Pięćdziesiąt trzy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Renesmee

Layla powoli podeszła do nas. Nasze spojrzenia na moment się spotkały i zauważyłam, że trochę się speszyła, zwłaszcza na widok Carlisle'a, po chwili jednak wzięła się w garść i w pośpiechu do mnie dopadła. Mocno chwyciła mnie za ramię i szczerząc się w uśmiechu, spróbowała pociągnąć mnie za sobą.

– Cześć, bratowa – zaświergotała, zachowując się tak, jakby wcale nie zniknęła na kilkanaście dni, a wcześniej nie zachowywała się dziwnie. Spojrzałam na nią tępo, ale nie wyglądała na przejętą. Jeśli już, była zdenerwowana, chociaż nie potrafiłam stwierdzić z jakiego powodu. – Fajna kiecka – dodała z odrobiną przekąsu, wymownie zerkając na różową, falbaniastą kreację, którą musiałam nosić przez dziwaczny gust Michaela.

– Daruj sobie – westchnęłam, nie kryjąc poirytowania. Nie miałam nastroju, zwłaszcza po ataku Williama, a pojawienie się siostry Gabriela jeszcze bardziej wytrąciło mnie z równowagi. – Lay, gdzieś ty się podziewała? Gabriel i Isabeau...

– Tak, tak. Wyjaśnię wam po drodze. Teraz chodźmy – przerwała mi. Stanowczo ujęła mnie pod ramię i pociągnęła za sobą, przy okazji wolną ręką chwytając za nadgarstek Carlisle'a. – No szybciej. Tobie też zaraz wyjaśnię o co chodziło z tymi lekami. Aha, cześć Theo – dodała, kiwając głową w stronę wampira. – Pilnuj Kris. Kto normalny w ogóle dał jej się napić?

Kristin prychnęła i spojrzała na Laylę spode łba. Nie byłam pewna, czy bardziej zirytował ją jej komentarz, czy to, że nie odpowiedziała na jej wcześniejsze słowa, ale podejrzewałam, że chodzi o obie te rzeczy. Wiedziałam, że chce coś powiedzieć, ale ostatecznie rozmyśliła się i na złość Layli, ponownie uniosła butelkę do ust; tym razem wystarczył jeden łyk, żeby opróżnić naczynie do końca.

– Laylo, o co właściwie ci chodzi? – zapytał ją Carlisle, zmuszając żeby się zatrzymała. – Nie mam nawet pojęcia, co się stało tutaj, ale...

– Oj, to równie dobrze możesz mi zaufać i pójść ze mną. To ważne, poza tym nie wydaje mi się, żebym mogła zostawić go na długo samego. Zanim wyszłam, zachowywał się dziwnie...

– Kto zachowywał się dziwnie? – westchnęłam, coraz bardziej rozdrażniona. – Posłuchaj, ja nie mam do tego głowy. Nie mam pojęcia, gdzie są moje dzieci i czy w ogóle je jeszcze zobaczę. Poza tym jeśli chcesz nas w ten sposób pogodzić, to ja się z tego wypisuję – powiedziałam prosto z mostu, unikając spoglądania na Carlisle'a. Wolałam nie wiedzieć jak może zareagować na mój nastrój i to, co mówiłam.

Layla uniosła brwi i spojrzała na mnie w taki sposób, że nie miałam żadnych wątpliwości, iż nie miałam zielonego pojęcia tym, co działo się w ostatnim czasie. Nie wiedziałam, co powinnam o tym myśleć, ale wszystko wskazywało na to, że dziewczyna spędziła ostatnie dni w całkowitej izolacji. Nie miałam nawet pewności, czy zdawała sobie sprawę z tego, że Allegra wróciła; pewnie nie, bo w innym wypadku już dawno byłaby przy swojej ciotce, wypytując ją równie intensywne, co wcześniej Theo.

– A jesteście pokłóceni? I o co ci chodziło, kiedy... – Urwała i pokręciwszy głową, puściła Carlisle'a, żeby móc całym ciałem zawisnąć na mnie. – Dobrze, może pogadamy o tym później. Nessie, moja ulubiona bratowo, czy my jesteśmy przyjaciółkami? Ufasz mi? – zapytała wprost, a ja jęknęłam, bo jej pytania były zdecydowanie zbyt podchwytliwe.

– Mamy w ogóle jakiś wybór, jeśli chodzi o odpowiedzi? – zapytałam, chociaż doskonale wiedziałam jaka będzie odpowiedź.

– Cudownie. W teraz w końcu chodźcie. On bardzo chce was poznać.

Spojrzałam wymianie na dziadka, ale ten wydawał się być oszołomiony w równym stopniu, co i ja. Ostatecznie bez słowa ruszyliśmy za Laylą, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że Theo, Violetta i Kristin obserwują nas pytającym wzrokiem. Nie byłam pewna, czy zostawienie Vi jest dobrym pomysłem, ale zaraz przypomniałam sobie, że przecież Theo jest równie dobrym lekarzem co Carlisle, a od ugryzienia się nie umiera, przynajmniej w naszym wypadku. Will nie wpuścił jadu, poza tym rozproszyłam go swoim pojawieniem, dzięki czemu nie zdążył Vi zabić albo jakoś poważnie zranić. Może powinnam być z tego zadowolona, ale wcale nie czułam się dumna, tym bardziej, że ostatecznie pozwoliłam pół-wampirowi uciec.

Layla poprowadziła nas w jedną z rzadko uczęszczanych uliczek. Poruszała się niemal bezszelestnie, a w bladym srebrzystym świetle księżyca wyglądała niczym upiór. Jasne włosy połyskiwały łagodnie i falowały przy każdym kolejnym kroku. Już wcześniej siostra Gabriela poruszała się z gracją, ale teraz byłam tego jakby bardziej świadoma. Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że dziewczyna się zmieniła, chociaż nie potrafiłam stwierdzić w jakim sensie. Zauważyłam również, że ubranie, które miała na sobie, miejscami było poszarpane, a włosy wyglądały tak, jakby od dawna nie widziały grzebienia albo szczotki. Skojarzyło mi się to z jej stanem, w którym pojawiła się w progu naszego domu po raz pierwszy, zwłaszcza, że zauważyłam, że jej blada skóra była miejscami zadrapana i poraniona. Dostrzegłam również prawie niezauważalny ślad na szyi, chociaż równie dobrze mogło być to jedynie złudzeniem. Kto mógłby ją ugryźć, zwłaszcza, że dysponowała swoim niezwykłym darem. Miałam pewność, że ogień nie opuścił jej po raz kolejny, bo kiedy mnie dotykała, wyraźnie czułam bijące od niej nienaturalne wręcz ciepło; wieczna gorączka, jak określał to czasami Gabriel.

Usłyszałam znajomy dźwięk, kiedy zegar na placu wybił godzinę dziewiątą wieczorem. Michael zdecydowanie nie miał być zadowolony tym, co się stało, ale nie zamierzałam się tym przejmować. Zresztą i tak w tym momencie oficjalnie byłam już po pracy, więc nie powinnam mieć żadnych wyrzutów sumienia, że oddaliłam się od kawiarni. Co wiecej, wcale nie czułam się z tego powodu źle, wręcz przeciwnie – przynajmniej działo się coś, co pozwalało mi działać, chociaż na moment zajmując czymś myśli. Jakby nie patrzeć, właśnie o tym od dłuższego czasu marzyłam, chociaż zdecydowanie nie wzięłabym pod uwagę czegoś takiego.

– Wszystko w porządku? – Głos Carlisle'a wyrwał mnie z zamyślenia. Spojrzałam na niego mało przytomnie, speszona tym, że się o mnie troszczył. To wcale mi nie pomagało w obecnej sytuacji. – Krwawiłaś. Czuję to – wyjaśnił mi spokojnie, uśmiechając się blado; jakby nie patrzeć, kiedy chodziło o krew, miał już spore doświadczenie.

– Och, tak. – Wzruszyłam ramionami. – To przez Williama. Powiedzmy, że próba złapanie go okazała się marnym pomysłem – wyjaśniłam, spoglądając wymownie na dłonie. Wciąż piekły, ale po przemyciu przekonałam się, że nie wyglądają źle.

Layla zatrzymała się tak gwałtownie, że z rozpędu omal na nią nie wpadłam. Zatrzymałam się w ostatniej chwili i spojrzałam na dziewczynę, czekając aż tak odwróci się w pośpiechu w moją stronę.

– A co jest nie tak z Williamem? – zapytała natychmiast, zaalarmowana. Zdążyłam już zapomnieć, że Will był jednym z tych telepatów za których starsza siostra Gabriela czuła się odpowiedzialna.

– Właściwie nie jestem pewna, ale chyba to co z Kristin. Zaatakował Vi... To ta czarnowłosa dziewczyna – dodałam, być może niepotrzebnie, bo ciężko było się nie zorientować, kto z naszej grupki za kawiarnią był najbardziej ranny. – Pewnie by ją zabił, ale wtedy zauważył mnie i zaatakował. Potem pojawili się Kristin, Theo i Pavarotti. To chyba Kristin nas uratowała, chociaż nie wiem jak. Matt i Lucas pobiegli za Williamem, chociaż nie mam pojęcia, czy uda im się go złapać. Jest szybki.

– Najszybszy – poprawiła mnie Layla. – A niech to szlag! – westchnęła. Rzadko przeklinała, więc nawet pół-przekleństwo w jej ustach mnie zaskoczyło. – To faktycznie się dzieje.

– „To", czyli co konkretnie? – zapytał ją poważnym tonem Carlisle. – Pomijając, że włamałaś się do mojego gabinetu i długo cię nie było, oczekiwałbym chociaż odrobiny zaufania, Laylo, skoro już oczekujesz od nad, że z tobą pójdziemy.

Layla westchnęła i skrzywiła się. Przez moment stała, mamrocąc coś gniewnie pod nosem, w końcu jednak bez ostrzeżenia ruszyła przed siebie. Machinalnie pobiegłam za nią, nie chcąc zostawać w tyle, tym bardziej, że ulica była pusta i miała w sobie coś niepokojącego.

– Błagam, przestańcie mnie dręczyć pytaniami – westchnęła zrezygnowana, chociaż nie odezwałam się przecież nawet słowem. – Zaraz wszystko się wyjaśni, ale teraz naprawdę musimy iść. Ja też nie jestem tym zachwycona, serio. Gdyby się dało, zrobiłabym to już dawno i zupełnie inaczej, ale oczywiście mnie jak zwykle się nie słucha, więc... – Wzruszyła ramionami. – No nie patrzcie tak na mnie! Lepiej powiedz mi, co miałaś na myśli mówiąc o tym, że nie wiesz, gdzie są twoje dzieci? Co dzieje się w Mieście Nocy?

Coś w jej tonie sprawiło, że oboje odpuściliśmy i niechętnie opisaliśmy to, co działo się w ostatnim czasie. Z niejaką ulgą przyjęłam to, że Carlisle przyszedł mi z pomocą, kiedy chodziło o wyjaśnienia, bo sama miałam trudności, żeby do wszystkiego ponownie wracać. Pokrótce opisaliśmy jej powrót Allegry (Layla dostała nagłego ataku kaszlu, kiedy zakrztusiła się powietrzem) i to, co wydarzyło się na placu, kiedy zniknęły dzieci. To drugie w zasadzie musiał opisać jej sam Carlisle, bo ja nie byłam w stanie wykrztusić z siebie słowa, a ja zdziwiłam się bardzo, kiedy nawet słowem nie wspomniał o tym, jak potraktowałam jego i Esme. Poczułam się winna, pospiesznie jednak wzięłam się w garść, nagle zupełnie niepewna tego, co właściwie czułam; o możliwych reakcjach nawet nie było co wspominać, bo najzwyczajniej w świecie nie miałam pojęcia, co takiego mogłabym zrobić, gdybym ostatecznie straciła nad sobą kontrolę.

Layla gwałtownie pobladła i przez kilka minut milczałam, właściwie machinalnie idąc przed siebie. Wyglądała na przerażoną i zdenerwowaną, poza tym wydawało mi się, że obwinia się o to, że jej przy nas nie było. Cały czas mamrotała coś nerwowo, wyzywając na kogoś pod nosem; wciąż nie miałam pojęcia o co chodzi, a siostra Gabriela najwyraźniej nie kwapiła się do tego, żeby cokolwiek nam wytłumaczyć.

Przez dłuższą chwilę szliśmy w milczeniu, coraz bardziej zagłębiając się w labirynt uliczek i ślepych zaułków. Layla poprowadziła nas do najmniej zamieszkałej, czy też właściwie wyludnionej części miasta, wciąż noszącej ślady po pożarze i ataku wilkołaków. Poczułam się nieswojo, raz po raz wdychając utrzymujący się w powietrzu zapach spalenizny i gryzącego dymu. Chociaż tego nie doświadczyłam, przez moment poczułam duszący, podrażniający gardło i płuca dym oraz ciepło bijące od płomieni. Paradoksalnie zadrżałam i pospiesznie wbiłam wzrok w ziemię, skupiając się przede wszystkim na liczeniu kroków i podążaniu za Laylą.

Sądziłam już, że dziewczyna nie odezwie się aż do samego końca, wtedy jednak zwolniła i zrównawszy się ze mną, ponownie ujęła mnie pod ramię. Spojrzałam na nią niepewnie; nawet w ciemnościach jej błękitne oczy wydawały się lśnić intensywnie. Przy tym zupełnie nie przypominały chłodnych tęczówek Isabeau, bo i obie siostry były od siebie diametralnie różne. Również obie były moimi przyjaciółkami, ale to do Layli było mi bliżej i zaczynałam już tęsknić za jej bliskością. Być może gdyby była przy mnie wcześniej, lepiej znosiłabym całą sytuację, bo nawet teraz, kiedy się obejmowałyśmy, czułam się lepiej.

– Mogę zadać ci trochę dziwne pytanie? – wyszeptała nagle i – mogłabym przysiąc! – cała spąsowiała; widziałam to nawet mimo rumieńca, który z powodu temperatury zawsze gościł na jej policzkach.

– Jasne – odparłam, zgadzając się może zbyt szybko, ale nie potrafiłam jej odmówić.

Layla przygryzła dolną wargę i spojrzała na Carlisle'a, ale ten akurat taktownie udawał, że nie jest zainteresowany naszą rozmową.

– Na pewno?– Skinęłam głową, chociaż wcale nie byłam taka pewna. – Hm... Jak to jest, kiedy robicie to z Gabrielem? – wypaliła nagle, a ja z wrażenia omal nie potknęłam się o własne nogi.

– Słucham?! – wykrztusiłam, patrząc na nią z niedowierzaniem. Na Boga, przecież chodziło o jej rodzimego brata! – Czekaj, o co ty mnie pytasz? Pomijając już to, że wątpię żeby Gabriel chciał omawiać z tobą to, co się dzieje w naszej sypialni, nie uważasz, że...

Layla westchnęła i zarumieniła się jeszcze bardziej. Momentalnie zamilkłam, bo zrobiła taki gest, jakby chciała zatkać mi usta dłonią albo jakkolwiek inaczej sprawić, żebym przestała mówić. Obie dyszałyśmy ciężko, mocno zażenowane i uciekałyśmy wzrokiem gdziekolwiek, byleby na siebie nie patrzeć. Wbiłam wzrok w ścianę najbliższego budynku, żałując swojej pochopnej zgody i mając nadzieję, że Layla jednak wycofa się z tematu, który zaczęła.

Niestety, nie zrobiła tego.

– Na ogrody pięknej Selene, źle mnie zrozumiałaś. Jasne, że nie chodzi mi o to, czy jest dobry, chociaż... – Urwała, widząc moją przerażoną minę. – Dobra. Chodzi mi ogólnie o to, jak to jest. No wiesz, bez bólu, bez strachu i kiedy nie jest się przymuszoną...

Jej słowa mnie zaskoczyły, tym bardziej, że na moment zapomniałam, co takiego przez swoje dzieciństwo przeżyła. Nie chciałam patrzeć na nią współczująco, bo wiedziałam, że tego nie znosiła, ale i tak nie mogłam powstrzymać się przed złagodzeniem swojego spojrzenia. Nie rozumiałam, co prawda, skąd to pytanie i to na dodatek w tej sytuacji, ale postanowiłam odpowiedzieć.

– Wiesz... To dla mnie jest piękne. – Byłam trochę zła, że rozmawiałyśmy o tym w czyjejkolwiek obecności, ale mówiłam dalej: – Zwłaszcza kiedy Gabriel pozwala mi w siebie wejrzeć, a nasze umysły się łączą. Wtedy nie mamy przed sobą tajemnic, więc tym piękniejsze mi się to wydaje.

– Ach, nie macie tajemnic...

Layla odeszła kilka kroków, intensywnie nad moimi słowami rozmyślając. Wydawało mi się, że nie zamierza odpowiedzieć, dlatego zaryzykowałam odezwać się zamiast jej.

– Ech, czy ty i Dylan...? To znaczy, chodzi mi o to, czy...

Zesztywniała i gwałtownie pokręciła głową.

– Nie, to nie ma nic wspólnego z Dylanem! Właściwie dlaczego miało by? Co to ma być? Layla i Dylan to jakaś nowa piosenka, czy jeszcze coś innego, hm? – warknęła, reagując ostrzej niż by wypadało. Prawie natychmiast spuściła z tonu i spojrzała na mnie przepraszająco. Ulżyło mi, że przynajmniej w jej oczach nie dostrzegłam znajomych czerwonych błysków, bo kto wie, jak wtedy by się to skończyło. – Przepraszam. A teraz chodźcie tutaj.

Uznałam, że to ostateczny koniec tematu, tym bardziej, że Layla zatrzymała się przed jednym ze zniszczonych i wyraźnie opustoszałych budynków. Bez wahania, jakby robiła to wiele razy wcześniej (i pewnie faktycznie tak było), otworzyła drzwi i wślizgnęła się do środka. Ruszyliśmy za nią, a ja bezustannie zastanawiałam się, co takiego może się tam znajdować. Nie miałam nawet okazji się rozejrzeć, bo w środku było ciemno, a Layla natychmiast poprowadziła nad do bocznego wyjścia, prowadzącego wprost na wąską ślepą uliczkę miedzy dwoma budynkami; na końcu znajdowały się niewielkie zamknięte drzwi, poza tym jednak nic tutaj nie było.

– Jest jeszcze jedno wejście, ale uznałam, że nie będziecie chcieli się czołgać. Sama zresztą całkiem niedawno odkryłam, że nie muszę tego robić – wyjaśniła Layla, niemal pogodnym tonem.

Wciąż mówiąc, skierowała się do drzwi, które przykuły moją uwagę i otworzyła je bez większego wysiłku. W środku dostrzegłam ziejącą czarną dziurę i zakręciło mi się w głowie, tym bardziej, że z trudem rozróżniłam prowadzące w głąb ziemi kamienne stopnie.

A teraz mieliśmy tam zejść.


Isabeau

Dimitr nerwowo krążył po bibliotece. Isabeau obserwowała go z kamiennym wyrazem twarzy, coraz bardziej zirytowana jego zachowaniem. Drażnił ją, chociaż sama również ledwo była w stanie usiedzieć na miejscu. Nigdy nie była cierpliwa, a jednak teraz musieli czekać na pojawienie się Pavarottich.

Lucas – przesyłając im wiadomość w postaci iluzji; omal nie dostała zawału, kiedy jego nieprawdziwa postać nagle zmaterializowała się tuż przed nią – oznajmił im, że mają im coś ważnego do przekazania. Chciał, żeby koniecznie ściągnąć Caroline i Diego, a Isabeau nie miała już wątpliwości, co najprawdopodobniej za chwilę usłyszą.

A najgorsze w tym wszystkim było to, że mimo przerażenia, odczuwała cień ulgi. Nienawidziła siebie za to, nic jednak nie mogła na własne odczucia poradzić. Być może czuła ulgę – w końcu w życiu spotkało jej dość złego, a kolejnej tak wielkiej straty nie byłaby w stanie ścierpieć – ale mimo wszystko właśnie z tego powodu powinna być bardziej czuła na to, co miało spotkać innych. Jak to się stało, że utrata Aldero i Drake'a mogła znieczulić ją aż do tego stopnia?

Para pół-wampirów siedziała naprzeciwko niej, tuląc się do siebie. Wydawali się jeszcze bardziej zniecierpliwieni od niej, zwłaszcza Caroline, która kurczowo tuliła się do swojego partnera i drżała przy każdym kroku Dimitra, raz po raz podnosząc wzrok i spoglądając w stronę drzwi. Była blada, a czerwone obwódki wokół oczu świadczyły dobitnie, że ostatniej nocy nie przespała prawie wcale, jak oni wszyscy zamartwiając się o to, co miało się wydarzyć. Z tym, że w przeciwieństwie do pozostałych, Caroline i Diego nie mieli pojęcia o odkryciu, którego dokonano rano, a Isabeau nie była w stanie wydobyć z siebie głosu, żeby ich o tym poinformować. Jak miała powiedzieć temu kruchemu, delikatnemu stworzeniu, że dzieci nie tylko zostało porwane, ale wkrótce mogły zostać wyrżnięte i złożone w ofierze, zupełnie jakby były zwierzętami? Jak mogła jej to powiedzieć ona, kapłanka, która już na początku powinna pewne rzeczy przewidzieć i im zapobiec?

Jej wizje. Dlaczego żadnej nie miała? Tak samo było w przypadku śmierci Aldero – nie przewidziała tego, jakby to nie miało żadnego znaczenia. Do dziś dzień nie potrafiła stwierdzić, dlaczego wtedy tego nie zobaczyła. Z tego powodu, że Aldero był członkiem jej rodziny, na dodatek najbliższym? Widziała jak sama umiera i jak umiera Drake, miała również wizje dotyczące jej rodzeństwa, więc musiało chodzić o coś innego. Jednak czy w takim razie miała zakładać, że jej synom nic nie grozi, czy może w którymś momencie to ich ciała miały zostać znalezione na ulicy, umazane krwią i z karteczką przy boku...?

Drzwi otworzyły się gwałtownie, a do środka wpadli Pavarotti. Caroline poderwała się z miejsca, a Dimitr zastygł w bezruchu i wbił wzrok w oba wampiry. Matt zamarł w progu, pozwalając żeby Lucas go wyprzedził. W garści ściskał niewielką, poznaczoną szkarłatem karteczkę; nawet jak na wampira wydawał się jeszcze bardziej nienaturalnie blady, w jego oczach brakowało zaś znajomych iskierek szczęścia. Jego tęczówki na moment spoczęły na Caroline i Diego, jednak prawie natychmiast odwrócił wzrok.

– Kto? – zapytała wprost Caroline. Głos miała słaby, ale stanowczy, Isabeau zaś zaskoczyła jej spostrzegawczość. Wiedziała. – To znowu się stało, prawda?

– Znaleźliśmy je, kiedy goniliśmy Williama. Były pewne problemy... – odpowiedział cicho Lucas, chcąc zmienić temat. Okazało się to daremne, bo Caroline popatrzyła na niego nagląco. – Na placu, prawie tak samo jak wtedy...

– Kto?! – powtórzyła Caroline, nagle wybuchając płaczem. Diego poderwał się, żeby wziąć ją w ramiona i przytrzymać, bo zrobiła taki ruch, jakby była gotowa rzucić się na wampira, byleby uzyskać odpowiedź.

Lucas milczał dłuższą chwilę, zanim zdecydował się odpowiedzieć.

– Ja... Sądzę, że to był Jack. Och, Caroline, tak mi przykro...

Isabeau zamknęła oczy, porażona dźwiękiem, który wyrwał się z ust pół-wampirzycy. Chyba nigdy nie miała go zapomnieć, podobnie jak i tego, co sama w tamtym momencie poczuła.

Jej też było przykro. Ale to było zbyt mało.

Stanowczo zbyt mało...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro