Trzydzieści siedem

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Esme

Był wieczór, a jednak Isabeau przez cały czas nerwowo rozglądała się dookoła. Esme doszła do wniosku, że to się chyba nie zmieni – sama pewnie byłaby równie rozdrażniona, gdyby podobnie jak dziewczyna musiała unikać promieni słonecznych. W zasadzie nie wyobrażała sobie, jak Beau musiała się z tym czuć. Życie w ciągłym cieniu było trudne i wyraźnie ją drażniło, ale oczywiście starała się niczego po sobie nie okazywać. Esme sądziła, że to mimo wszystko trochę głupie – słabość nie była niczym złym – ale szczerze wątpiła, żeby jakiekolwiek wyjaśnienia czy przekonywania wystarczyły Isabeau.

Z drugiej strony, może jednak Isabeau miała swoje powody. Mimo później pory ruch na ulicach był znaczny, zwłaszcza w okolicach nowo otwartej Akademii Nocy (cóż, upodobanie do mrocznych nazw już dawno przestało ją dziwić), która była również ich celem. Isabeau jak najbardziej miała prawo czuć się nieswojo, skoro znajdowała się pod stałym obstrzałem spojrzeń, konkretnie z dwój powodów – przez przemówienie na schodach oraz sam fakt tego, że naprawdę wróciła do świata żywych. To drugie było tym bardziej zrozumiałe, że przecież sami wciąż jeszcze nie oswoili się z myślą, że dziewczynie naprawdę nic się nie stało, chociaż minęło już całkiem sporo czasu.

Isabeau kilka dni zwlekała, zanim zdecydowała się na to wyjście. Teraz szła szybko, z wysoko podniesioną głową i jak zwykle sprawiała wrażenie chłodnej, niedostępnej i zbytnio pewnej siebie. Esme już wiedziała, że to jedynie maska za którą młodsza siostra Gabriela uparcie się kryła, ale nie komentowała tego w żaden sposób. Teraz zresztą wiedziała, że dziewczyna jest pod tym względem bardzo podobna do swojej matki, chociaż Allegrze przychodziło to jeszcze łatwiej i sprawiała wrażenie naturalnej w tym, co robiła. Isabeau też początkowo sprawiała takie wrażenie, dlatego wampirzyca ostatecznie zorientowała się, że istotne jest to, że zdążyła Beau przynajmniej częściowo przez ostatni czas poznać.

Allegra zniknęła już rano, wykręcając się tym, że ma coś istotnego do załatwienia. Ostatnio często jej się to zdarzało, co jednak chyba nie było takie dziwne. Oczywiste, że po powrocie chciała na nowo wdrążyć się w tryb życia, który narzucało Miasto Nocy. Ktoś, kto przez długie stulecia był równie ważny co Dimitr, musiał dążyć do utrzymania pozycji nawet po tym, jak wcześniej dobrowolnie ją porzucił. Allegra zresztą nie mówiła o niczym innym prócz nadchodzącego święta lata, kiedy to zamierzała oficjalnie przekazać swojej córce pozycje kapłanki. Isabeau nie była specjalnie zachwycona tym, co działo się wokół niej, ale to tylko dlatego, że nawet ona miała już serdecznie dość znajdowania się w samym centrum zainteresowania. Chyba każdy czułby się podobnie, gdyby powrócił po swojej rzekomej śmierci i nagle zajął najistotniejszą pozycję u boku króla (który na dodatek zachowywał się tak, jakby narodził się na nowo, co było miło odmianą po tym, jak snuł się bez celu do tej pory).

Tym razem Dimitr również miał się z nimi spotkać, chociaż Esme zdawała sobie sprawę z tego, że to wyłącznie dlatego, że towarzyszyła im Isabeau. Oczywiście nie miała mu tego za złe; miała wręcz nadzieję, że między nimi będzie układało się jeszcze lepiej niż na początku, kiedy po tym jak przybyli do miasta i zamieszkali w Niebiańskiej Rezydencji, między najmłodszą z rodzeństwa Licavoli i Dimitrem wywiązał się po latach romans. Skrycie liczyła na to, że prędzej czy później będzie mogła uczestniczyć w kolejnym niezwykłym weselu, chociaż jednocześnie nie mogła zapomnieć o tym, że to ona złapała ślubny bukiet Renesmee. Fakt, że na krótko po tym nareszcie zdecydowała się szczerze z Carlisle'm porozmawiać i że nie kryli się z tym, że są parą, również wydawał się dość obiecujący.

Idący u jej boku Carlisle objął ją, jakby czytając jej w myślach (Gabriel zabiłby ją za to określenie – wszakże umysł to nie książka, jak cały czas podkreślał w przypływach irytacji). Uśmiechnęła się niepewnie; jej wzrok momentalnie powędrował w stronę trójki Licavolich, która szła na przedzie. Layli wciąż nigdzie nie było, więc to Renesmee zajęła jej miejsce po lewej stronie Gabriela, który wydawał się być w na tyle dobrym nastroju, że już na samym wstępie ujął siostrę i partnerkę pod ramiona, decydując się iść pomiędzy nimi. Jeśli chodziło o dzieci, to były właściwie wszędzie, jak zwykle rozproszone przez kolejny dziwny pomysł Aldero; wciąż nie do końca była pewna, co takiego robiły, ale liczył się fakt, że co chwile znikały i pojawiały się, ku uciesze zafascynowanego swoim darem Cammy'ego. Edward, który według pierwotnego planu miał iść z nimi, ostatecznie zrezygnował, twierdząc, że woli wybrać się na polowanie, chociaż Esme zdawała sobie sprawę z tego, że tak naprawdę czasami ciężko było mu przebywać w ich towarzystwie – samotność mu ciążyła, nawet jeśli wiedział, że jego wybranka prędzej czy później miała się pojawić.

– Isabeau! – Dimitr dosłownie zmaterializował się na ich drodze. Wydawał się promienieć, jak zwykle, kiedy przebywał w towarzystwie Isabeau. Towarzyszący mu Pavarotti wymienili krótkie spojrzenia, jakby wahając się przed wywróceniem oczami, a ucieczką. – Moja królowo, chodź szybko. Sądzę, że mam ci coś do pokazania – oznajmił, wręcz rwąc się do tego, żeby chwycić dziewczynę za rękę i odciągnąć ją gdzieś na bok.

– Sądzisz czy masz? – Isabeau odsłoniła kły (jakże dziwnie to brzmiało!), kiedy uśmiechnęła się drapieżnie. – Swoją drogą, chyba się nie pali, co Dimitrze?

– Żart roku. Po prostu brawo, siostrzyczko. – Gabriel wzniósł oczy ku górze. – W tym miejscu wszyscy są zachwyceni, kiedy mówi się na temat pożaru.

Zarówno Dimitr, jak i Isabeau zignorowali go. Dziewczyna westchnęła i wprawnie wyswobodziła się z objęć brata, po czym – celowo idąc spokojnym, ludzkim krokiem – podeszła do czekającego na nią, coraz bardziej zniecierpliwionego wampira.

– Tak? Słucham cię, królu złoty? – zapytała. Drażniła go w ten sposób od momentu, kiedy to Allegra zaczęła się do niego w ten sposób zwracać.

– Jesteś bezczelna, Licavoli! – odparował, ale rozbawione iskierki w jego krwistych tęczówkach zdecydowanie popsuły efekt. – A tak na poważnie, pomyślałem sobie, że jako moja dowódczyni straży, poprowadziłabyś zajęcia pokazowe dla kilku dzieciaków, którym się wydaje, że potrafią korzystać z mocy, ale skoro nie jesteś zainteresowana...

– Ja nie jestem zainteresowana? – Błękitne oczy Isabeau momentalnie rozbłysły. – Ale masz gdzieś tutaj Theo, prawda? Może to i dzieciaki, ale nie obiecuję, że mnie nie poniesie – zastrzegła i chociaż brzmiało to jak żart, po Isabeau można było spodziewać się wszystkiego.

Ktoś chrząknął znacząco, a potem Gabriel dostał nagłego ataku kaszlu, którym spróbował ukryć śmiech. Renesmee spojrzała na niego, jakby właśnie zwariował, Isabeau zaś odwróciła się gwałtownie i ruszyła w stronę brata niczym rozjuszona kotka.

– Tak, Gabrielu? Masz mi coś błyskotliwego do powiedzenia? – zapytała ociekającym słodyczą tonem, układając obie dłonie na biodrach i lekko pochylając się do przodu.

– Owszem. – Gabriel znów zachichotał. – Po prostu chyba zapomniałaś, Isabeau, kto ciebie uczył walczyć – wyjaśnił jej spokojnie. – A zwłaszcza o tym, że wcale nie jesteś taka dobra.

Isabeau warknęła.

– Czy ja mam przez to rozumieć, że to jest wyzwanie? – zapytała, mrużąc gniewnie oczy.

Każdy pod wpływem jej lodowatego spojrzenia momentalnie by się skulił, ale na Gabrielu nie zrobiło ono żadnego wrażenia.

– Skoro chcesz. Jestem ci zresztą winien nauczkę za pewną kąpiel, jeśli wiesz, co mam w tym momencie na myśli – stwierdził, uśmiechając się z rozbawieniem. – Ale to jedynie pod warunkiem, że nie będziesz mnie prowokowała. Wiesz dobrze, że nie pozwolę omamić się moimi własnymi sztuczkami, Isabeau – dodał, raptownie poważniejąc.

– Sądzę, że sobie poradzę.

Esme nie do końca spodobał się obrót, jaki przybrała rozmowa tej dwójki. Zerknęła krótko na Carlisle'a, ale ten nie wyglądał na zaniepokojonego, a bardziej zaintrygowanego. Żadne z nich nie popierało przemocy, ale przecież wątpliwe było, żeby Licavoli na poważnie byli w stanie zrobić sobie krzywdę; bardziej wyglądało to na nietypowy pomysł na zabawę, co jak najbardziej było w stylu Gabriela i Isabeau, zwłaszcza kiedy zaczynali robić sobie na złość.

– Hej! – Renesmee pośpiesznie wskoczyła między ukochanego, a jego siostrę. – Mieliśmy iść obejrzeć akademię – zaprotestowała.

– Przecież tam idziemy – zauważyła pogodnie Isabeau. – Chyba, że coś mi się pomyliło? – Zerknęła na Dimitra.

– Sam środek nowej sali gimnastycznej, czy – jakbyś wolała – takie niewielkie pole walki – zapewnił ją z uśmiechem.

Isabeau wyglądała tak, jakby wygrała los na loterii. Renesmee westchnęła, co bynajmniej nie uszło uwadze jej szwagierki.

– Cudownie – wymruczała Beau z entuzjazmem. – Swoją drogą, Gabrielu, chcę też twoją dziewczynę. Dalej nie wyobrażam sobie, że wypchnęła kogokolwiek przez ścianę – stwierdziła z prowokującym uśmiechem, najwyraźniej nie mogąc powstrzymać się przed igraniem z losem.

– Jak sobie chcesz. Zobaczymy, kto bardziej tego pożałuje – stwierdził Gabriel, coraz bardziej podekscytowany. Przyciągnął Renesmee do siebie i niby to przypadkiem musnął wargami jej odsłonięty kark; dziewczyna zadrżała w odpowiedzi. – Nie powiem, żebym nie liczył na to, że przypadkiem złamiesz jej nos – wymruczał z entuzjazmem.

-Nie chcę wam psuć zabawy – Renesmee zaczerwieniła się, wyraźnie speszona – ale chyba nie wyobrażasz sobie, że pozwolę tam zabrać nasze dzieci? – zwróciła się do męża, skutecznie go przygaszając.

– No tak... – zreflektował się.

Esme zawahała się na moment, po czym zdecydowała się odezwać:

– Ale jaki to problem, skoro to ja mogę zająć się dziećmi? – zapytała spokojnie, kątem oka obserwując całą czwórkę. Dopiero po chwili pomyślała o tym, że to mimo wszystko mógłby być problem, ale kiedy zerknęła na Carlisle'a, ten wcale nie wydawał się być niezadowolonym z jej propozycji.

– Tak – stwierdził z entuzjazmem. – Idźcie się bawić, skoro wam to odpowiada. My i tak nie bylibyśmy zainteresowani – dodał, obejmując ją.

– Cudownie – powtórzyła Isabeau, zanim ktokolwiek zdążyłby zaprotestować. – A zresztą... Gdzie ja mam głowę? – dodała nagle, pośpiesznie rozglądając się dookoła. – Przecież Aqua spokojnie może wam pokazać to, co ja miałam zrobić. Na pewno gdzieś tutaj jest, bo chyba dopiero co ją widziałam – zapewniła i prawie natychmiast zniknęła, żeby dziewczyny poszukać.

Spoglądając w ślad za nią, Esme zawahała się. Nie wiedziała dlaczego, ale Aqua zdecydowanie nie była osobą, której obecność napawała ją entuzjazmem. Nie miała pojęcia dlaczego, ale w jednej chwili naszło ją niepokojące przeczucie, że wkrótce coś pójdzie nie tak.


Lawrence

Plan miał być prosty – a przynajmniej Ona tak utrzymywała. Nie lubił jej imienia, bo wydawał się zbyt proste i niewinne – całkowite przeciwieństwo tej nowej dziewczyny, która teraz była mu posłuszna. Była zresztą na swój sposób podobna do Beatrycze – zdecydowanie przez te złociste włosy i bystre spojrzenie – ale poza tym zdecydowanie nic jej nie łączyło z jego zmarłą żoną. Do tamtej dziewczyny nic nie czuł, zresztą nie wyobrażał sobie obdarzenia kogokolwiek podobnym uczuciem. Trycze zabrała cześć jego duszy – tę najlepszą, odpowiedzialną za odczuwanie jakichkolwiek pozytywnych emocji – tamtego dnia, kiedy umarła, a on nie czuł potrzebny, że spróbować jakkolwiek zdolność odczuwania odzyskać. Zabawne jak bardzo ludzie zmieniali się, kiedy nareszcie otrzymywali upragnioną nieśmiertelność; Lawrence też się zmienił, ale zmiana, którą dostrzegał w służącej mu dziewczynie miała w sobie coś... niepokojącego? To z pewnością, ale jako wampirzyca nareszcie zaczynała być bardziej przydatna niż do tej pory, a to zdecydowanie było powodem do zadowolenia.

Niemniej zdecydowanie nie podobała mu się jej nagła pewność siebie. Pławiła się w luksusach, które zapewniało jej życie pod opieką Dimitra i czasami zachowywała się tak, że sam miał ochotę zagwarantować jej szybką śmierć w męczarniach. Powstrzymywała go jedynie myśl, że była przydatna, a na dodatek dysponowała wiedzą, która miała okazać się kluczowa. Mieli jeszcze tydzień – zaledwie siedem dni do jakiejś bzdurnej ceremonii z okazji nadejścia lata – a więc i do zrobienia wszystkiego, co było konieczne. To dlatego musieli zrobić to wszystko już dzisiaj, a przynajmniej ona tak utrzymywała. Nie wyjaśniła mu do końca, jaką rolę odegrać mieli w tym on i dzieci, ale to go nie interesowało. Wystarczyło, że podobno miało być skuteczne i bardziej sensowne od tego do czego bezsensownie próbował dążyć Drake.

Obserwowanie z ukrycia przychodziło mu tak łatwo, że nawet już nie zastanawiał się nad tym, co robił. Swoją drogą, czasami aż nadto fascynujące było to, jak łatwo przychodziło ukrycie się przed podobno wyczulonymi nieśmiertelnymi, których umiejętności przekraczały wszelakie pojęcie, a zmysły były wyostrzone do tego stopnia, że powinni być nie do oszukania. Bez trudu skrył się na strychu jednego z wciąż opuszczonych budynków, mieszących się praktycznie rzut kamieniem od nowo otwartej Akademii Nocy. Miał stamtąd idealny widok na to, co działo się na ulicy, a przy tym nie musiał obawiać się, że ktokolwiek go zauważy albo wyczuje. W powietrzu wciąż unosił się zapach dymu, który pozostawił po sobie pożar sprzed miesięcy, zresztą na ulicach kręciło się tylu różnych nieśmiertelnych, że jego trop skutecznie ginął w nadmiarze innych śladów.

Wtedy ich zobaczył. Niemal nie parsknął śmiechem, widząc dwójkę z rodzeństwa Licavoli, swoją prawnuczkę oraz syna z jego partnerką. Musiał przyznać, że wampirzyca była piękna i delikatna – bez wątpienia pasowała do Carlisle'a – chociaż w jego opinii nawet w połowie nie dorównywała Beatrycze. Jego zmarła żona była aniołem z wyglądu, charakteru i sposobu bycia, i chyba gdyby nawet objawiła mu się prawdziwa bogini, nie uznałby jej wyższości, mając w pamięci swoją najukochańszą istotę. To, że umarła, było więcej niż okrutne, ale czy i taki nie był świat?

Przestał o tym myśleć, szybko odwracając wzrok od Esme i Carlisle'a. Odnalezienie dzieci było proste, chociaż maluchy cały czas były w ruchu i raz po raz znikały mu z oczu. Był na tyle dobrym obserwatorem, że już wcześniej zorientował się, iż cała czwórka była utalentowana – każde na swój sposób. Najbardziej zafascynowały go bliźnięta Renesmee i Gabriela, bo na tych zależało mu najbardziej od samego początku. Kto by pomyślał – Uzdrowiciel i Pani Snów. To było niezwykłe połączenie i tym bardziej doszedł do wniosku, że nawet mimo braków więzów krwi, może uznać tę dwójkę za swoją rodzinę, skoro już zrobił to Carlisle.

Ale były też dzieci Isabeau i tego zdrajcy, Devile'a. Nie potrafił żałować jego śmierci, nawet jeśli Drake przez długi okres czasu były mu przydatny, przynajmniej póki jak reszta się nie zbuntował. Jeden z jego synów był bardzo do niego podobny i chociaż Lawrence nie zauważył, żeby Aldero dysponował jakimkolwiek darem, był pewien, że po rodzicach musiał mieć całkiem sporo telepatycznej mocy. Jeśli chodziło o jego jasnowłosego brata, wystarczyło chwilę poobserwować Camerona, żeby odkryć jego zdolności – niewidzialność, a nawet więcej. Kto jak kto, ale to dziecko miało zostać idealnym tropicielem, a to też nie było czymś powszechnym w świecie nieśmiertelnych.

No cóż, nic dziwnego, że cała czwórka miała okazać się przydatna. Co prawda to była zaledwie połowa sukcesu, bo nie tylko te dzieci były jego celem, ale to był dobry początek. Teraz tylko musiał poczekać na odpowiednią okazję, a później...

Cóż, później miał dowiedzieć się co dalej.

Manipulowanie królem, zwłaszcza z takiej odległości, było trudne, ale nie niemożliwe. Dimitr aż emitował uczuciem, którym darzył Isabeau, więc oczywiste było, że zrobi wszystko, byleby ją zadowolić. Jedyną trudnością była próba nakazania mu czegoś, co zabrzmi naturalnie i nie wzbudzi niczyich podejrzeń, zwłaszcza samego zainteresowanego. Nie miał zresztą pojęcia do czego swoją propozycją może doprowadzić, ale obserwując rozwód wydarzeń, Lawrence z zadowoleniem przekonał się, że poszło zdecydowanie lepiej niż mógł wyobrażać. Co więcej, grupa zdecydowała się rozdzielić, a przecież dokładnie o to mu chodziło.

Ha! Niech ktoś by mi teraz próbował zarzucić, że nie jest genialny! Co prawda w jakimś stopniu musiał przyznać, że sukces zawdzięczał przede wszystkim szczęściu, ale nic by z tego nie wyszło, gdyby do tego stopnia nie rozwinął swoich zdolności. I tak nie podobało mu się, że aż tak bardzo musieli się z planem śpieszyć – wolał działać powoli – i że nie miał pojęcia, co takiego miało dziać się później, ale był w stanie przymknąć na to oko, upojony sukcesem. Teraz pozostawało mieć nadzieję na to, że wszystko dalej będzie układało się tak pomyślnie, chociaż dalsza część planu bynajmniej nie zależała od niego.

Nonszalancko oparł się o parapet i zmrużył oczy, obserwując. Najlepszym w byciu nieśmiertelnym było właśnie to, że niecierpliwość stała mu się prawie całkowicie obca. Wampiry były doskonałe w czekaniu, a jeśli odpowiednio potrafiło się to wykorzystać, cierpliwość mogła okazać się prawdziwą cnotą. Miał w końcu okazję się przekonać, że działając pod wpływem chwili sam sobie szkodził; tym razem nie zamierzał popełnić tego błędu, podobnie zresztą jak i obdarzać zbyt wielkim zaufaniem któregokolwiek ze swoich pomocników. Prawda jest taka, że w życiu każdy (mniejsza o to czy człowiek, czy wampir, czy jeszcze jakakolwiek inna istota) może liczyć tylko na siebie, a jeśli coś miało być zrobione dobrze, najlepiej było zrobić to samemu. Co prawda zaangażowanie kogokolwiek czyniło tę teorię nieco naciąganą, ale co mógł poradzić na to, że dziewczyna była mu potrzebna? Być może miał jeszcze jej obecności pożałować, ale jak na razie wszystko układało się pomyślnie, a jedynym rozsądnym wyjściem wydawała się zasada ograniczonego zaufania. Nich dziewczyna sobie myśli, że jest taka dobra i potrzebna – w każdej chwili mógł jej pokazać, że sprawy mają się zupełnie inaczej i że powinna się z tym w końcu pogodzić. To nic, że plan był jej i to ona podejmowała decyzje; to wciąż on pozostawał przywódcą, a jeśli miałaby z tym jakikolwiek problem i zaczęła sprawiać problemy... No cóż, wrogów wcale nie było znów tak trudno zlikwidować, jeśli okazałoby się to konieczne.

Na dole zrobiło się małe zamieszanie, kiedy dwójka Licavolich jak zwykle zaczęła się ze sobą sprzeczać. Uśmiechnął się pod nosem, słysząc jak cudowna Esme wtrąca się, proponując najlepsze z możliwych rozwiązań. No cóż, była dobrą opiekunką i to mogło stanowić swoistą przeszkodę w całym przedsięwzięciu, ale...

Ale wtedy do gry miała wejść Aqua.

Poczuł narastającą satysfakcję, kiedy dziewczyna w towarzystwie Isabeau pojawiła się w zasięgu jego wzroku. Jak zwykle wyglądała świeżo i pięknie – teraz mógł to przed sobą przyznać, skoro dziewczyna nie mogła niczego z jego twarzy wyczytać. Była jak zakazany owoc – piękna na zewnątrz, ale tak naprawdę na wskroś zepsuta w środku. Właśnie dlatego jej urok nie był w stanie na niego zadziałać; bo Beatrycze była najczystszym stworzeniem jakie kiedykolwiek spotkał i żadna, nawet najbardziej urodziwa kobieta, nie miała być w stanie zająć jej miejsca. Ani Aqua, ani ktokolwiek inny, kogo mógł prędzej czy później do swoich celów wykorzystać.

Zabawę czas zacząć, pomyślał zadowoleniem. Już nie potrzebował Allegry, chociaż czuł się usatysfakcjonowany tym, że udało mu się wybawić ją z cienia. Kto wie, może jeszcze miała się przydać, gdyby Aqua jednak zawiodła.

Ale na razie musiała mu wystarczyć – ona i jej wiedza o którą zdecydowanie by ją nie podejrzewał.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro