Pięćdziesiąt osiem

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Esme

Musiało być sporo po północy, a jednak Esme wciąż leżała na łóżku, beznamiętnym wzrokiem wpatrując się w sufit. Nie pamiętała jak wiele godzin minęło odkąd się położyła, ale to nie miało żadnego znaczenia. Leżała w bezruchu, nawet przy tym nie oddychając i po prostu patrzyła, jakby cisza i spokój mógłby przynieść ukojenie, którego tak bardzo potrzebowała. Kolejne sekundy mijały, przeistaczając się w minuty i długie godziny, ale prawie nie była tego świadoma. Widziała jedynie sufit i nawet w mroku jej doskonały wzrok był w stanie wychwycić wszelakie niedoskonałości łuszczącej się farby. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak biegną wszystkie pęknięcia, nawet te najdrobniejsze i to uświadomiło jej, że dom Allegry potrzebuje większej ilości pracy niż ta, którą włożyli w jego remont w ciągu minionych miesięcy.

Zabawne, myślała o remoncie, a jednak to nie było w stanie w pełni zając jej jakże wszechstronnego umysłu. Krótko po przemianie zachwycała się tym, jak wiele miejsca ma teraz w głowie, teraz jednak sądziła, że to jest jej przekleństwem. Obojętnie jak się starała i na czym usiłowała się skupić, w żaden sposób nie mogła myśleć o Renesmee i dzieciach. Aż za dobrze pamiętała ten moment, kiedy uświadomiła sobie, że zupełnie o nich zapomniała, a teraz nigdzie ich nie ma. Zaraz po tym przed oczami stanęła jej krwawa scena na placu, gdzie znaleziono ciało tego chłopca, Sean'a. Prawie natychmiast jej umysł wypełnił się krzykami zrozpaczonej Renesmee i było to gorsze nawet od mentalnego bólu, który chwilę po tym sprawiał jej wnuczka. Carlisle stanął jej w obronie i w innej sytuacji pewnie by ją to zachwyciło, ale teraz... Zasłużyła na to. Wiedziała jak boli strata dziecka, a jednak pozwoliła, żeby to, co Nessie i Gabriel mieli najcenniejsze, spotkało coś złego. Była potworem i zdawała sobie z tego sprawę, nawet jeśli Carlisle później przez wiele godzin tulił ją do siebie, całował i powtarzał, że jest zupełnie inaczej.

Jej oczy prawie natychmiast stały się na powrót suche. Nie cierpiała aż do tego stopnia nawet wtedy, gdy straciła syna albo gdy Charlesowi zdarzało się ją uderzyć. Być może brało się to stąd, że przemiana w wampirzycę i to, co się z nią wiązało, nie dało jej okazji na prawidłową żałobę po stracie synka. Były mąż z kolei nie znaczył dla niej nic, więc nie zamierzała z jego powodu rozpaczać. Tamten okres – jej ludzkie życie – przepadło i już nigdy więcej nie miało wrócić. Teraz żyła inaczej, o ile bycie wampirem można było określić mianem prawdziwego życia; wiedziała jedynie, że dopiero po śmierci spotkało ją szczęście, kiedy na jej drodze ponownie stanął anioł. Teraz jednak go nie było, a ona mogła podwoić sobie na cierpienie bez łez, bo i te nie były jej dane.

Wiedziała, że wszystko jest ją winą. Carlisle mógł powtarzać, że jest inaczej, a słowa powiedziane w złości nie mają żadnego znaczenia, ale to przecież nie zmieniało tego, co było prawdziwe. W końcu to właśnie ona zaproponowała Nessie i Isabeau, że zostanie z dziećmi. To ona wzięła na siebie tę odpowiedzialność, a jednak zawiodła, pozwalając żeby zaślepiła ją zazdrość i zawiść wobec Aquy. Tak, była zazdrosna, ale chyba nie było w tym nic dziwnego, skoro tak bardzo kochała Carlisle'a. Widok jego u boku innej wampirzycy rozdarłby jej serce, nawet jeśli jednocześnie sądziła, że nie jest warta miłości, którą doktor ją darzył. To było błędne koło i niezależnie od sytuacji, uczucie to zawsze niosło ze sobą równie wiele radości, co i bólu.

Teraz jednak był przede wszystkim ból, który powoli wyniszczał ją od środka. Chciała coś zrobić, żeby tylko poczuć się lepiej, ale przecież nie mogła. Była bezradna, podobnie jak wszyscy inni w Mieście Nocy, bo nikt nie był w stanie odnaleźć zaginionych dzieci. Jakby tego było mało, Carlisle niechętnie opowiedział jej o tym, czego dowiedział się od Isabeau; nie chciał żeby wiedziała, że dzieci być może czeka los podobny do tego, który spotkał Seana. Wiedział, że ta wiadomość sprawi jej jeszcze więcej cierpienia, ale przecież zasłużyła sobie na to. Chciała wiedzieć i miała do tego prawo.

A teraz tak bardzo chciała coś zrobić. Cokolwiek, byleby zacząć działać...

– Esme? – Znajomy głos wyrwał ją z zamyślenia. Edward był poza domem, bo nie mógł znieść jej pełnych cierpienia myśli, ale nie miała mu tego za złe. To nie on zresztą ją wołał. – Esme, gdzie jesteś?

Nie odpowiedziała, ale podniosła się, żeby wyjść Carlisle'owi naprzeciw. Do tej pory z wytęsknieniem oczekiwała momentu, kiedy miał wrócić z pracy; wtedy zwykle witała go radośnie, ostatnio nawet pocałunkami, po czym czekała aż odłożyć swoją torbę i się przebierze, żeby móc zająć go rozmową na długie godziny. Czasami opowiadał jej o wszystkim, co wydarzyło się w szpitalu, a ona spijała zachłannie każde słowo, które padło z jego ust, zachwycając się tym, jak wiele empatii i zrozumienia miał w sobie. Innym razem po prostu milczeli i patrzyli na siebie, ale nie było w tym niczego niezręcznego.

Teraz jednak nawet to nie miało być jej dane.

Ruszając się niczym automat, ciaśniej otuliła się jedwabnym, ciemnozielonym szlafrokiem, który kiedyś jej podarował, twierdząc, że zieleń idealnie pasuje do jej kasztanowych włosów. Wampiry nie odczuwały chłodu; przynajmniej nie powinny, chociaż od jakiegoś czasu Esme miała wrażenie, że ze wszystkich stron otacza ją lodowate powietrze, które przenikało nawet przez jej wampirzą skórę, przyprawiając ją o dreszcze. Tym razem było podobnie, a ona nie marzyła o niczym innym, a jedynie o tym, żeby zostać w łóżku i jakimś cudem być w stanie zasnąć. Kiedy jeszcze była człowiekiem, sen był najlepszym sposobem na to, żeby uciec od codzienności i tego, co ją dręczyło, najczęściej z winy męża, teraz jednak nawet to nie było jej dane.

Wyciągnęła rękę w stronę klamki, nie miała jednak okazji, żeby otworzyć drzwi, bo te uchyliły się w tym samym momencie. Cofnęła się o krok, żeby zrobić Carlisle'owi miejsce i móc na niego spojrzeć, chociaż i tak nie odważyła się zajrzeć w jego złociste tęczówki. Czuła się nieswojo, kiedy w takich momentach okazywał jej czułości, bo po prostu sobie na nią nie zasłużyła, zwłaszcza teraz, kiedy miała tak wiele na sumieniu. Jak los mógł ją obdarować aniołem, skoro z jej winy mogło dojść do tragedii?

– Wołałem cię. Nie słyszałaś? – zapytał Carlisle, chociaż oczywiste było, że przy jej wyostrzonych zmysłach było to niemożliwe. – Spędziłaś tutaj cały dzień? – dodał, lustrując ją wzrokiem. Wydawał się zaskoczony, ale i jeszcze bardziej zmartwiony, chociaż przecież nie chciała, żeby się z jej powodu zadręczał.

– Jakoś nie miałam dzisiaj ochoty na nic – odparła lakonicznie, wzruszając ramionami. Nie mogąc się powstrzymać, zrobiła krok do przodu i stanąwszy na palcach (natura poskąpiła jej wzrostu, ale nie czuła się źle z tym, że Carlisle był od niej zdecydowanie wyższy), złożyła na jego ustach krótki pocałunek. Odwzajemnił go, jednocześnie kładąc dłonie na wcięciu jej bioder i przyciągając ją jeszcze bliżej. Obejmował ją, nawet kiedy już się odsunęła i po prostu stali naprzeciwko siebie, patrząc sobie w oczu. – Długo cię nie było – poskarżyła się cicho.

– Przepraszam cię – zreflektował się natychmiast, chociaż nie widziała powodu, żeby musiał się jej z czegokolwiek tłumaczyć. Przecież nie istniała rzecz, której nie byłaby w stanie mu wybaczyć, a spóźnienia były czymś naturalnym w jego zawodzie; przecież nie raz wzywani go do szpitala nawet po godzinach i najwyraźniej nawet w Mieście Nocy nie miało się to zmienić. – Allegra poprosiła mnie, żebym dopilnował Caroline. Nie jest w najlepszym stanie – wyjaśnił lakonicznie.

Znała ten ton, bo podobnie zachowywał się, kiedy próbował ukryć przed nią, co takiego odkryła Isabeau. Pełna złych przeczuć cofnęła się jeszcze o krok i spojrzała na Carlisle'a z niepokojem.

– Co się stało? – zapytała, chociaż jednocześnie nie chciała usłyszeć odpowiedzi. – Czy Caroline...? O mój Boże! – westchnęła, nagle rozumiejąc.

Carlisle nie zaprotestował, więc nie potrzebowała już żadnych dodatkowych potwierdzeń. Czując, że drży na całym ciele, przeszła kilka metrów, żeby ponownie opaść na łóżko. Zastygła a nim, znów czując suchość pozbawionych łez oczu i przyciskając dłoń do ust, żeby powstrzymać szloch.

Czuła na sobie udręczone spojrzenie Carlisle'a. Nie chciała, żeby kolejny raz musiał oglądać jej cierpienie, ale jednocześnie nie była w stanie zrobić nic, żeby jakoś to powstrzymać.

– Esme... – Doktor westchnął, dobrze zdając sobie sprawę z tego, że nie jest w stanie jej pomóc.

– Co takiego się stało? – zapytała natychmiast, jakoś panując nad drżeniem głosu. – Kto to był? – Musiała wiedzieć.

– Jej synek, Jack.

Zamknęła oczy , chociaż nawet to nie przyniosło ukojenie. W tamtym momencie ból się nasilił, a ona mogła myśleć już tylko o tym, jak poczuła się w momencie, kiedy przeszła przez to samo, co teraz Caroline. „Śmierć łóżeczkowa" – powiedział jej wtedy lekarz i to jedno zdanie przekreśliło wszystko, jednak nawet tego nie dało się porównać z tym, co działo się teraz. Bo tego można było uniknąć, gdyby tylko... Gdyby ona tylko...

Znajome, silne ramiona owinęły się wokół niej. Nie uniosła powiek, ale w zamian mocniej wtuliła się w Carlisle'a, pozwalając żeby ją obejmował i przytulał. Poczuła jego wargi na swoim czole i we włosach, kiedy zaczął obsypywać jej twarz pocałunkami, mając nadzieję, że przynajmniej w ten sposób jej ulży. Nareszcie mogła się cieszyć tym, że naprawdę tworzyli parę, ale nawet po wyznaniu sobie uczuć, woleli nie afiszować się swoimi uczuciami. To było coś intymnego, co należało tylko do nich i czym woleli się cieszyć, kiedy byli sami.

Esme delikatnie odchyliła głowę, pozwalając żeby pocałunki przesunęły się również na jej szyję. Dopiero po tym, zniecierpliwiona i złakniona czegokolwiek, co nie byłoby bólem i strachem, otworzyła oczy i stanowczo doprowadziła do tego, żeby Carlisle naprawdę ją pocałował. Przygarnął ją do siebie mocniej i wkrótce oboje wylądowali na plecach, spleceni w ciasnym uścisku i złaknieni siebie nawzajem. Całowała go, błogosławiąc, że wampiry nie potrzebowały tchu; dzięki temu mogła tak trwać nawet wieczność, chociaż wiedziała, że to nie będzie im dane.

Odsunęła się, zawstydzona tym, że mogła podwoić sobie na coś podobnego w obecnej sytuacji, ale nie mogła zmusić się do tego, żeby wypłatać się z objęć Carlisle'a. W zamian wtuliła twarz w jego tors, wdychając słodki zapach i pragnąc, żeby jakimś cudem podziałał na nią kojąco.

– Boję się – wyznała mu cicho. – To wszystko moja wina. A co, jeśli nie zdążymy na czas i następnym razem to będzie Alessia albo... albo...

– Cii... Nawet tak nie mów – skarcił ją, jednocześnie wzmacniając uścisk wokół niej. – Zobaczysz, że wszystko będzie dobrze.

Zaczęła głowę, żeby na niego spojrzeć. Ich oczy na moment się spotkały, a ona zatonęła w płynnym złocie jego łagodnych, szczerych oczu.

– Obiecujesz? – zapytała cicho; wiedziała, że nie będzie w stanie jej okłamać.

– Obiecuję ci.

Ich usta ponownie się spotkały, a Esme poczuła, że powoli emocje przejmują nad nią kontorlę. Po przemianie Carlisle ostrzegał ją, że przez pierwszy rok, a może i dłużej, to pragnienie będzie stanowiło dla niej sprawę pierwszorzędną, ona jednak tego nie czuła. Już wcześniej obserwował z niedowierzaniem, jak swobodnie czuła się w obecności Renesmee czy dzieci, aż rwąc się do tego, żeby się nimi zając. Również teraz to nie krew była jej w głowie, chociaż nawet nie przypuszczała, że jeszcze kiedykolwiek poczuje tego typu pragnienie. Nie wspominając już o tym, że nawet w najśmielszych marzeniach nie brała pod uwagę tego, że kiedykolwiek uwolni się od męża i zwiąże z kimś tak wspaniałym, swoją jedyną prawdziwą miłością od dnia, kiedy jako szesnastolatka ujrzała go po raz pierwszy. Kto by pomyślał, że złamana noga może nieść ze sobą tak wiele korzyści...

Zupełnie nad sobą nie panując, popychana przez emocje i rodzaj pragnień, których nigdy wcześniej nie zaznała, bez trudu doprowadziła do tego, żeby znaleźć się na nim. Wciąż tęsknię muskając wargami jego usta, dłonie wplotła w jasne włosy najważniejszej osoby w jej egzystencji. Carlisle nie pozostał jej dłużny i przytulił ją jeszcze mocniej, odwzajemniając pieszczotę z równie wielką pasją o którą nawet by go nie podejrzewała. Jego dłonie błądziły po jej plecach, wzdłuż kręgosłupa, przyprawiając ją o dreszcze, które jednak nie miały nic wspólnego z chłodem albo lodowatym ziąbem, który odczuwała. On, ostoja spokoju, zawsze wydawał jej się nieosiągalny, kiedy zaś powiedział, że ją kocha, słowa te jeszcze przez długi okres czasu nie były w stanie w pełni przedrzeć się do jej świadomości. Teraz jednak poczuła to w pełni i nagle zapragnęła znaleźć się jeszcze bliżej, tak blisko, jak tylko było to możliwe.

Pierwszy raz naprawdę pragnęłam kogoś tak bardzo. To nie było jedynie fizyczne pożądanie, bo pierwszy raz łączyło ją jakiekolwiek emocjonalne powiązanie z jakimkolwiek mężczyzną. Nie kochała Charlesa, a momenty, kiedy zmuszał ją do tego, żeby się kochali, bardziej podchodziły pod gwałt niż czystą miłość. Jego nie obchodziło, czy ona w ogóle miała na to ochotę, nie miało też znaczenia, że dla niej był odpychający, a gwałtowne traktowanie odbierało jej wszelaką przyjemność. Jedynym, co było dobre, okazał się owoc tych brutalnych nocy – jej ukochany syneczek – ale nawet on został jej odebrany. Był kimś, kto powstał w wyniku czegoś rak okropnego i ją opuścił, ale tylko dlatego, żeby nareszcie mogła zaznać szczęścia. Perspektywa kolejnego związku i miłości wciąż trochę ją przerażają, bo nie miała pewności, czy piekło kolejny raz się nie powtórzy, ale przecież ufała Carlisle'owi ponad wszystko; wiedziała, że nie byłby w stanie jej skrzywdzić, poza tym naprawdę go kochała. Zawsze był wobec niej delikatny i czuły, i właśnie tego jej brakowało – tego tak bardzo pragnęła w tym momencie.

Nigdy nie była dobra w uwodzeniu mężczyzn, bo i żadnego do tej pory tak naprawdę nie pragnęła. To Carlisle skradł jej serce, tuż po ich pierwszym spotkaniu, kiedy była zwyczajną nastolatką. Dla Charlesa nigdy nie starała się być pociągająca, a przez trwanie ich fałszywego małżeństwa, ani razu nie dążyła do zbliżenia między nimi. Tym razem było inaczej, ale instynktownie wiedziała, co powinna zrobić.

Pozwoliła, żeby pożądanie przejęło nad nią kontrolę. Nachylając się nad Carlisle'm i muskając włosami jego idealną twarz, złożyła kolejny pocałunek na jego wargach. Wiedziała, że to wystarczy; wlałam w pieszczotę całą swoją tęsknotę, miłość i pragnienia, a i tak miała wrażenie, że to wciąż zbyt mało, bo tego co czuła nie da się w żaden sposób zwizualizować ani opowiedzieć słowami. Carlisle jednak zrozumiał i odwzajemnił jej pocałunki z równie wielką pasją. Wtuliła się w niego mocniej, pozwalając żeby błądził dłońmi po jej ciele i trzymał ją tak mocno, tak blisko...

Wciąż go całując, uwolniła ręce i zaczęła zwieść z siebie aksamitny szlafroczek. Poluzowała pasek w talii i rozchyliła go, pozwalając żeby miękki i śliski materiał lekko zsunął się z jej ramion. Pod spodem miała jedynie cienką kremową sukienkę na ramiączkach, której zamierzała pozbyć się równie łatwo. Drżała na samą myśl o tym, ale mimo zdenerwowania, wyczekiwała na tamten moment z wytęsknieniem.

Carlisle spojrzał na nią pożądliwie i – co całkiem wytrąciło ją z równowagi – bez ostrzeżenia stanowczo odepchnął ją od siebie. Zaskoczona zwinęła się z niego na materac, tępo wpatrując się w jego twarz, kiedy szybkim ruchem ponownie nakłonił ją do tego, żeby się okryła i znacznie zwiększył odległość, która ich dzieliła. Poczucie odrzucenia i beznadziejności pojawiło się natychmiast, jedynie potęgując wcześniej odczuwa elektroniczna poczucie winy i rozgoryczenie. Nie chciał jej! Co ona sobie w ogóle myślała, kiedy zdecydowała się spróbować?!

Objęła się ramionami i odwróciła wzrok, nie chcąc żeby dostrzegł jej rozczarowanie i to, jak bardzo była teraz zawstydzona. Nie oddychała, bojąc się, że płytki oddech zdradzi to, że jej oczy kolejny raz były suche, a ona szlochała po wampirzemu. Znów wszystko zepsuła i to na dodatek między nimi, niszcząc jedyną rzecz, która dawała jej poczucie bezpieczeństwa i była dla niej tak droga. Miłość – ich związek – jako jedyna podtrzymywała ją na duchu po tym, co się wydarzyło, ale teraz...

Czuła, że Carlisle na nią patrzy, ale sama bała się przekonać, jaki jest wyraz jego twarzy. Potrafiła to sobie wyobrazić, nawet jeśli obrazy te wydawały się nierealne. Czy widziała go kiedykolwiek zagniewanego na nią? Mógłby patrzeć na nią z obrzydzeniem? Charlesa mógł, chociaż to i tak nie powstrzymywało go od robienia tych strasznych rzeczy. A teraz na dodatek była wampirzycą – urodziwą, ale najwyraźniej nie dać wystarczającą dla niego. Gdyby jednak dostrzegła w złocistych tęczówkach Carlisle'a rozczarowanie... To odkrycie po prostu by ją zniszczyło.

A on wciąż na nią patrzył. Dlaczego, do cholery, musiał wciąż na nią patrzeć...?

– Esme... – Jej imię zabrzmiało tak, jakby je wyśpiewał. Nie tego się spodziewała, ale i tak drgnęła i skuliła się tak, jakby co najmniej próbował ją uderzyć. – Mój Boże, sprawiłem ci przykrość, prawda? Esme, proszę, spójrz na mnie.

Nie mogła mu odmówić, kiedy tak bardzo ją prosił. Chociaż nie chciała, powoli odwróciła głowę, żeby po chwili znaleźć się pod wpływem spojrzenia złocistych tęczówek siedzącego przed nią wampira. Carlisle nie wydawał się ani zły, ani rozczarowany; to było zmartwienie, chociaż dostrzegła również ogniki w jego topazowych oczach, jakby wciąż jeszcze nie doszedł do siebie po wybuchu namiętności między nimi. Zwykle idealnie ułożone jasne włosy miał w nieładzie, co paradoksalnie sprawiało, że wyglądał jeszcze bardziej pociągająco, przez co odrzucenie wydawało się tym boleśniejsze.

– Nie chcesz mnie – stwierdziła cicho. Jej słowa nie były głośniejsze od szelestu opadających na ziemię liści, ale wiedziała, że on usłyszał ją doskonale. – Rozumiem. I przepraszam. Nie powinnam była...

Spodziewała się wielu reakcji, ale nie tego, że Carlisle roześmieje się. Był to tym bardziej cudowny i zarazem zaskakujący dźwięk, że w jego śmiechu nie było niczego szyderczego. W zasadzie w jakiś dziwny sposób poczuła się lepiej.

– Kochana, ty nie rozumiesz? – Spojrzał jej w oczy, skutecznie uniemożliwiając jej odwrócenie wzroku. – Pragnę cię. Pragnę cię jak wariat – powtórzył – i właśnie tutaj leży problem. Nie chcę też, żebyś zrobiła pod wpływem emocji coś, czego później mogłabyś żałować.

Rzuciła mu pełne niedowierzania, urażone spojrzenie. Jak mógł w ogóle coś podobnego zasugerować?

– Nie robię tego przez to, że chcę poprawić sobie humor – zaoponowała z nutą goryczy. – Kocham cię. I naprawdę tego chcę, dlatego...

– A ja kocham ciebie – przerwał jej – i z tego powodu nie mogę ci dzisiaj dać tego, czego ode mnie oczekujesz. Możesz mi wierzyć, że cię pragnę, ale to jedynie potwierdza, że powinniśmy zaczekać. Jesteś jedyną istotą, którą darzę tak wielkim szacunkiem. Poza tym l, chyba zapomniałaś kto mnie wychowywał – dodał, krzywiąc się nieznacznie. – Nie tak zostałem wychowany. Wiele się zmieniło, a wiara, którą wyznają miedzy innymi Licavoli jest fascynująca, ale mimo wszystko jestem tradycjonalistą. Nie potępiam tego, że Nessie i Gabriel albo Isabeau... – Skinęła głową, zachęcając go żeby mówił dalej. – Ja chciałbym zrobić to tak, jak zostałem nauczony. Z moją żoną, kobietą, która będzie do mnie należała i której się oddam. Jeśli cię tym zraniłem, to proszę, wybacz mi, bo nie taki miałem zamiar. Zrozum, że ja po prostu...

Zatkała mu usta pocałunkiem, nie wiedząc czy w tym momencie bardziej jest zachwycona, czy może rozbawiona swoją własną głupotą. Więc o to cały czas chodziło? O tradycję? Niewielu znała mężczyzn, dla których miało to jeszcze jakiekolwiek znaczenie, a jednak Carlisle... I jeszcze powiedział, że jej pragnie i że ją kocha! Mogła tego słuchać każdego dnia, po San kres wieczności i chyba nigdy nie miało jej się to znudzić.

Odsunęła się, ale mimo niedosytu, wolała znów nie ryzykować, że pozwoli sobie na więcej niż był w jej stanie w tym momencie dać. Nie mogła mieć pewności, ale jeśli naprawdę mu na niej zależało, to ona była kobietą o której mówił. W takim wypadku mogłaby czekać długie lata, jeśli tylko byłoby to gwarancją tego, że będzie w stanie zatrzymać go przy sobie. A może kiedyś... Nie chciała robić sobie nadziei, żeby się później nie rozczarować, ale to przecież właśnie ona złapała ślubny bukiet Renesmee. Czyżby pewne tradycje miały w sobie coś więcej niż tylko powszechną symbolikę?

W tamtym momencie przez kilka chwil poczuła się naprawdę szczęśliwa – po raz pierwszy od dnia, kiedy pozwoliła, żeby wszytko po raz kolejny się skomplikowało.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro