Piętnaście

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Layla

Layla demonstracyjnym kopnięciem zatrzasnęła za sobą drzwi. Zadrżały na zawiasach, ale – jaka szkoda! – nawet się nie zarysowały. Obrzuciła je gniewnym spojrzeniem, jakby to była ich wina, że była tak bardzo wściekła, tak bardzo... upokorzona? Nie potrafiła określi tego, jak w tym momencie się czuła, ale wiedziała, że najchętniej puściłaby całe to podziemne laboratorium czy co to tam jest z dymem, byleby tylko doprowadzić Rufusa do szału. Niestety, nie mogła tego zrobić, ale przynajmniej wyobrażanie sobie tego sprawiało, że czuła się trochę lepiej.

Chyba nigdy nie spotkała kogoś takiego. Doprowadzał ją do szału samym swoim sposobem bycia, a już na pewno tym, że uważał ją za jakąś głupią, pozbawioną wyobraźni dziewczynę, która nie ma pojęcia o życiu. Nie miała pojęcia, dlaczego Isabeau w ogóle ją do niego wysłała, ale w jednym musiała przyznać Rufusowi rację: Beau się pomyliła. Ten nadęty idiota – szaleniec, geniusz, naukowiec czy jak tam się nazywał – nie chciał jej pomocy, a ona nie potrzebowała powodów do psucia sobie nerwów i dawania komukolwiek okazji do komentowania jej wiedzy. Co mogła poradzić na to, że nie interesowała się tym, co mogłoby jej pozwolić zrozumieć brednie Rufusa na temat tego, co właściwie się działo? Nie była naukowcem, nie rozumiała nawet podstaw chemii, wiec czego właściwie miała się dowiedzieć od kogoś, kto nie miał cierpliwości do tłumaczenia?

Westchnęła i bezradnie oparła się o jedną ze ścian budynków, które skrywały wejście do kryjówki Rufusa. Potrzebowała dłużej chwili, żeby uspokoić oddech i zapanować nad rządzą mordu, która pojawiła się wraz ze wszechogarniającą irytacją. Cokolwiek się działo, potrafiła sama się domyślić, że chodzi o system nerwowy – raczej nic innego nie miało wpływu na emocje, prawda? Jeśli zaś chodziło o DNA... Nie potrafiła stwierdzić, co miał w tym momencie na myśli, ale podświadomie czuła, że dobrym przykładem był chociażby ten światłowstręt, który sama od jakiegoś czasu przejawiała, a którego w żaden sposób nie potrafiła wyjaśnić. Liczyła, że po tym, co kazała jej zrobić Isabeau, pojawi się przynajmniej kilka istotnych odpowiedzi, ale najwyraźniej nie miała na co liczyć.

Kiedy gniew minął, pierwszą jej myślą było to, że mimo wszystko powinna powiedzieć o wszystkim Dimitrowi. Być może to nie był najbardziej trafiony pomysł, ale jeśli Rufus w istocie robił coś przydatnego dla miasta, król powinien o tym powiedzieć. Sam Rufus stwierdził zresztą, że idzie mu dość marnie i potrzebuje kogoś kompetentnego; skoro jej obecność go nie zadawalała, może Dimitr miał znaleźć lepszy pomysł i cokolwiek w tej sprawie zrobić. Co prawda nie miała pojęcia, jak wyjaśnić to tak, żeby nawet nie wspomnieć o Isabeau, ale tym mogła się martwić później. Najpierw musiała zdecydować, czy rozmowa z kimkolwiek jest w ogóle dobrym rozwiązaniem, jeśli nie chciała się musieć z pewnych rzeczy tłumaczyć...

Pokręciła głową i pośpiesznie ruszyła wzdłuż uliczki, kierując się z powrotem do miasta. Nie miała pojęcia która jest godzina i czy ktokolwiek jej zniknięcie zauważył, ale to i tak nie miało większego znaczenia. Nie miała w tym miejscu czego szukać, więc równie dobrze mogła wracać, korzystając z tego, że na zewnątrz wciąż było ciemno. Zamierzała chociaż na moment zapomnieć o Rufusie i laboratorium, a nocna wizyta w nowym domu Gabriela i Renesmee wydawała się najlepszą po temu okazją. Co prawda pewnie do tej pory nie nacieszyli się sobą po ślubie, ale mimo wszystko... No cóż, chyba jako bliźniaczka Gabriela i najlepsza przyjaciółka (miała nadzieję) jego żony, mogła sobie pozwolić na „nietakt", jak to już zdążył ująć Rufus. Była na siebie zła za to, że wciąż o nim myślała, ale co mogła z tym zrobić? Chyba niczego dziwnego nie było w tym, że rozpamiętywała coś, co tak bardzo wytrąciło ją z równowagi.

Wyjście z ukrytej uliczki i powrót do miasta zajęły jej o wiele mniej czasu niż odnalezienie laboratorium, dlatego już kwadrans później znalazła się w lesie. Poczuła się lepiej podczas biegu i w otoczeniu drzew; pęd miał w sobie coś kojącego i pozwolił jej się rozluźnić, przynajmniej częściowo. Obecność natury i leśnych żyjątek, które instynktownie wolały się trzymać od niej z daleka, była dezorientująca, a Layla mimo wszystko wolała się mieć na baczności.

A może jednak chodziło o coś więcej, bo...

– Wydawało mi się, że ty jedna powinnaś mnie od razu zauważyć – usłyszała znajomy głosy i z wrażenia omal nie potknęła się o własne nogi.

Ktoś zachichotał. Zaklęła pod nosem i rozejrzała się pośpiesznie dookoła, zanim zauważyła Lawrence'a rozciągniętego na jednej z solidniejszych gałęzi. Obserwował ją leniwie, wyraźnie rozbawiony; jego oczy miały barwę świeżej krwi i nie miała wątpliwości, że dopiero co musiał polować.

– A niech to diabli! – zaklęła na głos, natychmiast przybierając pozycję obronną i spoglądając na niego gniewnie. – A niech to...

– Tak, już to mówiłaś – przypomniał jej, wywracając oczami. – Chyba twój stosunek do mnie nie zmienił się od ostatniego spotkania, mylę się? – Obserwował ją czujnie, czekając na odpowiedź.

Zacisnęła dłonie w pięści, przywołując w duchu ogień.

– Czy jeśli cię poparzę, uznasz to za wystarczającą odpowiedź? – syknęła gniewnie. Zdecydowanie nie miała na to najmniejszej ochoty po tym, jak spotkała się z Rufusem. – Nie mam pojęcia, czego chcesz, ale jesteś idiotą, skoro znów się pokazujesz – dodała chłodno; lodowaty ton paradoksalnie przeczył jej zdolnościom.

– W istocie – przyznał obojętnie. – Albo się mylisz. W zasadzie sadzę, że nie wszystko rozumiesz – dodał, przeciągając się lekko. W ogóle nie wydawał się czuć zagrożenia z jej strony, chociaż przecież bez trudu była w stanie go zabić, gdyby ją zdenerwował.

– Jeśli i ty zamierzasz rozwodzić nad stanem mojej wiedzy, najlepiej od razu stąd uciekaj – syknęła przez zaciśnięte zęby. Lawrence irytował ją w równym stopniu co Rufus, chociaż w jego przypadku przynajmniej miała jakieś powody. – Tym razem naprawdę nie skończę jedynie na psychicznych torturach i naprawdę nie interesuje mnie, czy Carlisle będzie miał do mnie jakieś pretensje.

Lawrence rzucił jej obojętne spojrzenie, po czym z gracją zsunął się z gałęzi, lądując na lekko ugiętych nogach. Włosy miał w lekkim nieładzie, w oczach zaś dostrzegła figlarne iskierki.

– Mój syn raczej nie jest w stanie kogoś znienawidzić, więc możesz śmiało przejść do rzeczy – zaproponował spokojnie, rozkładając ręce. – Chyba, że wolisz porozmawiać. No co z tobą, Laylo? Wydawało mi się, że wcześniej byłaś wdzięczna za to, że ci pomagaliśmy.

Syknęła wściekle, porażona jego bezczelnością.

– Wdzięczna? Chyba raczej powinnam cię zabić za to, co nam wszystkich zrobiłeś! – naskoczyła na niego. Znów była na granicy wybuchu, a obojętność Lawrence'a i jego lekkie podejście jedynie doprowadzały ją do szału. – Dałam ci wtedy okazję do ucieczki jedynie przez wzgląd na Carlisle'a, ale nie obiecuję, że przez cały czas będę taka miła! Sam stwierdziłeś, że nie będzie miał do mnie żadnych pretensji. Swoją drogą, pokazując się tutaj sam prosisz się o kłopoty.

– Mogę wiedzieć o co właściwie ci chodzi? – zapytał zmęczonym głosem. Gdyby go nie znała, uznałaby, że w tym momencie mówi szczerze. – To chyba nic złego, że pojawiłem się w mieście, skoro moja prawnuczka wychodziła za mąż. O rodzinę trzeba dbać, prawda? – zauważył, mrugając do niej znacząco. – Powinnaś wiedzieć o tym najlepiej, bo sama również przyszłaś do swojego rodzeństwa po tym, jak ich zdradziłaś. W gruncie rzeczy postępujemy tak samo, moja droga – stwierdził, uśmiechając się przymilnie. – I na swój sposób oboje jesteśmy aspołeczni. Zaufanie...

Tym razem nie wytrzymała. Zaatakowała, ciskając w jego stronę kulę ognia. Musiał się tego spodziewać, bo uskoczył z wyczuciem, w porę usuwając się morderczemu żywiołowi z drogi. Płomień przeciął powietrze i uderzył w pień najbliższego drzewa, gasnąć pod wpływem siły i prędkości, którą jej zawdzięczał.

– Zdecydowanie radziłabym ci się zamkną – wysyczała przez zaciśnięte zęby. Wytworzyła kolejny płomień, gotowa ponowić atak, kiedy tylko by ją do tego sprowokował. – Kiedyś w końcu trafię, a wtedy obiecuję, że postaram się, żeby bolało. Sam zauważyłeś, że wiele ci zawdzięczamy, więc zamierzam odpłacić ci się w imieniu swoich i reszty – warknęła, nie szczędząc sobie złośliwości.

Lawrence zacmokał z dezaprobatą.

– O ile dobrze mi wiadomo, powinniście winić Jaquesa – zauważył spokojnie. – Moje zdolności są zupełnie inne, jeśli wiesz, co mam na myśli...

Znów warknęła i go zaatakowała. Odskoczył bez trudu, rozbawiony jej zachowaniem. To jeszcze bardziej ją rozeźliło i niemal siłą musiała zmuszać się do zachowania spokoju; wiedziała, że jeśli da ponieść się emocjom, efekt będzie nienajlepszy i znajdzie się na przegranej pozycji, a tego nie chciała. Musiała się skupić, bo rozproszona była jeszcze łatwiejszym celem niż zwyczajny człowiek.

– Wiesz dobrze, co mam na myśli, więc przestań pieprzyć – wydyszała, obserwując go spod przymrużonych powiek. – Nie mam pojęcia jaki mieliście w tym cel z Jaques'em, ale wiem, że to ty kazałeś mu mnie zarazić. Nie wiem jak było z Isabeau, ale...

– Ale, ale... – przerwał jej, skutecznie ją przedrzeźniając. – Prawda jest taka, że nie miałem zamiaru dotknąć twojej siostry! Swoją drogą, najszczersze kondolencje. To mimo wszystko wielka szkoda, bo jej dar...

– Powiedziałam ci już, żebyś się zamknął! – huknęła, podnosząc głos do tego stopnia, że nawet ją zabolały uszy.

Kilka spłoszonych ptaków, które ukrywały się w koronach drzew, zerwało się do lotu i zniknęło z zasięgu wzroku, robiąc przy tym sporo zamieszania. Prawie nie zwróciła na to uwagi, zbyt skupiona na Lawrence'u i narastającym gniewie, który odczuwała. Teraz już nie tyle się wściekała, co wręcz płonęła, całkowicie wytrącona z równowagi. Ogień tańczył na jej odsłoniętej skórze, niebezpieczny, ale całkowicie posłuszny jej woli. Stanowił broń doskonałą, jeśli tylko wiedziała jak go użyć.

Pierwszy raz dostrzegła w oczach Lawrence'a wątpliwość i uśmiechnęła się z satysfakcją. Pamiętała jak płaszczył się przed nią ostatnim razem, kiedy dotarła do tych najbardziej okrutnych wspomnień – wspomnień o jego zmarłej żonie, o Beatrycze – i na samą myśl poczuła, jak przechodzi ją dreszcz rozkoszy. Wiedziała, że wspomnienia i uczucia mogą być po stokroć gorsze od śmierci i zamierzała to wykorzystać.

– Sam tego chciałeś – powiedziała cicho, powoli się do niego zbliżając. – Znasz to powiedzenie? Nie igraj z ogniem, bo się poparzysz? – Wyrzuciła płomienie w górę, bawiąc się i ciesząc ich tańcem. – Obawiam się, że właśnie popełniłeś bardzo poważny błąd.

Patrzył na nią przez kilka sekund, a potem nagle się uśmiechnął.

– A założymy się?

W jednej chwili coś się zmieniło – on się zmienił. Nie chodziło o jakąś widoczną zmianę w wyglądzie; to było coś... subtelniejszego. Kiedy się odezwał, poraziło ją brzmienie jego głosu. Uśmiech i spojrzenie byłego pastora również miały w sobie coś niepokojącego, co sprawiło, że Layla zatrzymała się gwałtownie.

Wampir uśmiechnął się.

– Co się stało, Laylo? – zapytał cicho. – Wydawało mi się, że dopiero co byłaś gotowa mnie zaatakować...

Drwił sobie z niej, ale chociaż pragnęła, nie była w stanie się poruszyć. Nie wypowiedział żadnej komendy na głos, nie zrobił niczego, co mogłoby ją zaniepokoić, a jednak nagle ją obezwładnił! Oszołomiona, spróbowała odwrócić od niego wzrok, ale chociaż nie patrzyła mu w oczy i tak była jak sparaliżowana. Po prostu stała, całkowicie oszołomiona i niezdolna do zapanowania nad własnym ciałem.

To było w nim. Uświadomiła sobie nagle i ta myśl była niczym najgorszy cios. Wcześniej zbagatelizowali hipnotyczne zdolności Lawrence'a, przekonani o ich nikłej mocy; początkowo może i faktycznie tak było, ale wszystko wskazywało na to, że nie tylko Renesmee w ciągu ostatnich miesięcy sporo się nauczyła. Uświadomiła sobie, że Lawrence nie tyle skapitulował, ale po prostu się wycofał, żeby ponownie zebrać siły. I chociaż tym razem nie miał do dyspozycji telepatów, najwyraźniej doskonale wiedział, co zamierzał zrobić.

Nigdy nie przypuszczała, że ktokolwiek będzie w stanie zahipnotyzować telepatę... Że będzie w stanie zahipnotyzować ją! A jednak stała teraz, całkowicie pozbawiona woli i zdana na łaskę wampira. Lawrence nie spuszczał jej wzrok, chociaż w jego przypadku nie chodziło o kontakt wzrokowy ani nawet telepatię. To po prostu było w nim – w jego głosie, w jego ruchach i w jego spojrzeniu. Nie była pewna kiedy to odkrył, ale to już nie miało znaczenia, skoro jego zdolności zdecydowanie się rozwinęły i teraz przewyższały wszystkie formy hipnozy z jakimi przyszło jej się spotkać. To było przerażając, a teraz nawet nie była w stanie ostrzec kogokolwiek przed tym z czym mają do czynienia!

Gabrielu..., zaryzykowała, ale wiedziała, że jej myśl nie wyszła poza jej własną głową. Była zablokowana, jakkolwiek dziwnie to brzmiało, a Lawrence wyraźnie dobrze się bawił.

– Sama widzisz, że troszeczkę się pozmieniało – zauważył pogodnie pastor, podchodząc do niej i obserwując ją z zaciekawieniem. – Opłacało się pobyć trochę w samotności. Wasza grupa... Cóż, być może trochę zbyt pochopnie się za to zabrałem, ale nie ma tego złego, prawda? – Uśmiechnął się i ciągnął swój monolog: – Byłem na ciebie zły po tym, jak ostatnio mnie potraktowałaś, ale to mimo wszystko okazało się prezentem do losu. Przez miesiące próbowałem rozwinąć własne zdolności. Na początku po prostu nakłaniałem ludzi do tego, żeby robili to, czego chciałem. To było takie miłe umilenie polowań, bo teraz posiłki same do mnie przychodziły. – Roześmiał się na jakieś wspomnienie. – Z czasem odkryłem, że wcale nie muszę zachowywać się jak nasza droga Diana i patrzeć im w oczy, żeby uzyskać efekty. Wystarczył dźwięk mojego głosu, samo spojrzenie albo odpowiednie ruchy... Nawet zapach, chociaż tą bronią dysponują wszyscy nieśmiertelni. W moim przypadku to jest po prostu silniejsze – wyjaśnił obojętnie. – Myśli też mają związek, ale to akurat wychodzi mi najsłabiej. Chyba nawet lepiej, bo od razu byście się zorientowali, gdybym wykorzystywał wasze sztuczki. Ale czasami warto jest potrafić i to, zwłaszcza kiedy przebywa się z telepatami. Swoją drogą, nawet zabawne jest to, że moje zdolności są w stanie obezwładnić nawet was, chociaż nie byłem pewien czy to działa zawsze, czy może wyłącznie na wybranych. Przyznam, że początkowo miałem pewne obawy czy uda mi się ciebie powstrzymać, Laylo.

Słuchała go, chłonąć każde słowo na wypadek, gdyby jednak zdołała uciec. Nie miała pojęcia, czego Lawrence od niej właściwie chce, ale obawiała się, że w najlepszym wypadku może liczyć na to, że ją zabije. To nie było w jego stylu – miała go za okrutnego, ale niekonieczne bezwzględnego mordercę – z drugiej jedna strony miał swoje powody do tego, żeby chcieć się na niej mścić.

Zamrugał i spojrzał na nią z zaciekawieniem, jakby zdążył zapomnieć, że stoi tuż obok niego.

– Och, przepraszam – zreflektował się. – Być może się mylę, ale wydaje mi się, że chciałabyś o coś zapytać?

Ledwo to powiedział, poczuła, że gdyby tylko zachciała, zdołałaby się odezwać. W pierwszym odruchu oczywiste wydało jej się to, żeby zacząć krzyczeć – przecież dom Allegry albo nowe mieszkanie Gabriela i Renesmee nie było znów tak daleko – szybko jednak odrzuciła od siebie tę myśl. Pomijając fakt, że Lawrence z pewnością nie był na tyle głupi, żeby jej na to pozwolić, wolała nie ryzykować, że ktokolwiek z jej bliskich narazi się na niepotrzebne niebezpieczeństwo.

W głowie kłębiły jej się setki pytań, które pragnęła zadać, chociaż Lawrence pewnie i tak by na nie nie odpowiedział – albo nie znając odpowiedzi, albo dla bezpieczeństwa woląc ich nie udzielać. Większość z nich zresztą zdawała już niejednokrotnie, chociażby to o to, co właściwie się z nimi działo. Albo dlaczego to wszystko robił. To drugie akurat wydawało jej się w jakimś stopniu oczywiste, chociaż nie miała pojęcia jak Beatrycze wpasowywała się w to wszystko, czego Lawrence przez te wszystkie lata dokonał. Zaczynała nawet wątpić w to, czy wampir w ogóle dostrzega jakikolwiek sens w swoich działaniach. Jeśli miała być ze sobą szczera, zdecydowania zaczynała wierzyć w to, że Lawrence Cullen jest po prostu szalony.

– Pieprz się – zaproponowała, nie mając lepszego pomysłu. Przynajmniej poczuła się trochę lepiej, kiedy się skrzywił.

– Au... Tego bardziej spodziewałbym się po twojej siostrze – stwierdził, wzdychając demonstracyjnie. – No dobrze, jak sobie chcesz, ale żebyśmy później nie narzekała, że...

Urwał gwałtownie i rozejrzał się dookoła. Layla zamarła w oczekiwaniu, dopiero po chwili uświadamiając sobie, że nie są sami. Prawie nie zauważyła, jak coś z zawrotną prędkością śmignęło pomiędzy drzewami, skutecznie rozpraszając Lawrence'a. Co prawda nie do tego stopnia, żeby uwolnił ją spod swojego czaru, ale mimo wszystko...

Wampir zaklął pod nosem i rzucił jej przelotne spojrzenie, jednocześnie wciąż rozglądając się dookoła.

– Masz się stąd nie ruszać – nakazał, wycofując się i uważnie obserwując. Przyczaił się, gotowy do ewentualnego ataku, gdyby tylko naszła potrzeba tego, żeby się bronić.

Jego głos i słowa były równie zniewalające, co spojrzenie. Nawet gdyby chciała, nie mogła oprzeć się myśli, która rozbrzmiała echem w jej umyśle, wnikając do każdej komórki ciała. Nie była w stanie walczyć z czarem, który roztaczał wokół siebie Lawrence , nie wspominając już o ostrzeżeniu potencjalnego wybawczy przed niebezpieczeństwem.

Coś ponownie poruszyło się między drzewami. Ciemny cień przemknął przez las, tym razem po przeciwnej stronie puszczy niż wcześniej. Widać było, że Lawrence jest co najmniej zdenerwowany; Layla wzięła to za dobry znak, bo najwyraźniej oszołomienie dwóch osób jednocześnie było czymś dla niego trudniejszym, jeśli nie niemożliwym. A przynajmniej miała nadzieję, że ruch coś ułatwi i pastor okaże się bezradny...

– Co do...? – mruknął rozdrażniony, ale i tym razem nie było dane mu dokończyć zdania.

Postać ponownie śmignęła przez las, ale tym razem nie zamierzała na tym skończyć. Nagle po prostu wystrzeliła spomiędzy drzew i zanim ktokolwiek zdążył zaprotestować, rzuciła się wprost na Lawrence'a. Wampir warknął gniewnie i przez kilka sekund Layla widziała jedynie dwie postacie, które na początku zwarły się w ciasnym uścisku, zanim pastorowi udało się oswobodzić i odskoczyć na bezpieczną odległość. Przyczaił się pomiędzy drzewami, gniewnie spoglądając na swojego przeciwnika i gniewnie warcząc. Jego oczy błyszczały, zaś gdyby wzrok mógł zabijać, prawdopodobnie wszyscy w promieniu kilometra byliby już martwi.

Layla poczuła się tak, jakby zdjęto z niej ogromny ciężar. Zachwiała się i raptownie zrobiła krok do przodu, nagle odzyskując kontrolę nad ciałem. Oddychała ciężko, jakby właśnie przebiegła maraton, ale chociaż wszystko rwało się w niej do natychmiastowej ucieczki, nie ruszyła się z miejsca. Wpatrywała się za to okrągłymi ze zdumienia oczami w swojego wybawcę, który przyczaił się kilka metrów przed Lawrence'm, łypiąc na niego gniewnie i wręcz wyczekując okazji do kolejnego ataku.

Jasne włosy wydawały się niemal srebrne w nikłym oświetleniu, które zapewniało przebijające się przez baldachim liści światło księżyca. Chyba prędzej spodziewałaby się, że to Carlisle zdecyduje się ją uratować, ale to nie do niego należał głos, który wdarł się w zapadłą ciszę.

– O ile się dobrze orientuję, nie tak należy traktować kobiety – stwierdził cicho dobrze znany jej głos. Brzmiał równie nisko i hipnotyzująco, co wtedy, kiedy usłyszała go po raz pierwszy, chociaż tym razem wyróżniała go istotna nuta, którą natychmiast rozpoznała.

Tym czymś była wściekłość. Nie zwyczajny gniew, ale wręcz narastająca z każdą kolejną sekundą furia.

Rufus poruszył się, przygotowując się do ataku. Jego zwykle czekoladowe oczy błyszczały czerwienią.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro