Sześćdziesiąt

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Layla

Gabriel był zdenerwowany, ale przynajmniej nie zachowywał się tak irracjonalnie, jak Layla mogłaby się tego spodziewać. Kiedy z Nessie pojawiły się w domu, wydawał się przede wszystkim zaniepokojony, ale o bardzo, ale to bardzo zmęczony. Obie w skrócie opowiedziały mu o wszystkim, co się wydarzyło, kilka razy dopuszczając go do swoich myśli, bo tak było łatwiej i szybciej. Nie chciały zbyt długo trzymać go w niepewności, zwłaszcza, że i tak był już zaniepokojony nieobecnością dzieci oraz tym, że jego siostra kolejny raz zniknęła na kilka długich dni. Layla poczuła się winna z tego powodu, ale jednocześnie nie uważała, żeby zrobiła coś złego; przecież podejmowała decyzje, które wydawały się jej słuszne, a pomoc Rufusowi na pewno taka była.

Ogólne przygnębienie wyczuwalne było wszędzie i Layla powoli zaczynała mieć dość obecności Gabriela i Renesmee. Ta dwójka zresztą przede wszystkim zajmowała się sobą i ostatecznie stanęło na tym, że wszyscy skończyli w salonie, a Gabriel cicho przygrywał im na gitarze. Renesmee leżała skulona u jego boku, wspierając głowę na jego torsie i w milczeniu obserwowała, jak zwinne palce jej męża uderzają o struny, wprawiając je w drżeniem. Layla obserwowała ich z fotela przy kominku, jej wzrok jednak cały czas uciekał w stronę tańczącego na palenisku płomienia. Widok był nieco przygnębiający, podobnie jak i wspomnienia, które przywoływał widok jakże podobny do tego, który znała z dzieciństwa, bo Gabriel odwzorował kominek z ich domu, przenosząc go do swojego, wyjątkowo jednak udawało jej się o tym nie myśleć. W zamian skupiała się na drobiazgach, starając się przestać czuć niczym intruz, który zakłóca spokój i chwilę sam na sam, której mogli oczekiwać Gabriel i Renesmee. Łączące ich czucie było niemal namacalne i Layla nie mogła pozbyć się wrażenia, że jest tutaj zbędna. Nie miała pojęcia, kiedy obserwowanie uczucia, które łączyło jej brata i jego żonę, zaczęło działać jej na nerwy, teraz jednak... No cóż, nie była w stanie tego spokojnie znieść. Czuła, że coś się w niej zmieniło, chociaż paradoksalnie w żaden sposób nie była w stanie tego nazwać.

Cóż jest piękniejsze – wschód czy zachód słońca?

Ci, których znam, powiedzą, że zachód,

kiedy wszystko się kończy, a dzień obumiera;

ilu jednak tak naprawdę doświadczyło początku?

Głos Gabriela niósł się po całym pokoju, niosąc ukojenie i jednocześnie wprawiając ją w dziwny nastrój. Słowa wydawały się owijać wokół niej, sprawiając, że chcąc nie chcąc zaczęła zastanawiać się nad tym, co tak naprawdę czuje. Co więcej, jej myśli samoistnie powędrowały do Rufusa i do tego, co powiedział jej w korytarzach. Nie tyle obchodziła ją kwestia jej krwi, ale to, co nastąpiło później – to, że coś przed nią ukrywał. Rosa... Kim była? Ta jednak kwestia nie dawała jej spokoju, chociaż może nie powinna nawet się nad tym zastanawiać. Każde z nich miało prawo do tajemnic i własnej przeszłości, własnego życia... Rufus miał racje, bo byli kwita, prawda? Ona również nawet słowem nie wspomniana mu o Marco, dlatego i on mógł mieć przed nią swoje tajemnice. Tak było uczciwie, przynajmniej kiedy patrzyła na to pod kątem sprawiedliwości.

A jednak wciąż czuła się zraniona. Denerwowała się na niego, może i bez powodu, ale naprawdę sądziła, że ma prawo wiedzieć. Mogła, bo... Po prostu powinien jej był powiedzieć.

Westchnęła i wsparłszy głowę o oparcie fotela, wbiła wzrok w sufit. Co mogła poradzić na to, że naprawdę przejmowała się Rufusem? Teraz już nie mogła ukrywać, że coś się między nimi zmieniło, kiedy ją pocałował i znaleźli się wtedy w tego pokoju. Gdyby nie wspomnienia, gdyby tylko coś nie było z nią nie tak... Skąd mogła wiedzieć, czy wtedy coś więcej by się nie wydarzyło? Przecież pierwszy raz kogoś tak naprawdę pragnęła, poza tym naprawdę jej na nim zależało. To było coś nowego, czego nigdy dotąd nie doświadczyła i czego w żaden sposób nie mogła zignorować. Może nawet go kochała, chociaż za nic w świecie nie chciała się do tego przed samą sobą przyznać. Bała się tego, zwłaszcza odrzucenia albo odkrycia, że nie jest w stanie dać mi tyle, ile będzie mógł oczekiwać. Nie była taka jak inne dziewczyny, a Rufus zasłużył na naprawę wiele, a nie wybrakowaną dziewczynę, która została zraniona w dzieciństwie.

Nie zmieniali to jednak faktu, że była na niego zła. To było dziecinne, bo nawet jeśli często ją denerwował, tym razem nie powinna mieć o nic pretensji, ale była zbyt dumna, żeby się do tego przyznać. Podobnie zresztą jak i wciąż wahała się nad tym, czy powinna przyjść do laboratorium. Nie udzieliła mu jasnej odpowiedzi, kiedy ją o to pytał, poza tym potraktowała go wtedy chłodno, ale nie miała z tego powodu wyrzutów sumienia. Była zdenerwowana, poza tym – bądźmy szczerzy – Rufus momentami strasznie ją irytowała, nawet jeśli jego nieprzewidywalność paradoksalnie dodawała mu uroki. Nie miała pojęcia, co powinna o tym myśleć, a po wszystkim, czego dowiedziała się dzień wcześniej, sama nie miała pewności, czy chce go widzieć. Musiała zebrać myśli, a praca u jego boku zdecydowanie nie miała jej w tym pomóc. Poza tym... dlaczego wciąż jej chciał, skoro już wyszedł z ukrycia i do dyspozycji miał również Carlisle'a i Theo, którzy dysponowali zdecydowanie bardziej rozległą wiedzą niż ona? Przecież zawsze narzekał na jej wiedzę...

Jej rozmyślania przerwał znajomy zapach, który natychmiast rozpoznała. Chwilę później pojawiła się zdyszana Isabeau, która najwyraźniej starała się zdążyć przed nadchodzącym świtem. Gabriel zagrał kilka ostatnich taktów, po czym odczekał aż struny przestaną drżeć i odłożył gitarę na bok i objął ramionami Renesmee.

– Cóż za interesujący zwyczaj wparowywania do domu bez zaproszenia, siostrzyczko – zauważył nieco złośliwym tonem, ale poza tym spojrzał na stojącą na środku salonu Isabeau i uśmiechnął się blado. Było w tym geście coś wymuszonego, co jednak w żadnym stopniu żadnej z nich nie zdziwiło.

– Już raz mnie zaprosiłeś. Inaczej bym nie weszła – odparła spokojnie Beau, wzruszając ramionami. – Zresztą teraz nie mam czasu. Muszę wam coś powiedzieć, a chcę wrócić do Niebiańskiej Rezydencji, zanim zrobi się jasno. Wierz mi, nie po to ewakuowałam się z domu, żeby teraz tutaj z wami utknąć, gołąbeczki – zapewniła, wywracając oczami. – Aha, Gabrielu, wcale nie musisz trzymać ręki tak nisko, żeby móc przytulić Nessie – dodała usłużnie, obserwując jak jej przyrodni brat wodzi wolną ręką wzdłuż uda wtulonej w niego Renesmee.

Gabriel warknął, ale przeniósł dłoń na biodro dziewczyny i rzucił Isabeau rozdrażnione spojrzenie. Gdyby nie sytuacja, Layla prawie by się uśmiechnęła.

– Podobno bardzo się śpieszysz – przypomniał siostrze chłodno. – Do rzeczy, Isabeau. Czy coś się stało? – dodał i jasne stało się o co pyta.

Layla wyprostowała się w fotelu i również utkwiła wzrok w siostrze, czekając na wyjaśnienia. Możliwe było, żeby tak szybko po ciele Jack'a, znalezione zostało kolejne dziecko? Patrząc na twarz Beau, wydawało się, że nie, ale z drugiej strony oboje wiedzieli, że Isabeau jest mistrzynią, jeśli chodziło o ukrywanie emocji. Okłamanie ich przyszłoby jej z łatwością, gdyby tylko się postarała.

– Nie róbcie takich min, bo jak na razie wszystko jest w porządku. – Isabeau wywróciła oczami, zaraz jednak spoważniała i westchnęła. – Ale jakby nie patrzeć, wciąż chodzi o dzieci. Dimitr robi wieczorem zebranie na placu. Chce zebrać chętnych do patrolowania terenu, żeby przynajmniej spróbować zapobiec... kolejnej tragedii. – Urwała, żeby przełknąć ślinę. – Tak czy inaczej pomyślałam, że będziecie chcieli wiedzieć – wyjaśniła.

– Oczywiście, że chcemy wiedzieć – zapewniła ją natychmiast Renesmee. Layla dostrzegła błysk determinacji w jej czekoladowych oczach. Wiedziała, że jej bratowa byłaby w stanie zrobić wszystko, byleby zapewnić dzieciom bezpieczeństwo. – Dziękujemy, Isabeau.

Layla skinęła jedynie głową, jednocześnie podnosząc się bez słowa. Wszystkie spojrzenia natychmiast powędrowały w jej stronę, chociaż miała nadzieję, że jednak będzie mogła tego uniknąć. Nie przepadała za byciem w centrum uwagi, zwłaszcza teraz, kiedy miała tak wiele spraw, które chciała przemyśleć, a jednocześnie wolała o nich z nikim nie rozmawiać.

– Gdzie idziesz? – zapytał ją Gabriel, ale nie zabrzmiało to wścibsko. Był raczej zmartwiony, co w jakimś stopniu ją rozczuliło. – Czy chcesz..?

– Jeszcze nie wiem. – Wiedziała, że nie jest zachwycony jej powiązaniem z Rufusem, zwłaszcza po tym, jak ten zaatakował jego żonę. Rufus najwyraźniej miał wrodzony talent do wyprowadzania innych z równowagi, nawet jeśli nie znali go osobiście. – Idę się przejść. Zobaczymy się wieczorem – obiecała i nie czekając na czyjekolwiek uwagi, pośpiesznie wyszła z domu.

Las był spokojny i cichy, jak zwykle przed świtem. Szła przed siebie, rozkoszując się chłodnym jeszcze powietrzem i panującym dookoła półmrokiem. Zawsze lubiła tę porę dnia, nawet jeśli od jakiegoś czasu słońce słoneczne ją drażniło i czuła się przed jego pojawieniem się nieswojo. Zastanawiała się, czy działo się z nią to, co z Isabeau i czy kiedyś również będzie musiała pozostawać w mroku, ale jednocześnie wolała nie poznać odpowiedzi. Zwłaszcza teraz nie chciała tego roztrząsać, bo to automatycznie zmuszało ją do myślenia o Rufusie, co zdecydowanie nie było dobrym pomysłem.

Wbiła wzrok w wydeptaną ścieżkę, próbując zająć czymś myśli. Nie miała pewności, gdzie idzie, ale i to w jakiś szczególny sposób jej nie obchodziło. Ruch sam w sobie był dobry, dlatego nie pędziła przed siebie, decydując się na spokojne ludzkie tempo. Całą sobą chłonęła aurę otaczającego ją lasu, co pomogło jej nareszcie w pełni się wyciszyć; słyszała świergot ptaków i odgłosy wydawane przed leśne żyjątka, również te ukryte w ściółce i na drzewach. Nigdy nie była dobra w tropieniu i rozpoznawaniu poszczególnych ptaków, ale miała wrażenie, że gdzieś w oddali usłyszała pokrzykiwanie sowy i melodyjne trele skowronków, chociaż równie dobrze mogła się mylić. Gabriel zawsze się z niej śmiał, kiedy popełniała błędu w tej kwestii, ale jakoś nigdy specjalnie się tym nie przejmowała. Lubiła zgadywać, bo było w tym coś kojącego, a jeśli przy tym popełniała błędy... No cóż, to przecież nie miało żadnego znaczenia, prawda?

Coś poruszyło się między drzewami, wyrywając ją z zamyślenia. Zastygła w bezruchu, machinalnie nabierając czujności i rozglądając się dookoła. Posłuszna instynktowi, zaczęła nasłuchiwać, zanim jednak zdołała w ogóle się skoncentrować i spróbować zidentyfikować obserwującą ją osobę, ciemna postać pojawiła się w zasięgu jej wzroku. Poruszając się z zawrotną prędkością, skoczyła w jej stronę i zanim Layla się obejrzała, coś poderwało ją do góry, popychając aż na pień najbliższego drzewa. Warknęła w proteście i chciała się bronić, wtedy jednak doszedł ją melodyjny śmiech, który natychmiast rozpoznała.

– Dylan! – jęknęła z niedowierzaniem. Odczekała aż odsunie się o krok, żeby móc zdzielić go zwiniętą w pięść dłonią w tors. – Całkiem już postradałeś zmysłu? – zapytała gniewnie, ale chyba nawet gdyby zaczęła mu grozić, nie przejąłby się tym jakoś... specjalnie; wciąż chichotał, jednocześnie obejmując ją i szczerząc się od ucha do ucha.

– Auć... – jęknął, krzywiąc się demonstracyjnie. – Ciebie też dobrze widzieć, Lay – dodał, rzucając jej figlarne spojrzenie.

– Dobrze, zrozumiałam. – Wywróciła oczami. Doprawdy, faceci czasami bywali po prostu niemożliwi. – Ach, mógłbyś się w końcu odsunąć, proszę? – dodała nieco niepewnie, starając się odsunąć tak bardzo, jak tylko było to możliwe.

Zmierzył ją krótkim spojrzeniem, uważnie lustrując jej drobną sylwetkę i wydając się uczy jej na pamięć. Poczuła się nieswojo, a gdyby jej policzków nie zdobiły wieczne rumieńce, pewnie w tym momencie zarumieniłaby się. Nie lubiła takich sytuacji, zwłaszcza wiedząc, co takiego Dylan do niej czuje, dlatego ulżyło jej, kiedy bez wahania odstąpił krok w tył, zwiększając dystans między nimi. Co prawda wciąż znajdował się zdecydowanie zbyt blisko, ale przynajmniej już jej nie dotykał i mogła zacząć swobodnie oddychać, nie bojąc się przy tym, że przypadkiem muśnie piersią jego tors.

– Co tutaj robisz? – zapytała, wymijając go, żeby móc ruszyć dalej ścieżką. Teraz wiedziała już, że kieruje się w stronę klifu i świątyni, ale to jej nie przeszkadzało. Nie miała zresztą konkretnego celu, a może nad wodą miało jej myśleć się lepiej. – Oczywiści to nie tak, że nie cieszę się, że cię widzę – dodała, wysilając się na uśmiech.

– W zasadzie nic takiego. Kolejny raz miałem szczęście i na ciebie wpadłem – wyjaśnił, wzruszając ramionami i bez trudu się z nią zrównując. Nie miała podstaw, żeby mu nie uwierzyć, bo przecież nie mógł wiedzieć, gdzie będzie. – Martwiłem się o ciebie – dodał po chwili, raptownie poważniejąc. – Zniknęłaś tak nagle, a ja nie miałem pojęcia, co się stało i gdzie powinienem cię szukać. Omal zawału nie dostałem, kiedy doszło do tego mordu w mieście. Przez moment myślałem nawet, że... – Urwał, nie będąc wstanie dokończyć tej myśli.

– Że to ja? – dopowiedziała. Poczuła się winna, tym bardziej, że swoim zniknięciem zraniła nie tylko rodzeństwo, ale i jego. – Przepraszam cię. Nie powinnam była tego robić, ale... miałam powodu – wyjaśniła lakonicznie, próbując znaleźć sposób, żeby nie wplątać we wszystko tematu Rufusa.

– Wiesz dobrze, że nie musisz mi się tłumaczyć – uspokoił ją. – Po prostu nie rób nam więcej. No i jeszcze ten William... Cholera, sam już nie mam pojęcia, co się z nami wszystkimi dzieje. Na początku to było całkiem zabawne, kiedy jeszcze Lawrence zapewniał nas, że wszystko pójdzie dobrze, ale teraz...

Layla skrzywiła się. Oboje niechętnie wspominali ten okres, kiedy Zespół Uderzeniowy był jeszcze aktywny, a oni wykonywali polecenia Lawrence'a. Wtedy wydawało się to sensowne, bo wszyscy znajdowali się w nowej sytuacji, ale teraz sama nie mogła uwierzyć, że mogła być taka głupia. Wciąż miała momenty, kiedy nie mogła się pozbyć myśli, że traci coś ważnego, teraz jednak łatwiej było jej nad tym panować. Co więcej, wspomnienie przeszłości sprawiało, że czuła się tym bardziej winna, że krzywdzi Dylana, bo to dzięki niemu mogła się cieszyć zdrowymi zmysłami i tym, że jakkolwiek zdołała odnaleźć się w nowej rzeczywistości, kiedy zaczęła się zmieniać i straciła dar. Dylan zawsze był jej przychylny, a jednak nie była w stanie w żaden sposób mu się za to odwdzięczyć.

– Ja też się boję, Dylan – zapewniła go łagodnie, dopowiadając to, czego sam nie był w stanie albo nie chciał jej powiedzieć. Skinął głową i zrobił taki ruch, jakby chciał wziąć ją za rękę, ale powstrzymał się. Doceniła to, ciesząc się, że przynajmniej starał się, żeby ich relacje wyglądały tak, jak powinny, nawet jeśli z jego strony musiało być to trudnym zadaniem. – Ale jakoś sobie poradzimy. Wiesz dobrze, że zawsze jakoś sobie radziliśmy – dodała z przekonaniem.

Skinął głową, ale nie odpowiedział, co trochę ją zaniepokoiło. Kolejny raz przywołała wspomnienia, tym razem ich pierwszych spotkań, kiedy wydawał jej się oddalony i niedostępny. Zawsze porażał ją szokująco zieloną barwą oczu oraz tym, jak obserwował ją w milczeniu, rzadko się odzywając i mówiąc zagadkami. Mimo wszystko nawet wtedy starał się jakoś ją uspokoić i podnieść na duchu, co bardzo ją pomagało, nawet jeśli jednocześnie dostawała szału, musząc zgadywać, co takiego miał momentami na myśli. Teraz sama zapragnęła jakkolwiek go pocieszyć, dlatego ujęła jego dłoń; rzucił zaskoczone spojrzenie na ich splecione ze sobą palce i uśmiechnął się blado, ze zrozumieniem. Miała nadzieję, że nie uzna tego za nic więcej, prócz przyjacielskiego gestu, postanowiła jednak w żaden sposób tego nie komentować, żeby znów wszystkiego między nimi nie popsuć.

Ruszyli razem przed siebie, milcząc i nawet na siebie nie patrząc. To było przyjemne doświadczenie, bardzo podobne do tych chwil, kiedy jeszcze byli razem, a przynajmniej próbowali stworzyć związek. Milczenie przy Dylanie zawsze przychodziło jej z łatwością, poza tym pierwszy raz od dawna miała wrażenie, że wszystko nareszcie jest w porządku. Tego pragnęła, nawet jeśli zdawała sobie sprawę z tego, że prędzej czy później zmuszona będzie podjąć jakieś konkretne kroki zarówno wobec Dylana, jak i Rufusa. Musiała odpowiedzieć sobie na kilka kluczowych pytań i uporządkować swoje uczucia, to jednak wcale nie wydawało się takie łatwe. Co więcej, uparcie odsuwała to w czasie, tym razem jako wymówkę wykorzystując to, co działo się w Mieście Nocy. Zniknięcie dzieci, powrót Lawrence'a... Być może coś w tym było, ale przecież nawet teraz wiedziała, że i po odzyskaniu spokoju, znów miała znaleźć powód, żeby nie zrobić niczego, kolejny raz uciekając od trudnego tematu. To nie było uczciwe, jednak w żaden sposób nie mogła się zmusić do tego, żeby postąpić jak należy.

– Laylo? – Dylan odezwał się tak cicho, że prawie go nie usłyszała. Krótko uściskał jej dłoń i zawahał się, po chwili jednak mówił dalej: – Czy mógłbym zadać ci istotne pytanie? Proszę, to dla mnie bardzo ważne.

Rzuciła mu wystraszone spojrzenie, ale skinęła głową. Pozwoliła, żeby się zatrzymał i sama również przystanęła, niechętnie okręcając się w jego stronę. Dlaczego za każdym razem musiał jej to robić i zaczynać poważny temat, kiedy ona nie miała na to ochoty? Nie miała prawa go za to winić i nie robiła tego, ale to i tak nie zmieniało faktu, że wolała unikać takich sytuacji. Z drugiej strony, Dylan cierpiał i widziała to w jego oczach; może nawet lepiej, że wymagał od niej określenia się, jednak wolała, żeby zrobił to w zupełnie innej chwili, kiedy będzie bardziej stabilna i zdecydowana. Kiedy będzie naprawdę wiedziała, czego pragnie, czego...

Z wahaniem spojrzała mu w oczy. Słońce już wzeszło i teraz jasne promienie przedzierały się przez baldachim liści nad ich głowami, padając na ziemię i rzucając długie cienie na ich twarze. Oboje skrzywili się w odpowiedzi, żadne z nich jednak nie posłuchało instynktownego podszeptu, żeby jak najszybciej schować się gdzieś, gdzie słońca nie będzie.

– Laylo, jesteś dla mnie bardzo ważna... Wiesz o tym, prawda? – upewnił się Dylan, spoglądając na nią wyczekująco.

– Do czego zmierzasz? – zapytała zamiast odpowiedzieć. Mimochodem pomyślała, że z Rufusem już w tym momencie zaczęłaby się kłócić o to, dlaczego nie powinna odpowiadać w ten sposób, kiedy ją o coś pytał.

– Brakuje mi ciebie – wyjaśnił jej cicho. Mocniej ścisnął jej dłoń, jakby w obawie, że będzie chciała mu się wyrwać. – Bardzo mi brakuje. Ja wiem, że to dla ciebie trudne, ale ja po prostu nie potrafię trzymać się z daleka od ciebie. Znikasz, odpychasz mnie... Dlaczego? Laylo, po prostu wyjaśnij mi, co takiego się zmieniło? Czy to przez to, że poniosło mnie wtedy w tunelach? Wiesz dobrze, że tego nie chciałem. Po prostu... Och, Lay, po prostu mnie nie odsuwaj!

Mówił, a z każdym jego kolejnym słowem, czuła się coraz gorzej. Przecież ona również nie chciała tego, żeby z jej powodu cierpiał! Raniła go, ale nie miała na to wpływu, jednak nie potrafiła znaleźć sposobu, żeby jakkolwiek mu to wyjaśnić. Chciała coś zrobić, ale najzwyczajniej w świecie nie była w stanie.

– Dylan... – wyszeptała miękko, niemal błaganie. Chciała żeby zrozumiał, chociaż sama nie miała pojęcia, co i w jaki sposób chce mu powiedzieć.

Spojrzał na nią udręczonym wzrokiem. Coś w jego tęczówkach się zmieniło, jakby podjął jakąś istotną decyzję, chociaż dopiero po chwili dotarło do niej, co takiego w tamtym momencie postanowił. Chciała zaprotestować, kiedy tylko zrozumiała, nie zdążyła jednak nawet jęknąć, bo Dylan bez ostrzeżenia przyciągnął ją do siebie.

Zaraz po tym pocałował ją – czule, delikatnie i z tak wielką tęsknotą, że po prostu nie mogła mu się oprzeć. Walcząc z samą sobą, zamknęła oczy, a potem nareszcie mu się poddała.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro