Osiemdziesiąt sześć

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Lawrence

Lawrence siedział na jednej z solidniejszych gałęzi...

Hm, jakie to w zasadzie było drzewo? Nie wiedział i jeśli miał być ze sobą szczery, to najmniej go w tym momencie obchodziło. W zasadzie nie miał pojęcia, po co komu była znajomość nazw drzew, skoro w gruncie rzeczy wszystkie były takie same, podobnie jak i identyczni pozostawali ludzie i inne istoty, który żyły na świecie. Jedyną różnicą, którą dostrzegał, był ewentualnie rodzaj liści i kształt rośliny, ale ostatecznie wszystko sprowadzało się do tego samego: to było drzewo. A ludzie, wampiry, wilkołaki, zmiennokształtni czy hybrydy... No cóż, różnili się, ale ostatecznie mimo wszystko byli tacy sami, a przynajmniej tak mu się wydawało.

Pokręcił głową, ledwo powstrzymując gorzki uśmiech. To zabawne, że akurat w tej sytuacji zebrało mu się na filozofowanie, ale po prostu musiał się na czymś skupić, a to była pierwsza rzecz, która przyszła mu do głowy. Siedzenie i nasłuchiwanie wydawało się monotonne i być może bardziej przydałby się, gdyby jednak został z dzieciakami, zamiast zostawiać je w tunelach, ale nawet wiedząc to nie zamierzał zmienić decyzji. Teraz najważniejsze było znalezienie Aquy, ale to wcale nie było takie łatwe, kiedy już dawno stracił wampirzycę z oczu. Nigdy nie był dobrym tropicielem ani obserwatorem, poza tym sam nie miał pewności, czy w ogóle powinien mieszać się w to, co kobieta zaplanowała. Ocalił Alessię, jej brata i syna kapłanki, a drugiemu pozwolił uciec już wcześniej – czuł, że spełnił swoją rolę, reszta zaś go nie obchodziła.

A tak swoją drogą, może oglądanie rzezi w mieście byłaby bardziej rozrywkowa? Nie musiał się mieszać, a przynajmniej nie w fizyczny sposób, bo ewentualnie zawsze mógł spróbować wpłynąć na decyzję kilku nieśmiertelnych, ot tak dla zabawy. Co więcej, mógł się założyć, że jego syn i jego rodzina jak nic brali udział w tym, co działo się w mieście (a jak żeby inaczej – w końcu po co chociaż raz zachować się rozsądnie i pomyśleć o sobie?), więc zawsze mógł przypilnować, żeby przynajmniej oni wyszli z tego cało...

Lawrence zacisnął usta. Czy Beatrycze wybaczyłaby mu, gdyby coś złego stało się Carlisle'owi albo komuś, kto był mu bliski? Oczywiste było, że nie. Pamiętał zresztą, co takiego jej obiecał, chociaż ludzkie wspomnienia były zamazane i niewyraźne przez przemianę. Nie zmieniało to jednak faktu, że aż nazbyt dobrze pamiętał treść złożonej tamtego dnia obietnicy, zupełnie jakby to miało miejsce wczoraj, a nie ponad trzy wieki temu.

– Tak, ale ja już zrobiłem wszystko do czego byłem zobowiązany – mruknął pod nosem, przeciągając się lekko. Sprawa bezpieczeństwa Cassie to już była inna kwestia, poza tym nikomu nie obiecywał, że zaopiekuje się obcymi dziećmi.

Jego słowa jeszcze przez kilka sekund wydawały się wibrować w powietrzu, ale chociaż za wszelką cenę starał się przekonać samego siebie, że ma czyste sumienie, jednocześnie nie mógł pozbyć się wrażenia, że pozostając w bezruchu, zawodzi siebie i... Beatrycze. No cóż, nie miał wątpliwości, że już wielokrotnie wcześniej robił rzeczy, które jego zmarła żona zdecydowanie by potępiła, ale tym razem chodziło o coś innego, chociaż nie potrafił stwierdzić skąd brała się ta różnica. Nigdy aż tak nie męczył go bezruch, nie wspominając już o tym, że stwierdzenie, iż wampir może być zmęczony, brzmiało co najmniej niedorzecznie i go irytowało.

Westchnął sfrustrowany i zamknął oczy. W pamięci wciąż miał tych kilka godzin, kiedy opiekował się Alessią, chociaż nie potrafił pojąć, dlaczego wciąż to rozpamiętuje. Przecież zrobił to przede wszystkim dlatego, że dziecko było poniekąd członkiem jego rodziny, a zdecydowanie nie zamierzał pozwolić na to, żeby ktokolwiek skrzywdził kogoś, kto w nawet najmniejszym stopniu był bliskim jemu. Nic więcej nie kryło się za jego postępowaniem – żadne zaangażowanie, uczucia... Po prostu nic. Ta mała i jej brat byli mu obojętni, podobnie jak i nie obchodziło go to, co działo się z jego własnym synem. W zasadzie nie obchodziło go już nic, a po tym, jak Licavoli i Cullenowie sprawili, że jego Zespół Uderzeniowy się rozleciał, ostatecznie przestało mu zależeć, żeby jakkolwiek ingerować w ich życie. To, że pojawił się w Mieście Nocy, było zupełnym przypadkiem – po prostu miał swoje cele, a reszta go nie obchodziła. No i pojawił się kilka razy, między innymi mamiąc tamtą dziewczynę, Mayę, żeby pojawiła się na ślubie Renesmee, ale to była wyłącznie chwilowa słabość i cudowna rozrywka, której czasami potrzebował. Nic poza tym i tego zamierzał się trzymać, niezależnie od tego, co mogli sądzić inni.

No tak, ale Alessia tak nie uważała. Pamiętał jej słowa, kiedy cicho stwierdziła, że nie jest zły. Owszem, może i miała rację, ale niekoniecznie pojmowała zło i dobro w sposób, który wydawał się Lawrence'owi właściwy. Nie był zły – nie w pełnym tego słowa znaczeniu – ale i nie czuł, żeby był dobry. Nikt taki nie był, bo świat miał więcej kolorów, a nie jedynie czerń i biel. Nie było tylko dobrych, albo tylko złych i właśnie to próbował wytłumaczyć Alessi. On był inny, a to jak postrzegali go inni, już naprawdę nie miało żadnego znaczenia, przynajmniej dla niego. Bo i po co miał zastanawiać się nad tym, jakie są jego czyny, skoro nic nie było w stanie sprawić, żeby odzyskał prawdziwy sens swojego istnienia – żeby odzyskał tą na której tak naprawdę mu zależało, a która zostawiła go już kilka wieków temu...

Och, Beatrycze, dlaczego wciąż mam wrażenie, że to wszystko przez ciebie? Gdybyś tutaj była, być może byłoby łatwiej...

Gwałtownie pokręcił głową, żeby pozbyć się natrętnych myśli, ale to wcale nie było takie łatwe. Przez lata, jeszcze jako człowiek, zdołał nauczyć się odcinać od pewnych wspomnień i myśli, ale i tak bywały takie momenty, kiedy przeszłość go otaczała, nie pozwalając na to, żeby kolejny raz się od niej opędził. Te wspomnienia wciąż gdzieś tam się znajdowały i ostatecznie i tak powracały, a Lawrence nie mógł zrobić nic, żeby nareszcie zacząć normalnie funkcjonować.

Jeśli faktycznie był naprawdę zły, a coś takiego jak piekło istniało, chyba przyjąłby je z wdzięcznością, bo tak naprawdę nie istniało nic gorszego od perspektywy wiecznego życia pośród tych wspomnień – już to samo w sobie wydawało się okrutną karą, dlatego nie chciał brać pod uwagę tego, że jakimś cudem mógłby doświadczyć czegoś gorszego. W zasadzie miał wrażenie, że pokutuje już od momentu, kiedy Beatrycze umarła, więc równie dobrze mógł pozwolić sobie na rzeczy, które w rozumieniu wielu były złe.

Sam już nie miał pojęcia, co takiego powinien zrobić, ale wiedział, że jedna rzecz jest oczywista: na pewno nie zamierzał przejmować się poczynaniami Aquy, skoro nie miał w tym żadnego interesu. Już nawet nie widział sensu w tym, żeby wampirzycę zabić, chociaż gdyby wpadła mu w ręce, pozbycie się jej okazałoby się dość przyjemnym doświadczeniem. Była zbyt bezczelna i pyszna, a fakt, że próbowała go wykorzystać, już kwalifikował ją do tego, żeby zapoznała się z jego gniewem. Przecież nie był na tyle głupi, żeby zaufać kobiecie i to takiej jak Aqua, więc może w istocie warto było jej przypomnieć o tym, gdzie jest jej miejsce, ale...

Ale właściwie po co?

Dookoła panowała idealna wręcz cisza, ale to wcale nie przynosiło ukojenia, którego mógłby oczekiwać. Raz jeszcze przeciągnął się leniwie i spróbował wygodniej rozłożyć na gałęzi, chociaż wampirowi pozycja była obojętna. To była jedna z cech bycia nieśmiertelnym – ludzkie słabości, takie jak chociażby zmęczenie czy ból były mu obce. Nie mógł odczuwać zmęczenia, przynajmniej fizycznego i to było fantastyczne, podobnie jak i wyostrzone zmysły oraz to z jaką łatwością przychodziło mu manipulowanie innymi. Już jako człowiek był w tym dobry, ale tym razem to przechodziło wszelakie pojęcie. Czegokolwiek nie zarzucić by wampiryzmowi, ostatecznie bilans zysków i strach wychodził na plus i Lawrence z czystym sumieniem doszedł do wniosku, że niezależnie od sytuacji, w większości przypadków jest z siebie zadowolony.

Właśnie wtedy to usłyszał i z wrażenia omal nie spadł z drzewa. Dziewczęcy pisk, bez wątpienia należący do dziecka, brutalnie wdarł się w panującą ciszę. Coś poruszyło się w wyżej położonych gałęziach drzewa na którym siedział, a potem spłoszona sowa zerwała się do lotu, uderzając skrzydłami o gałęzie i wprawiając je w drżenie. Lawrence zaklął pod nosem i zeskoczył na ziemię, żeby uniknąć gradu igieł, które posypały się z drzewa, przyczepiając się do urania i wplątując w jasne włosy. Gniewnie przeczesał je palcami, żeby doprowadzić się do porządku i zmrużył rubinowe oczy; tak, to chyba jednak była jakaś cholerna sosna, a przynajmniej tak mu się wydawało, chociaż nie miał zbyt wiele czasu na to, żeby próbować tę kwestię roztrząsać.

Pisk trwał nadal, a Lawrence rozpoznał głos Cassie. Przez moment nasłuchiwał, bez trudu ustalając, w którym kierunku powinien pobiec, żeby dostać się do dziecka, ale nie od razu zdecydował się na to, żeby nareszcie ruszyć się z miejsca. Dopiero po kilku sekundach – nie szczędząc sobie przekleństw i wyklinania na własną słabą wolę – rzucił się do biegu, w pośpiechu pokonując kolejne metry. Sam właściwie nie wiedział, dlaczego zdecydował się wziąć sprawę w swoje ręce, ale ostatecznie usprawiedliwił się tym, że ciężko się relaksować, kiedy ktoś w okolicy drze się jak opętany, zakłócając jakże wymarzoną ciszę.

I właśnie dlatego tak bardzo unikał niańczenia dzieci – może i bywały urocze, ale ostatecznie i tak sprawiały problemy. A już na pewno można było spodziewać się komplikacji, kiedy do tego wszystkiego dochodziła jeszcze całkowicie niezrównoważona wampirzyca, która nade wszystko pragnęła władzy.

Krzyk doprowadził go na klif, chociaż to bynajmniej go nie zdziwiło, bo zdążył się już zorientować, że to dość feralne miejsce, które w jakiś niezrozumiały sposób przyciągało kłopoty. Wyhamował tuż przy krawędzi i spojrzał w dół, ale nie zobaczył niczego, prócz wzburzonej atramentowej wody oraz uderzających o skały fal. Krzyk Cassie ucichł, ale to już i tak nie było istotne, bo Lawrence nie zamierzał się wycofać, podświadomie czując, że niezależnie od wszelakich wątpliwości znajdował się w dobrym miejscu i czasie, dokładnie tam, gdzie aktualnie był potrzebny. Nie miał pojęcia, skąd to wie, ale i bez tej wiedzy rozejrzał się dookoła, bez trudu odnajdując wąską ścieżkę, która stopniowo schodziła w dół dość stromego zbocza, prowadząc w kierunku stóp klifu i mieszczącej się tam piaszczystej plaży.

Już kiedy przeszedł kilka metrów, zorientował się, że jak najbardziej znalazł się w miejscu, gdzie bez wątpienia czekały na niego kłopoty. Zapach Aquy był aż nazbyt dobrze wyczuwalny, podobnie jak i słodycz, która chyba należała do Esme oraz... Carlisle'a.

Zaklął w duchu. A mówiono mu, że bycie ojcem to czysta radość.

Ta. Akurat.


Esme

Esme miała wrażenie, że krzyk Cassie za chwilę doprowadzi ją do szaleństwa. Instynkt nakazywał jej za wszelką cenę dostać się do dziewczynki i spróbować ją uspokoić, ale zdawała sobie sprawę z tego, że to niemożliwe. Krzycząca czy nie, mała była bezpieczna, bo prawdziwe zagrożenie znajdowało się tuż przed nią – ta kwestia nie podlegała dyskusji. Oczy Aquy błyszczały niebezpiecznie, a i sama wampirzyca wydawała się równie nieprzewidywalna i zabójcza, co i nowonarodzony wampir, kiedy wpadał w szał.

Carlisle chyba zupełnie nieświadomie znalazł się pomiędzy obiema wampirzycami, zasłaniając swoją partnerkę. Esme krzywiła się i podeszłą bliżej, ale wampir stanowczo powstrzymał ją przed wychylaniem się zza jego pleców. Wampirzyca nie była z tego zadowolona, bo sama również martwiła się o jego bezpieczeństwo, ale ostatecznie usłuchała i jedynie wpatrywała się w Aquę ponad jego ramieniem. Musiała stawać na palcach, bo zawsze była niska, ale przynajmniej była w stanie wampirzycę dostrzec i teraz niespokojnie obserwowała, jak Aqua niebezpiecznie krąży, czekając na najdogodniejszy moment do ataku.

Wodna kopuła wydawała się zacieśniać, chociaż Esme sama nie była pewna, czy to działanie celowe, czy może Aqua miała problem z używaniem daru i ten powoli wymykał jej się spod kontroli. Nie brała się, że woda ją zaatakuje, bo ten żywioł w żaden sposób nie był w stanie jej zaszkodzić. Nie bała się nawet o siebie, chociaż dwukrotnie zdążyła się już przekonać, że w starciu z nowonarodzoną nie ma najmniejszych szans; ramię wciąż ją piekło, ale prawie nie zwracała na to uwagi, zbyt przejęta zaistniałą sytuacją oraz tym, że Aqua w każdej chwili może przystąpić do ataku.

– Esme, cofnij się – usłyszała cichy szept Carlisle'a. – Wszystko będzie dobrze, ale na razie się cofnij.

Chciała go usłuchać, ale tym razem nie mogła. Może i nie była przydatna w walce, ale przecież nie było możliwości, żeby zostawiła go samego z tą kobietą. Nie chciała sobie nawet wyobrazić tego, że Aqua jakkolwiek byłaby w stanie Carlisle'a skrzywdzić, dlatego tym bardziej nie zamierzała ryzykować. Przecież tak naprawdę Aqle chodziło o nią i doktor nie miał nic wspólnego z tym, co się wydarzyło.

– Esme...

Pokręciła głową.

– Och, daj spokój. – Aqua zdecydowała się wtrącić. - W zasadzie nie rozumiem, co takiego w niej widzisz, ale to już i tak nie ma żadnego znaczenia. Po prawdzie lubię cię bardziej niż twojego ojca – uśmiechnęła się blado – ale jeśli będę zmuszona cię skrzywdzić...

– Najwyraźniej będziesz musiała, Aquo – przerwał jej spokojnie. Panował nad emocjami, chociaż Esme nie mogła pozbyć się wrażenia, że mimo wszystko przychodziło mu to z trudem. – Wolałbym też, żebyś nie porównywała mnie z moim ojcem.

– Nie porównuję – obruszyła się Aqua. – Nie, wręcz przeciwnie. Lawrence strasznie mnie denerwuje, poza tym w przeciwieństwie do ciebie, nie jest nawet w niewielkim stopniu aż tak rozsądny. Tym bardziej szkoda, że zmuszasz mnie do tego, żebym zabiła nie tylko ją, ale ciebie. Wielka szkoda, bo ja naprawdę wolałabym tego nie robić. – Zamyśliła się i lekko przekrzywiła głowę, żeby popatrzeć na Carlisle'a pod innym kątem. – Jeszcze nie zapomniałam, że to tobie zawdzięczam życie – stwierdziła łagodniej i przez moment naprawdę wydawała się nieszkodliwa.

Carlisle miał jej odpowiedzieć, ale wtedy ktoś prychnął cicho. Aqua zesztywniała i odwróciła się błyskawicznie, ale nie zdążyła zareagować dość szybko i jakaś postać zdołała przedostać się do środka wodnego więzienia. Esme krzyknęła cicho, kiedy woda nagle opadła, mocząc ich wszystkich i na moment przysłaniając jej wszystko inne. Poczuła, że ktoś chwyta ją za ramiona i odciąga do o tyłu i chociaż podświadomie wiedziała, że to Carlisle, w pierwotnym odruchu i tak spróbowała mu się wyrwać.

Kiedy zdołała otworzyć oczy, natychmiast rozejrzała się dookoła. Dopiero po chwili dostrzegła Aquę, a potem aż otworzyła usta z wrażenia, kiedy zorientowała się, co się dzieje. Wampirzyca leżała na ziemi, szarpiąc się jak szalona i próbując wyrwać się z żelaznego uścisku jasnowłosego mężczyzny, który – chociaż nie widziała twarzy – wydawał jej się aż nadto znajomy. Miała pewność, że nigdy go nie widziała, ale kiedy poczuła, że obejmujący ją Carlisle cały sztywnieje, natychmiast pojęła, że tamten wampir...

– No popatrz, a mnie się wydawało, że to dzięki mnie w ogóle cokolwiek znaczysz – doszedł ją rozdrażniony głos Lawrence'a Cullena. Wampir syknął, kiedy Aqle udało się oswobodzić się jedną dłoń i z całej siły uderzyła go w policzek. – A niech cię szlag, kobieto. Zawsze wydawało mi się, że coś z tobą jest nie tak.

– Naprawdę zamierzasz teraz ze mną o tym dyskutować? – Aqua szarpnęła się z całej siły i zdołała zrzucić z siebie swojego przeciwnika. Lawrence odskoczył do tyłu i wylądował w kucki, w bezpiecznej odległości od niej. – Nigdy nie podejrzewałabym, że jesteś aż taki słaby, L. Co tu tutaj w ogóle robisz? – zapytała gniewnie, uważnie obserwując każdy ruch pastora.

– Szczerze powiedziawszy, cały czas się nad tym zastanawiam – stwierdził, a potem się uśmiechnął. Esme w końcu zdołała dostrzec jego twarzy i z niedowierzaniem stwierdziła, że wampir jest niezwykle przystojny, nawet bacząc na wiek w którym został przemieniony. – Trochę inaczej ze mną rozmawiałaś, Aquo, kiedy jeszcze byłaś człowiekiem. Kiedy byłem w stanie rozerwać ci gardło, nawet do głowy ci nie przyszło, żeby nazwać mnie nierozsądnym – dodał niskim, nieco ochrypłym tonem. – Sądzisz, że jesteś taka inteligentna? Sądzisz, że omamiłaś mnie i że nie miałem pojęcia o tym, co planujesz za moimi plecami? No proszę, bez żartów! – Roześmiał się, ale paprotnie spoważniał i spojrzał jej w oczy. – Dobrze wiesz, że twoje starania są bez sensu. Jeśli masz chociaż trochę oleju w głowie, pójdziesz i zapanujesz nad swoimi wampirami, zanim będzie za późno.

Esme przeszedł nagły dreszcz, chociaż nie potrafiła stwierdzić, co takiego niezwykłego było w tonie wampira, kiedy mówił dalej. Nie potrafiła tego zrozumieć i chociaż słowa nie były skierowane do niej, miała wrażenie, że całe jej ciało przeszywa jakaś niezidentyfikowana energia; nie potrafiła opisać tego doświadczenia słowa, chociaż jednocześnie czuła, że być może powinna potrafić to zjawisko wytłumaczyć.

Lawrence zamilkł i obserwował Aquę, jakby na coś czekając, ta jednak w żaden sposób nie okazała przejęcia słowami pastora. Rysy Lawrence'a wykrzywił grymas, kiedy coś istotnego do niego dotarło; oczy zabłysły gniewem, a z gardła wyrwało się warknięcie.

– Ty... – Zamrugał pospiesznie, nieudolnie próbując coś zrozumieć. – Ty... – powtórzył, ale nie był w stanie dokończyć zdania.

Aqua uśmiechnęła się.

– Ja. – Spojrzała na stojącego przed nią wampira z wyższością. – Doprawdy, Lawrence'ie? Naprawdę jesteś na tyle naiwny, żeby sądzić, że twoje marne sztuczki zadziałają? Już dawno przestałam reagować na twój dar, bo twój czar najzwyczajniej w świecie na mnie nie działa. Chyba nie powiesz mi, że się nie zorientowałeś? – dodała i przez moment naprawdę można było uwierzyć w to, że taki stan rzeczy ją martwi.

Oczy Lawrence'a zabłysły gniewem. Wcześniej rozbawiony, teraz wydawał się być bliski szału, kiedy Aqua w jawny sposób naruszyła jego męską dumę. Gniew, który wkradł się do krwistych oczu wampira, skutecznie sprawił, że zniknęło wszelakie podobieństwo, które Esme dostrzegła wcześniej między nim a Carlisle'm. W przeciwieństwie do syna, pastor wyglądał na prawdziwego wampira i to zdolnego do okrucieństwa.

Właściwie nie zorientowała się, kiedy wampir rzucił się z miejsca. W jednej chwili stał przed Aquą, a już a następnej sekundzie znalazł się tuż za nią, usiłując zacisnąć ramiona wokół jej talii. Jasnowłosa zareagowała błyskawicznie i odwróciwszy się, rzuciła mu się do gardła, ale nie zdołała wbić w nie zębów; Lawrence jednym szybkim ruchem odrzucił ją na dobrych kilka metrów, wprost na ścianę klifu. Aqua syknęła, chociaż uderzenie o skały nie mogło sprawić jej bólu, po czym w pośpiechu zerwała się na równe nogi. Uśmiech zniknął z jej twarzy, wyparty przez gniew i determinację, kiedy rządza mordu kolejny raz przejęła nad nią kontrolę.

– Zaczynam mieć was wszystkich dość – poskarżyła się, zaciskając dłonie w pieści. Mięśnie jej drżały i widać było, że coraz bardziej niepokoi się o swój plan, który niebezpiecznie skomplikował się, kiedy to Esme jako pierwsza pojawiła się na plaży. – Zwłaszcza ciebie. – dodała, spoglądając spode łba na pastora.

Na ustach wampira pojawił się cień złośliwego uśmiechu.

– Nie ty pierwsza, nie ostatnia – stwierdził, ale Aqua już go nie słuchała.

Jeszcze kiedy mówił, rzuciła się do ponownego ataku – z tym, że to nie Lawrence był jej celem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro