie zauważyła, kiedy doktor się poruszył, ale już przynajmniej nie stał w tym samym miejscu, kiedy zaś na niego spojrzała, powoli podszedł do niej.

– Powinniśmy ją stąd zabrać – stwierdził i brzmiało to rozsądnie, ale Esme rozpoznała po jego tonie, że i do niego jeszcze nie do końca dotarło to, co dopiero się wydarzyło.

– Tak... – Westchnęła i pogładziła Cassie po policzku. Po uderzeniu Aquy nie było ani śladu, ale i tak nie powstrzymała się przed muśnięciem wargami czoła dziewczynki. – Nie jestem pewna, co dzieje się w mieście – przyznała i ułożyła Cassie w swoich ramionach tak, żeby Carlisle dla pewności mógł się małej przyjrzeć.

– Myślałem nad tym, żeby zabrać Cassie do domu Gabriela i Nessie – zasugerował, a Esme musiała przyznać, że tam faktycznie było bliżej. Skinęła głową, jednocześnie z uwagą obserwując, jak Carlisle wyciąga dłoń, żeby pogładzić po jasnych włosach dziecko w jej ramionach. Kolejny raz zaczęła się zastanawiać, co by było, gdyby była w stanie kiedyś dać mu biologicznego syna bądź córkę i coś ścisnęło ją w gardle z żalu. – Nic jej nie będzie – uspokoił ją, nieco błędnie interpretując jej minę.

– To dobrze – zapewniła, postanawiając nie wyprowadzać go z błędu. Nie chciała się tłumaczyć, podobnie jak i on nie chciał drążyć tematu Lawrence'a. Nie musiała nawet czytać w myślach, żeby wiedzieć, że nie jest gotów o swoim ojcu rozmawiać, a i ona wciąż nie miała pojęcia, co powinna myśleć o tym, co dopiero wydarzyło się na plaży. – Idziemy? – dodała i ze śpiącą Cassie na rękach chciała ruszyć w stronę prowadzącej na szczyt klifu ścieżki, ale powstrzymała ją chłodna dłoń, która nagle zacisnęła się na jej nadgarstku.

Esme zamrugała i chcąc nie chcąc odważyła się na to, żeby raz jeszcze spojrzeć wprost w złociste tęczówki Carlisle'a. Bała się tego, co on mógł zobaczyć w jej własnych oczach, ale mimo wszystko nie mogła się powstrzymać. To nawet było zabawne, bo chociaż wiedziała, że to Lawrence miał zdolność narzucania innym swojej woli, płynne złoto w oczach doktora wydawało się ją hipnotyzować i już po prostu nie była w stanie odwrócić wzroku; co więcej, nie chciała tego, czego nie rozumiała, skoro chwilę wcześniej była absolutnie pewna tego, że powinna unikać jego wzroku, żeby być w stanie utrzymać się na nogach i nie poddać tym wszystkim skrajnym emocjom, które wydawały się rozrywać ją od środka.

Spojrzenie Carlisle'a było znajome i jak zwykle łagodne, chociaż na jakiś inny sposób, którego wcześniej u niego nie rozumiała. To już nie była czułość albo po prostu miłość, ale coś zdecydowanie więcej. Esme w jednej chwili poczuła się tak, jak tamtej nocy, kiedy pragnęła się z nim kochać, chociaż i to było inne, bo tym razem nie chodziło o fizyczne pożądanie. Tym razem to było coś zdecydowanie bardziej złożonego i czystszego, chociaż w żaden sposób nie była w stanie opisać tego uczucia słowami.

– Tak, Carlisle? – Musiała się odezwać. Jej głos zabrzmiał dziwnie w panującej ciszy, przerywanej jedynie szumem wody i miarowym oddechem śpiącej w jej ramionach Cassie. Dziewczyna zasnęła, ale Esme nawet nie była pewna, kiedy to właściwie się stało. – O co chodzi? – zapytała, bo miała wrażenie, że chciał jej coś powiedzieć, ale sam nie był pewien, jak powinien się do tego zabrać.

Nie od razy zareagował na jej słowa, przez kilka kolejnych sekund po prostu na nią patrząc. Dopiero po chwili zamrugał i na powrót skupił na niej wzrok, ale nawet wtedy nie odezwał się ani słowem. Wciąż przytrzymując jej nadgarstek jedną ręką, drugą ujął ją pod brodę, palcami delikatnie gładząc jej policzek.

– Mam wrażenie, że dzisiaj przynajmniej dwa razy mogłem cię stracić – wyznał z westchnieniem. Głos miał dziwnie zachrypnięty, chociaż równie dobrze mogło być to jedynie wrażeniem. – To przerażające – przyznał.

Chociaż przyszło jej to z trudem, zmusiła się do bladego uśmiechu. Miała ochotę instynktownie przykryć jego dłoń swoją, ale powstrzymała się, dobrze wiedząc, że przecież nie może teraz puścić Cassie.

– Być może – powiedziała cicho, chociaż wiedziała, że taka była prawda. Gdyby nie on, a później Lawrence, prawdopodobnie byłaby już definitywnie martwa. – Ale mnie nie straciłeś. Cały czas tutaj jestem – dodała z naciskiem, spoglądając mu w oczy.

Więc to wciąż go dręczyło? To, że mógłby ją stracić? Nie miała pewności, ale niezależnie od wszystkiego, pragnęła zrobić wszystko, byleby jakkolwiek go pocieszyć i zapewnić, że wszystko jest w porządku.

Powoli skinął głową, ale wciąż przypatrywał się jej w ten dziwny sposób. Powoli – nie odrywając wzroku od jej twarzy i nie puszczając jej dłoni – sięgnął do kieszeni spodni i wyjął z nich niewielkie, czarne pudełeczko. Esme spojrzała na niego z niedowierzaniem, oszołomiona i niezdolna stwierdzić, czy to, co widziało, miało jakiekolwiek szanse na to, żeby być rzeczywistością. Przecież wydawało się tak nierealne i...

Ale się działo. Dotarło to do niej w momencie, kiedy Carlisle otworzył pudełeczko, a jej oczom ukazała złota, skromna obrączka. Pierścionek był prosty, ale piękny; łagodnie połyskiwał w świetle księżyca i chyba nocna aura czyniła go jeszcze piękniejszym, chociaż Esme to wydawało się niemożliwe. Czuła, że zaczyna drżeć z podekscytowania, ale jednocześnie usiłowała zrobić wszystko, byleby nie dać nic po sobie poznać.

Bo co jeśli się pomyliła? Co jeśli jednak...?

– Esme? – Głos Carlisle'a wyrwał ją z zamyślenia. – Już nigdy nie chciałbym czuć, że cię tracę. Czy uczynisz mi ten zaszczyt i...?

– Tak.

Weszła mu w słowo, ale prawie nie była tego świadoma. To zresztą okazało się słuszną decyzją, której nie pożałowała, zwłaszcza kiedy po raz pierwszy tej nocy twarz złotowłosego anioła przed nią rozjaśnił uśmiech.

Już kilka sekund później, krążek zalśnił na serdecznym palcu jej lewej dłoni. Pasował idealnie i to nie tylko pod względem rozmiaru, ale również wyglądu; prosty, piękny i idealny – taki, jakim i ona była w jego oczach.

Taki, jaką i ona chciała być.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro