Siedemdziesiąt sześć

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Esme

– Aldero. O mój Boże, kochanie... – Głos jej drżał, dokładnie tak samo jak drobne ciałko dziecka, które równie dobrze mogła uznać za swojego przydanego wnuka. Chociaż gardło wciąż piekło ją, a jakaś cześć umysłu skupiała się na przerwanym polowaniu i zapachu krwi chłopca, Esme nie czuła, że chce go zaatakować albo zranić. Była zresztą zbyt oszołomiona, żeby skupić się na czymkolwiek, prócz kołysaniu Aldero i ciągłym zapewnianiu go, że jeszcze wszystko będzie dobrze. – Już wszystko jest w porządku. Wszystko...

W tamtym momencie sama prawie była w stanie w to uwierzyć. Ciężko opadła na ściółkę i przygarnęła Aldero jeszcze mocniej do siebie, machinalnie głaskając jego ciemne, gęste włosy, które jak nic odziedziczył po swoim ojcu. Przypominał Drake'a, ale w tym pozytywnym sensie, bo w jego ciemnych oczach nie było nienawiści ani gniewnych błysków. Aldero wciąż był czysty i Esme miała nadzieję, że pozostanie tak jak najdłużej; dziecko nocy czy nie, wciąż pozostawał przede wszystkim niewinną istotą, która nie mogła być z góry skazana na potępienie.

Potrzebowała dłuższej chwili, żeby zapanować nad emocjami i uświadomić sobie, że syn Isabeau za wszelką cenę usiłuje wyrwać się z jej objęć. W pośpiechu rozluźniła uścisk, bojąc się, że przypadkiem ścisnęła zbyt mocno i zrobiła mu krzywdę, zaraz jednak z ulgą, ale i niepokojem odkryła, że zachowanie Aldero nie ma żadnego związku z nią. Natychmiast zorientowała się, że dziecko jest wystraszone i zmęczone, ale przynajmniej mały wyglądał na zdrowego, pomijając bladą skórę i cienie pod oczami. Zauważyła też czerwone plamy na jego odsłoniętych dłoniach i policzkach; natychmiast poderwała głowę i rozejrzała się dookoła, żeby upewnić się, że drzewa dają dostatecznie dużo cienia, żeby osłonić Aldero przed ostatnimi promieniami słonecznymi. Wieczór nie zagrażał jego życiu, ale światło mimo wszystko musiało być dla niego szkodliwe i sprawiało mu ból.

– Babciu... – zaczął drżącym głosem Aldero, z taką ulgą, że chyba wcale nie zdziwiłaby się, gdyby nagle osunął się na ziemię bez przytomności.

– Cii... – Przygarnęła go do siebie i ucałowała go w czoło. Starała się o tym nie myśleć, ale w tym momencie uświadomiła sobie, że tak właśnie czułaby się, gdyby była w stanie trzymać swojego synka. – Już dobrze, kochanie. Jesteś bezpieczny – zapewniła go z przekonaniem. – Za chwilkę wrócimy do domu i wszystko nam opowiesz, dobrze? Carlisle na pewno będzie w stanie zrobić coś, żeby cię nie bolało – dodała, muskając palcami jego zaczerwieniony policzek – poza tym niedługo przyjdzie do ciebie mama, a wtedy...

– Nie! Nie ma czasu! – Wyrwał jej się w pośpiechu, zaskakując ją siłą, którą nawet w tym stanie dysponował. – Musimy coś zrobić. Musimy iść, zanim ona ich wszystkich zabije! Jeśli zabije Cassie... – Urwał żeby złapać oddech. – Jeśli... jeśli...

– Aldero... Aldero, spójrz tutaj na mnie – nakazała mu stanowczo, kładąc obie ręce na jego drobnych ramionach i zmuszając, żeby spojrzał jej w oczy. – O czym ty mówisz? Ktoś zagraża reszcie? Musisz mi wszystko powiedzieć, jeśli mam ci jakoś pomóc – wyjaśniła.

Zaskutkowało, chociaż minęła dłuższa chwila, zanim Aldero złapał oddech i zdołał zapanować nad nieskładnym potokiem słów. Opadł na ziemie i ponownie wtulił się w nią, jakby jej obecność sprawiała, że nareszcie czuł się w pełni bezpiecznie. Esme objęła go i pogładziłam po włosach, starając się za wszelką cenę zachować spokój i myśleć logicznie, nawet jeśli w głowie miała jeden wielki mętlik.

– To Aqua...– wyruszał. – To wszystko Aqua. Najpierw zabiła Jack'a, a później... Próbowaliśmy uciec, ale reszta nie dała rady... Ale on pokazał mi, jak powinienem iść i... No i nadszedł świt, dlatego się schowałem. Byłem zmęczony, a kiedy się obudziłem, Aqua już z nią szła... Poszedłem za nimi, ale ich zgubiłem i nie wiem... – Jęknął i energicznie pokręcił głową. – Ona nie może jej zabić! Już nikogo więcej!

Esme przytuliła go mocniej, ale prawie nie była tego świadoma. Skrawki wypowiedzi Aldero krążyły gdzieś na granicy jej umysłu, starając się jakoś ułożyć w całość, żeby była w stanie zrozumieć. Z tym, że nawet kiedy już pojęła, nie była w stanie uwierzyć ani chociażby próbować cokolwiek z siebie wykrztusić.

Aqua. Za wszystkim stała Aqua...

– Aldero... – wyszeptała drżącym głosem, równie oszołomiona co i on. – Aldero, kogo chce skrzywdzić Aqua? – zapytała, próbując za wszelką cenę wziąć się w garść.

Aldero zadrżał, jakby nagle zrobiło mu się zimno.

– Cassie. Widziałem, że ją wyprowadziła i... – Znów przeszedł go dreszcz, ale tym razem wydawał się przede wszystkim zły na samego siebie. – Nie chciałem ich zgubić! Ale wydaje mi się, że poszły w stronę klifu...

Esme nie zastanawiała się długo. Działając niczym automat, bez zastanowienia poderwała się na równe nogi, biorąc Aldero na ręce. Zaskoczony objął ją za szyję i znieruchomiał, wciąż drżący i oszołomiony. Jego spojrzenie napłynęło jej i dostrzegła strach w ciemnych tęczówkach Aldero.

Ale było też coś jeszcze.

Zaufanie.

Ufał jej, ale ona nie była pewna, czy będzie w stanie mu to wynagrodzić. Czuła się całkowicie zdezorientowana i dopiero po kilku krokach, uświadomiła sobie, że przecież nie może zabrać Aldero ze sobą. Powinna najpierw wrócić do domu, żeby mały znalazł się w bezpiecznym miejscu i żeby Carlisle się o wszystkim dowiedział. Powinna powiadomić resztę, zwłaszcza Isabeau, bo jej syn zdecydowanie jej w tym momencie potrzebował. Powinna również pośpieszyć się, bo słońce już praktycznie zaszło i zgodnie z obietnicą złożoną Carlisle'owi, miała już teraz być w drodze na plac, gdzie wszyscy mieli przygotować się do czekającego ich wsparcia.

Powinna, powinna...

Wiedziała, co powinna, ale to wcale nie było takie proste. Istniały ważniejsze priorytety, chociażby Cassie, jeśli to, co mówił Aldero było prawdą. Gdyby zrobiła to, co wydawało się oczywiste, na jakikolwiek ratunek byłoby za późno – jeśli już nie było, chociaż tego nie chciała brać nawet pod uwagę. Musiała działać natychmiast i była tego boleśnie świadoma.

Aqua. Za wszystkim stała Aqua, chociaż to wydawało się jej nierealne. Oczywiście, nie darzyła wampirzycy sympatią i to właśnie z jej powodu spuściła dzieci z oczu, z powodu bezsensownej zazdrości zawodząc Renesmee i Isabeau, ale mimo wszystko nie przypuszczałaby, że... I jak do tego wszystkiego mogła czuć nawet cień satysfakcji, że Aqua jednak okazała się potworem?

Pokręciła głową i zatrzymała się, żeby móc spojrzeć na Aldero. Mały wyglądał tak, jakby najchętniej zamknął oczy i zasnął, musiał jednak wyczuć jej zdenerwowanie, bo uniósł głowę i spojrzał na nią aż nazbyt przytomnie. Esme westchnęła i ostrożnie przykucnęła, żeby móc postawić go na ziemi.

– Posłuchaj, kochanie – zaczęła, starając się mówić jak najpewniej. Nie mogła zdradzić, że się boi i że tak naprawdę nie ma pojęcia, co może się stać. – Postaram się pomóc Cassie, ale w takim razie muszę iść już teraz. Dasz sobie radę? Musisz poczekać tutaj na mnie. Niedługo wrócę, dobrze?

– Jasne. – Pokiwał w zamyśleniu głową. – Nie przejmuj się, babciu. Przecież z Cammy'm i mamą znamy las doskonale – dodał i pierwszy raz naprawdę promiennie się uśmiechnął, ukazując przy tym komplet śnieżnobiałych zębów i dwa wydłużone kły; był głodny.

– No tak – zreflektowała się, nachylając się, żeby raz jeszcze ucałować go w czoło. – Wszystko będzie dobrze...

Może jeśli powtórzy to jeszcze przynajmniej sto razy, ostatecznie będzie w stanie w to uwierzyć.

Niechętnie zostawiła Aldero, ale nie miała czasu, żeby w tym momencie się nad sobą użalać czy pozwalać sobie na wątpliwości. Biegnąc w zawrotnym tempie przez las, skupiała się przede wszystkim na utrzymaniu równego tempa. Jej myśli krążyły wokół Aquy i tego, co powiedział jej Aldero, dlatego drzewa i inne przeszkody wymijała praktycznie automatycznie, kierując się przede wszystkim instynktem. Chyba pierwszy raz z taką łatwością zdołała odrzucić od siebie myśl o pragnieniu, co nawet w tej sytuacji uznała za sukces. Carlisle jak nic byłby z niej dumny, poza tym...

Carlisle. Westchnęła zrezygnowana, w pełni koncentrując się na jego imieniu. Jak krew potrafiła zejść na dalszy plan, tak nie myślenie o doktorze wydawało się niemożliwe. Przecież zapewniała go, że nic złego jej się nie stanie, a teraz mogła nie dotrzymać słowa, tym bardziej, że sama nie miała pojęcia czego może się po Aqle spodziewać. Wiedziała jedynie, że może coś zrobić i nie może się wycofać, skoro cena była aż tak wysoka – przecież chodziło o życie dziecka, a to zdecydowanie było coś o co koniecznie trzeba było walczyć.

Będzie musiał mi wybaczyć, pomyślała z westchnieniem. Tak bardzo chciała z nim przynajmniej porozmawiać, ale wiedziała, że to nie jest możliwe. Musiała działać i to jak najszybciej, poza tym wolała trzymać bliskich z daleka od tego, co mogło być dla niej zagrożeniem. Cokolwiek mówił jej Carlisle i co sama starała się sobie wmówić, tak naprawdę sądziła, że wszystko jest jej winą – i że w takim razie sama powinna zrobić wszystko, byleby jakoś to naprawić. Jeśli miała się przy tym narazić, to trudno. Renesmee i Isabeau zasłużyły na to, żeby jakkolwiek zadośćuczyniła im za wcześniejsze błędy.

Do tej pory w głowie miała kompletną pustkę, nagle jednak istotne fakty zaczęły układać się w całość. Kierując się na klif, podświadomie wiedziała, że tak naprawdę powinna się udać właśnie do świątyni. Carlisle już wcześniej wspomniał jej, że Beau i jej matka doszły do wnioski, że w grę wchodzi jakie rytuał. Teraz to miało sens, bo Aqua była przecież kandydatką na kapłankę i już jako człowiek studiowała pod okiem swojej nieśmiertelnej opiekunki, w nadziei stania się kiedyś wampirzycą i jej zastępczynią. Musiała już wcześniej poznać rytuał, który wykonywała teraz, nawet jeśli robiła to źle. Tym bardziej nikt by jej nie podejrzewał, zwłaszcza w przypadku, kiedy z takim zaangażowaniem odegrała rolę przerażonej widokiem, który czekał ich na placu, kiedy zginęło pierwsze dziecko. Mimo całej swojej apatii, Esme nie byłaby w stanie podejrzewać kobiety – potencjalnej matki! – o podjęcie tak okropnych kroków, żeby tylko osiągnąć cel. Podobnie było z Dimitrem i Licavolimi, chociaż teraz pewnie nawet i oni dostrzegliby, że wampirzyca w istocie miała do tego najodpowiedniejsze warunki.

Tylko dlaczego? To jedno pytanie nie dawało jej spokoju przez cały bieg, nie sądziła jednak, żeby kiedykolwiek miała poznać na nie odpowiedź. Sama zresztą nie była pewna, czy chciała poznać i przynajmniej próbować zrozumieć motywy kogoś, kto był w stanie dokonać tak potwornych czynów. Teraz zresztą ważniejsze wydawało się spróbować Aquę powstrzymać, a to wcale nie było takie łatwe, skoro Esme sama nie wiedziała, co takiego powinna zrobić. Miała nadzieję, że sensowny pomysł sam wpadnie jej do głowy, jednak z każdym kolejnym metrem, który w pośpiechu pokonywała, czuła jedynie narastające poczucie beznadziejności i wszechogarniającą bezradność. Jej myśli bezustannie krążyły, plącząc się ze sobą i raz za razem uciekając do innych istotnych kwestii, które za wszelką cenę starała się ignorować.

Mimowolnie spojrzała w górę, żeby pomiędzy baldachimem, który nad jej głową tworzyły gałęzie i liście drzew, dostrzec pozycje zachodzącego słońca. Nie potrafiła stwierdzić, która jest godzina, ale fakt, że było już prawie całkiem ciemno sprawił, że zaczęła obawiać się o to, co miało wydarzyć się na placu.

Czy Carlisle już tam doszedł? Czy zauważył, że jest nieobecna albo próbował jej szukać? Miała nadzieję, że nie, jednak nie mogła być tego całkowicie pewna. Podobnie zresztą jak i nie znała odpowiedzi na inne dręczące jej pytania. Czy dobrze zrobiła, zostawiając Aldero samego? Doskonale wiedziała, że dużo czasu spędzał z bratem i matką w lesie, jednak to o niczym nie musiało jeszcze znaczyć. Nie mogła mieć pewności, że coś mu się nie stanie, zwłaszcza, że wydawał się być tak bardzo zmęczony... Może jednak powinna była najpierw zadbać o niego i dopilnować, żeby bezpiecznie wrócił do domu, zamiast pochopnie podejmować decyzję o wzięciu spraw w swoje ręce. Co jeśli się spóźniła, a Cassie już stało się coś złego? Nie była za nią odpowiedzialna tamtego dnia, ale i tak nie wybaczyłaby sobie, gdyby coś podobnego się wydarzyło. Co działo się z resztą dzieci i czy walka już się zaczęła...?

Wciąż pogrążona w myślach, prawie nie zauważyła, kiedy wypadła spomiędzy drzew, wprost na niewielką polanę. Prawie natychmiast doszedł ją słonawy zapach wody, powietrze zaś stało się w pewien sposób inne, czystsze, tym samym przypominając o znajdującym się niedaleko zbiorniku wodnym. Esme zamarła w bezruchu na prawie niewidocznej ścieżce, przed oczami mając zarys klifu i nowopowstałej świątyni. Gdzieś stamtąd doszedł ją słodki zapach kwiatów i dymu, kiedy zaś rozejrzała się dookoła, dostrzegła niewielki ogród i okazały posąg o ludzkich kształtach. Nie musiała się zastanawiać, żeby domyśleć się, że to Selene, kiedy zaś przyjrzała się dokładniej, zauważyła, że postać bogini wampirów i księżyca, spogląda rozmarzonym wzrokiem w stronę urwiska. Tuż u piedestału na którym wznosił się posąg, ktoś ustawił różnokolorowe świece, które teraz płonęły jasnym blaskiem, rzucając na ziemię jasny blask – stąd zapach dymu. Chociaż Esme nie miała pojęcia, co to mogło oznaczać, podświadomość podpowiadała jej, że to modlitwa; co więcej, fakt, że świece były świeże i musiały zostać ustawione niedawno, nakazał jej zastanowić się, czy przypadkiem nie zapalono ich w intencji nadchodzącej walki.

Dobry Boże, przecież powinna być teraz w zupełnie innym miejscu...

Zamknęła oczy, nagle absolutnie niepewna i chętna, żeby jak najszybciej się wycofać, niezależnie od konsekwencji. Nie była na klifie od momentu walki, kiedy to omal nie zginęła Isabeau. Co prawda wiedziała już, że dzieciom i młodszej z sióstr Gabriela jakimś cudem nic się nie stało, ale wspomnienia wciąż pozostawały, przesycone śmiercią, gwałtownością i bólem. Właśnie z tego powodu bała się chociaż spróbować spojrzeć w prawo, w obawie przed dostrzeżeniem miejsca, gdzie wtedy rozgrywała się prawdziwa rzeż i gdzie ziemia chyba do tej pory musiała być przesiąknięta krwią. To jednak, że nie patrzyła, nie znaczyło, że nie pamiętała, istniały zresztą wspomnienia gorsze od walki z wilkołakami.

Mimo zamkniętych oczu, pod powiekami wciąż widziała świątynię i klif, zupełnie jakby ten obraz został wypalony w jej umyśle, żeby już nigdy nie miała go zapomnieć. To był jeden z tych momentów, kiedy idealna wampirza pamięć okazywała się przekleństwem, bowiem tak jak na wieczność miała zapamiętać wszystkie te piękne chwile, tak i te koszmarne miały pozostać w jej pamięci, niemożliwie wręcz idealne i szczegółowe. Nie chciała tego, ale nie była w stanie w żaden sposób się przed tym bronić, nawet jeśliby chciała. Te wspomnienia już były jej częścią i chyba dopiero po ostatecznej śmierci miała się od nich uwolnić.

Niemal widziała wszystko to, co wydarzyło się tamtego dnia, kiedy wszyscy błądzili w ciemnościach. Pamiętała dym i ruiny świątyni, kiedy Drake i Dimitr wypadli z niej, tocząc zażartą walkę na śmierć i życie. Pamiętała szaleństwo w jego oczach i to, jak Isabeau starała się zrobić wszystko, byleby powstrzymać go przed zrobieniem czegoś, czego wszyscy mogliby żałować. I w końcu pamiętała jak w przebłyskach wytwarzanego przez Laylę, Gabriela i Nessie światła, zobaczyła umierającego Drake'a i klęczącą u jego boku Isabeau. Zwłaszcza ten ostatni obraz zapamiętała Az nazbyt wyraźnie, bo dosłownie chwilę później, kiedy Devile już był martwy, jego zrozpaczona siostra bez wahania zepchnęła ciężarną Beau z klifu, posyłając ją na pewną śmierć – a przynajmniej tak się wtedy wydawało.

Klif.

Isabeau spadła z tamtego klifu, a jednak wciąż była żywa. Powinna być martwa, a jednak zarówno jej, jak i dzieciom nic złego się nie stało. Zmieniła się i to w sposób, którego żadne z nich nie potrafiło wyjaśnić ani zrozumieć, ale przynajmniej do nich wróciła.

Klif...

Czy to było jakieś fatum? Ona również zmieniła się, kiedy zdecydowała się zakończyć swoje marne ludzkie życie, rzucając się w spienione fale i poddając morderczemu żywiołowi. Również nie powinno jej już być, a jednak los postanowił spłatać jej figla, dzięki czemu jej losy potoczyły się w zupełnie inny sposób. Być może nie miało to znaczenia, ale to podobieństwo oszołomiło ją do tego stopnia, że przez kilkanaście sekund nie była w stanie się ruszyć, ani nawet nabrać zbędnego jej do funkcjonowania powietrza, żeby móc z przyzwyczajenia oddychać. Po prostu stała, niczym posąg, starając się zapanować nad plątaniną wspomnień, chociaż to wydawał się absolutnie niemożliwe. Nagle też odkryła, że te ludzkie doświadczenia, o których sądziła, że zostały zapomniane, wciąż gdzieś tam w niej są – wyblakłe, kruche, ale jak najbardziej obecne; skrywały się w najdalszych zakamarkach jej umysły, stopniowo przybierając na sile i teraz walcząc o to, żeby po długich miesiącach móc ponownie ujrzeć światło dzienne...

I wtedy sobie przypomniała.

W jednej chwili już nie była w Mieście Nocy, ale w lasach Columbus, roztrzęsiona i w szoku. Biegła przed siebie, nie zwracając uwagi na chłód i to, że na sobie ma jedynie cienką sukienkę, teraz brudną i podartą. Również bez znaczenia były gałęzie drzew i krzewów, które nagle wydawały się ożyć i z premedytacją próbować szarpać jej ubranie, włosy albo uderzać ją w twarz. Nic nie miało znaczenia, bo i nic nie było w stanie sprawić jej większego bólu, od jednej krótkiej myśli, która wciąż kotłowała się w jej wymęczonym umyśle.

Moje dziecko nie żyje. Mój malutki syneczek jest martwy...

Wspomnienie tamtego bólu ją poraziło, ale nie była w stanie zrobić nic, żeby jakkolwiek się od niego uwolnić. Próbowała jakoś wyrwać się z pułapki, którą przyszykował dla niej jej własny umysł, ale niezależnie od starań, nie była do tego zdolna. Myślami wciąż była przy tamtym dniu, rozpamiętując tamten szalony bieg – ostatni, którego doświadczyła jako zwyczajny, kruchy człowiek. Zaraz po tym przed oczami ukazał się jej klif, zupełnie inny od tego w Mieście Nocy – bardziej zabójczy i niebezpieczny, idealny na miejsce jej śmierci...

Nie sądziła, że zapamiętała to aż tak dokładnie. Była wręcz w stanie poczuć słony morski zapach, przywołać wspomnienie muskających jej skórę liści i przenikliwego listopadowego wiatru, który beznamiętnie przenikał przez jej ubranie, przyprawiając ją o dreszcze. Wszystko to było jedynie irytującym dodatkiem na który nie zwracała uwagi, zbyt pochłonięta uczucie, które pojawiło się, kiedy nareszcie zobaczyła cel swojej wędrówki. To była ulga, a przynajmniej jej cień, bo pełne ukojenie miała przynieść jej dopiero śmierć.

Pamiętała doskonale, jak z bijącym coraz szybciej sercem, powoli podeszła do krawędzi, żeby móc spojrzeć w rozbijającą się o ścianę wodę. Fale raz po raz obmywały skały, ale mimo wzburzenia żywiołu, morska toń wydawała się tak niezwykle spokojna i kusząca... Esme w tamtym momencie nie czuła strachu, ale przede wszystkim determinacje i radość. Zupełnie jakby szła na spotkanie z dawno niewidzianym przyjacielem alb o – jak wtedy sobie powtarzała – jakby wracała do domu. Wracała, żeby na wieczność połączyć się ze swoim małym synkiem i to napawało ją radością, której powoli rozpacz zaczęła ustępować miejsca.

Teraz wystarczyło tylko skoczyć. Zrobić ten pewien krok do przodu, ostatni przed wyczekiwanym ukojeniem i...

Wykonała go bez wahania, a potem już tylko spadała...

Spadała...

Krzyczała?

Ocknęła się gwałtownie, w jednej chwili wracając do rzeczywistości. Znów stała u skraju lasu, wpatrując się w świątynię i znajdujący się niedaleko klif. Resztki wspomnienia rozpłynęły się, pozostawiając wszechogarniające oszołomienie i przerażenie, wciąż coś jednak wydawało się być nie tak.

Krzyk, który słyszała wciąż trwał i oczywiste stało się, że nie należał do niej. Co więcej – chociaż dotarło to do niej ze sporym opóźnieniem – ten głos nie mógł należeć do kobiety.

Nie. To był krzyk przerażonego dziecka.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro