Czterdzieści trzy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Carlisle

Twarz bogini wykrzywił grymas – tylko na ułamek sekundy, ale i tak zdołał to zauważyć. Sam widok wydawał się nienaturalny... Albo to, kim była, choć ta jedna rzecz wciąż wydawała się Carlisle'owi nienaturalna.

Selene. Po prostu Selene.

Zawahał się, przez chwilę szukając w głowie jakichkolwiek sensownych słów. Machinalnie spojrzał w ślad za Rafaelem, ale demon prawie natychmiast zniknął im z oczu, dosłownie rozpływając się w ciemnościach. Być może powinno go to zmartwić, ale w gruncie rzeczy wampir odetchnął. Prawda była taka, że przebywanie z serafinem zaczynało być pod każdym względem... skomplikowane.

Wolał nie zastanawiać się nad tym, co chciał osiągnąć Rafael, z sobie tylko znanych powodów próbując go sprowokować.

– Ach... – Selene przycisnęła dłonie do piersi. W tamtej chwili wyglądała jak jedna z wielu figur, które czasami zdobiły świątynię w Mieście Nocy. Różnica polegała na tym, że stojąca u boku Carlisle'a istota była prawdziwsza i o wiele bardziej zatroskana. – Dobrze. Dobrze, niech tak będzie – mruknęła, wydając się zwracać bardziej do siebie niż kogokolwiek.

– Ehm... Selene? – zaryzykował.

Wypowiedzenie jej imienia przyszło mu zaskakująco łatwo, swobodniej niż mógłby się spodziewać. Ona sama miała w sobie coś kojącego, ale to jedynie potęgowało dziwne wrażenie, które towarzyszyło Carlisle'owi niemalże na każdym kroku. To, że tutaj był, jawiło się niczym sen, choć ten przywilej został mu odebrany już dawno temu.

– To nic takiego – zapewniła, pośpiesznie się prostując. Na jej ustach na powrót zagościł łagodny, ciepły uśmiech. – Na pewno nie musisz się obawiać, czy wrócisz do domu. Wystarczy jedno słowo... – Raz jeszcze spojrzała w kierunku, w którym odleciał Rafael, po czym jak gdyby nigdy nic obejrzała się przez ramię. – Masz ochotę się przejść? Byłabym wdzięczna za towarzystwo... Chociaż nie zdziwię się, jeśli to miejsce wzbudza przykre emocje.

Słowa Selene zabrzmiały niewinnie, ale Carlisle aż za dobrze wiedział do czego piła. Trudno było nie myśleć o wszystkim, co wydarzyło się w tym miejscu – tu, dokładnie na brzegu jeziora, które teraz w końcu miało swój dalszy ciąg. Widział drugi brzeg; ten sam, którym nie tak dawno spacerował z Eleną i Andreasem. Wtedy też czuł się nieswojo, z jednej strony zafascynowany, z drugiej aż nadto świadom tego, co miało miejsce.

Ciemność zniknęła, ale to niewiele zmieniało. Na pewno nie tego, co wszyscy pamiętali. Trudno było ot tak wyrzucić z pamięci krzyk Eleny, te wszystkie kobiety i pełne goryczy słowa Ophelii, która...

Odrzucił od siebie tę myśl, dokładnie tak jak robił to regularnie przez ostatnie tygodnie. Wszyscy byli bezpieczni i tylko tego zamierzał się trzymać. Na swój sposób odzyskali spokój – kruchy, bo kruchy, ale to wciąż znaczyło więcej niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Carlisle był za to wdzięczny, nawet jeśli wciąż miał świadomość, że to co najwyżej namiastka równowagi. Tę utracili już dawno temu i jak do tej pory nie potrafili odzyskać.

Tak czy siak, łatwiej było nie myśleć i skupiać się na tym, co mieli teraz. Mógł zrozumieć, dlaczego Alice tak bardzo zależało na otwarciu klubu; dlaczego Esme angażowała się w to, żeby zobaczyć Tanyę i pozostałych. Och, wszyscy tego potrzebowali. Namiastka w pełni ludzkich problemów zawsze była niczym lekarstwo, które pomagało zachować zdrowe zmysły.

Ale teraz był tutaj, na dodatek stojąc naprzeciwko kobiety, o której słyszał tak wiele razy. Jej istnienie podważało wszystko, w co do tej pory wierzył, a jednak nie czuł się z tym źle. Może to szok, może wampira natura – to, że na swój sposób byli przyzwyczajeni do ciągłych zmian. A może sama Selene ze swoim łagodnym uśmiechem i dobrocią, która wylewała się z każdego jej gestu.

Od zawsze wiedział, że świat nieśmiertelnych skrywał w sobie wiele tajemnic, ale dopiero teraz widział to aż tak wyraźnie. Nie musząc obawiać się o życie swoje i najbliższych, naprawdę mógł to docenić.

Właśnie dlatego nawet się nie zawahał, kiedy poprosiła go o towarzystwo. Ruszył za nią, po chwili się z nią zrównując i z całkowitym spokojem przyjmując to, gdzie zmierzali. Już wcześniej kilkukrotnie zastanawiał się, jak wiele zmieniło się od momentu, w którym bogini zawitała do tego miejsca. Te wszystkie obietnice, które złożyła jego... cóż, krewnym... Z pewnością były wiążące. Tak przynajmniej sądził, chociaż do samego końca nie wyobrażał sobie, co też mogło czekać zagubione dusze, które tak nagle zostały uwolnione.

Już od chwili, w której wraz z Rafaelem odpuścili Przedsionek, lądując tuż przy jeziorze, wyczuł zmianę w atmosferze. W zasadzie nawet nie potrafił jej opisać, nawet jeśli czuł ją aż nadto wyraźnie. To było niczym zwalniający się ucisk w piersi – taki, który po długim czasie w końcu znikał, pozwalając w pełni odetchnąć.

Ten świat również się zmienił. Słuchanie o tym, co tak naprawdę zrobiła Ciemność, również wydawało się abstrakcyjne, ale Carlisle wciąż był w stanie połączyć fakt. Cały ten świat rządził się swoimi prawami, jemu zaś pozostawało co najwyżej spróbować wyobrazić sobie te wszystkie płaszczyzny – podobne do tych, które znał, choć inne. Jeśli się nie mylił, Ciemność wyrwała zaledwie skrawek czegoś większego. Odcięła go, zapętliła i stworzyła idealne więzienie – cokolwiek miałoby się kryć pod tym terminem.

Teraz wcale nie czuł się jak w potrzask. Wiedział, co znajdowało się po drugiej stronie jeziora. Widział dwa księżyce – te same, które fascynowały go od pierwszej chwili, nawet jeśli jeden z nich nie różnił się od tego, który wszyscy widywali na co dzień. Miejsce, w którym dotychczas mieszkały te wszystkie kobiety, w końcu przypominało coś, co mógłby określić mianem raju. Otwarte, swobodne i piękne, bez śladu skrytych w mroku cieni.

Okazała rezydencja wciąż górowała nad okolicą, ale nawet ona sprawiała wrażenie bardziej przyjaznej. Przed domem nie dostrzegł ani śladu czyjejkolwiek bytności, ale to nie wydało mu się niewłaściwe – nie takie jak wcześniej.

– Wciąż nie przepadają na wychodzeniem po zmroku – wyjaśniła Selene, jakby czytając mu w myślach. – Nie winię ich.

Uniósł brwi, nie kryjąc zaskoczenia. Jej słowa zabrzmiały niewinnie, ale...

Jak bardzo musi być samotna?

Selene wciąż się uśmiechała, ale ta jedna myśl i tak dręczyła Carlisle'a, w miarę jak zaczęli zbliżać się do domu. Sama twierdziła, że preferowała noc. Jeśli w takim razie mijała się z tymi kobietami przy każdej możliwej okazji...

Miał ochotę o to zapytać, ale powstrzymał się. To byłoby niewłaściwe.

– Teraz już nie mają się czego obawiać – zauważył w zamian. – Na pewno z czasem zaczną zachowywać się swobodnie.

– Na to liczę – odparła z przekonaniem bogini. – Ale Ciemność pozostawia ślady. Wiem to z własnego doświadczenia.

Tyle wystarczyło, by znów wprawić go w konsternację. Swoboda, z jaką mówiła o przeszłości, o tej istocie i...

– Mogę... o coś zapytać?

– Śmiało! – zachęciła, wyraźnie się ożywiając.

Zawahał się. Wciąż nie miał pewności jak rozmawiać z kimś takim, ale starał się o tym nie myśleć. Selene, powtórzył po raz wtóry i coś w możliwości zwracania się do niej po imieniu, uczyniło sytuację choć odrobinę łatwiejszą. Kimkolwiek by nie była – nieważne jak potężna czy eteryczna – o wiele łatwiej było mu ją postrzegać jako kogoś równego sobie.

Nie żeby dzięki temu łatwiej przychodziło mu zdecydowanie, które pytanie powinien zadać w pierwszej kolejności...

– Wciąż myślę o tym, co się zmieniło... O twoim powrocie – powiedział w końcu. Mimo wątpliwości jednak zdecydował się spojrzeć prosto w jej łagodną twarz. Skinęła głową, zachęcając do tego, żeby mówił dalej. – I nad tym, co to oznacza.

– Zmiany – odparła po prostu. – Dużo zmian.

Udało mu się uśmiechnąć.

– Tak... Tak, bez wątpienia – przyznał. Powinien uznać to za żart. – Tylko to niczego nie tłumaczy. I jeśli mam być szczery...

– To jesteś zmartwiony – weszła mu w słowo, jak gdyby nigdy nic decydując się dokończyć. – Tym światem. Mną. Tym, co to oznacza.

– Nie miałem na myśli...

– Jestem w stanie sobie wyobrazić, co wszyscy w tym momencie czują. Nie będę ukrywała: ja to wiem. – Selene przystanęła, po czym w zamyśleniu spojrzała na pogrążony w ciszy dom. Srebrzysta poświata księżyca igrała ze złocistymi zdobieniami na elewacji, sprawiając, że posiadłość wydawała się jeszcze piękniejsza niż za dnia. O, tak, to mogłaby być namiastka raju. – Czuję na każdym kroku. Oczekujecie ode mnie... naprawdę wiele. Bardzo słusznie, ale to nie jest takie proste.

Czekał aż doda coś więcej, ale zamilkła, już tylko wpatrując się w przestrzeń przed sobą. Znów wydała się zatroskana i dziwnie odległa, jakby myślami była gdzieś daleko. Mógł tylko zgadywać, co działo się w jej głowie.

Milczenie przychodziło mu z trudem, ale tym razem nie zdecydował się go przerwać. Czekał, w duchu odliczając kolejne sekundy.

– Dlatego nie chcę, by ktokolwiek zwracał się do mnie jak do bogini. To zbędne. Dekoncentrujące. – Zamyśliła się na moment. – Zbyt skomplikowane. Tak się zastanawiam... Ach, czy teraz to ja mogłabym o coś zapytać?

Carlisle zawahał się, kiedy spojrzała na niego tymi dziwnymi, srebrzystymi oczami. Mimo wszystko skinął głową, nie wyobrażając sobie, że miałby postąpić inaczej.

– Oczywiście.

– Jestem tylko skromną obserwatorką. Znasz swój świat o wiele lepiej ode mnie, tak jak i ludzi, którzy go zamieszkują... I wiarę – dodała, kolejny raz wprawiając go w konsternację. – Zastanawiam się... jakie to uczucie. Spotkać kogoś takiego jak mnie, kiedy sercem trwa się przy czymś innym? Wierzę, że... – Urwała, jednocześnie przyciskając dłoń do piersi. – W tym moja największa bolączka. Czuję oczekiwania moich dzieci, ale mam związane ręce. Dla wielu wciąż jestem abstrakcją, ale... z drugiej strony czuję się, jakbym szukała dla siebie usprawiedliwienia. Bierność już raz zaprowadziła mnie donikąd.

Rzuciła mu udręczone spojrzenie. Uśmiech przygasł, choć nawet wtedy Selene wydała się lśnić w mroku. Tym bardziej oszałamiające wydało się Carlisle'owi to, że mogłaby mu się zwierzać, wprost pytając w radę w kwestiach, które szokowały go równie mocno, co i jego. Jeśli sama bogini była zagubiona, co mieli powiedzieć wszyscy inni?

Przez chwilę miał ochotę się wycofać. Szukał uprzejmej odpowiedzi, jednocześnie zastanawiając się nad tym, jak w ogóle doszło do tego, że został sam na sam z boginią, prowadząc z nią dyskusję, której zdecydowanie nie planował. W zasadzie wątpił, by którekolwiek z nich choć przez moment brało ją pod uwagę.

Inna sprawa, że nie w ten sposób wyobrażał sobie rozmowę z jakąkolwiek istotą taką jak ona. Modlitwa przy tym wydawała się prosta i mało wymagająca. Od zawsze potrafił wyobrazić sobie, że ktoś słucha – i ocenia, mniej lub bardziej surowo. Wiara była pocieszeniem, bo tak naprawdę nie wymagała odpowiedzi na pytania. Zresztą właśnie do tego się sprowadzała: do przyjmowania wszystkiego, co się działo z nadzieją, że był w tym jakiś sens.

Tyle że w tym toku rozumowania nie było miejsca dla kogoś takiego jak Selene. Jej postać długo pozostawała abstrakcyjna i zarazem kusząca, zwłaszcza gdy obserwował zaangażowanie Isabeau i uroczystości, które regularnie odbywały się w Mieście Nocy. Wiara w potężną, łaskawą boginię, która otaczała opieką tych, którzy – zdaniem wielu – upadli, oddając się ciemności... była kusząca. Była...

Poderwał głowę, spoglądając wprost w srebrzyste tęczówki. Nagle zrozumiał.

– Potrzebują cię – oznajmił z przekonaniem. – Tego jednego jestem pewien. Nieważne jak gwałtowne by to nie było, ale sądzę, że zwlekanie niczego nie zmieni. Czas przyda się później.

– Ach, tak...

Pomyślał o Isabeau – o momencie, w którym wypadła z sypialni Alessi, chwile wcześniej wypowiadając słowa, o które zdecydowanie by jej nie podejrzewał. „Moja bogini jest martwa". Nawet jeśli wszystko sprowadzało się do chwilowego załamania, ten krzyk sugerował więcej niż mogłoby się wydawać.

Mógł sobie to wyobrazić. Tak jak i chwilę, w której dochodziło się do granicy, nie wyobrażając sobie dalszych perspektyw. Sam przez to przeszedł, nawet teraz – całe wieki później – dobrze pamiętając jak osamotniony i wyczerpany czuł się zaraz po przemianie, raz po raz powtarzając sobie, że właśnie stał się potworem. Może gdyby wtedy pojawiła się przy nim istota taka jak Selene, walka o samego siebie stałaby się prostsza...

Zamrugał, próbując otrząsnąć się z letargu. Nie pamiętał, kiedy ostatnim razem wracał pamięcią do tych wspomnień – do palącego pragnienia, nienawiści do samego siebie i myśli o tym, by ostatecznie skrócić egzystencję, skoro ta miała składać się wyłącznie na krew na rękach. Gdyby mu się wtedy udało... Ale zabicie wampira wcale nie było takie proste, zwłaszcza dla kogoś, kto o nieśmiertelności wiedział wówczas tak niewiele.

Nie żeby to się zmieniło, przeszło mu przez myśl, gdy po raz kolejny przytłoczyła go inność tego miejsca. Tyle że to wydawało się niczym przy całej mieszance emocji, które towarzyszyły mu na krótko po przemianie. To były dni, do których wolał nie wracać – pierwsze wyraziste wspomnienia, które mimo wszystko zachowały dopiero co odkryte na nowo zmysły. Odsuwał je od siebie, aż nazbyt świadomy, że nie zniknął, zresztą każde z nich miało te zakazane wspomnienia. Jak twierdziła Rosalie, gdyby ich historie znalazły naprawdę dobre zakończenie, w najgorszym wypadku wszyscy wylądowaliby na cmentarzu.

Przez długi czas częściowo się z nią zgadzał.

Był tutaj, bo znalazł coś – kogoś – czego mógł się uczepić. Wiarę, nieważne jak prawdziwą w ostatecznym rozrachunku. Liczyło się, że czerpał z niej, gdy najbardziej tego potrzebował. Potrzeba odkupienia tego, kim się stał, uczyniła z niego kogoś, kogo potrafił tolerować. To wciąż nie była pełnia życia, którego mógłby oczekiwać, ale...

Ale miał Esme. Elenę. Miał ich wszystkich. Jeśli rodzina nie była tego warta, co innego miało aż takie znaczenie?

Sęk w tym, że nie wszyscy mieli takie szczęście. Wierzył w to całym sobą, tak jak i to, że Selene mogła okazać się dla wielu zbawieniem, którego w innym wypadku nie potrafili znaleźć.

Być może każdy potrzebował swojego boga – kogoś, kto mógłby go poprowadzić.

Z opóźnieniem uprzytomnił sobie, że wciąż go potrzebowała – bardziej świadomie niż do tej pory. Jej oczy wydawały się wręcz przenikać go na wskroś; chłonąc wszystko to, co działo się w jego wnętrzu. Kolejny raz pomyślał, że aż za dobrze wiedziała, co działo się w jego głowie, ale to nie wydało mu się niewłaściwe. Z drugiej strony, może we znaki dawał mu się czas spędzony pod jednym dachem z Edwardem.

– Dziękuję, doktorze Cullen. Właśnie czegoś takiego potrzebowałam.

Selene obdarowała go pełnym wdzięczności, olśniewającym uśmiechem. Otworzył i zaraz zamknął usta, niezdolny jej odpowiedzieć. Wciąż czuł się dziwnie, częściowo skupiony na niechcianych obrazach, które majaczyły gdzieś w jego głowie.

Wiedział jedynie, że to było jedno z najdziwniejszych doświadczeń, jakie przyszło mu przeżyć. Czy to w ogóle mógł określić mianem rozmowy? W gruncie rzeczy z jego ust nie padło żadne słowo, a tym bardziej rada, którą uznałby za sensowną, a jednak...

– Pani!

Oboje poderwali głowy w tym samym momencie. Ktoś jednak nie spał, nagle wyłaniając się z ciemności – z tym, że to zdecydowanie nie była zamieszkująca ten świat dusza. Po pierwsze, wprost ku nim zmierzał mężczyzna. Po drugie, przybysz wydawał się znajomy, a para śnieżnobiałych skrzydeł na jego plecach jedynie utwierdziła Carlisle'a w tym przekonaniu.

Dorian. O ile się nie pomylił, wyglądający jak anioł nieśmiertelny, miał na imię Dorian.

– Jesteśmy tutaj. – Selene w powitalnym geście uniosła dłoń. – I mamy gościa. Pamiętasz może Carlisle'a, najmilszy?

Dorian skinął głową. Złożył skrzydła, ale te i tak rzucały się w oczy, wydając się lśnić w panujących ciemnościach. Wydawały się wręcz wypełniać całą przestrzeń, przez co ukrycie ich graniczyło z cudem. Nie żeby przybysz jakkolwiek starał się udawać, że wcale okazyjnie nie zdarzało mu się unosić w powietrzu.

– Dobry wieczór – rzucił jakby w roztargnieniu. Całą uwagę poświęcał wyłącznie Selene. – Wyczułem, że ktoś się pojawił. Wolałem się upewnić, że wszystko w porządku – dodał przepraszającym tonem.

– Ach... Moje niedopatrzenie – zreflektowała się, czułym gestem muskając dłonią twarz nowo przybyłego. Jej ruchy były wyważone i zbyt delikatne, by uznał je za intymne. Carlisle'owi skojarzyły się raczej z gestami matki, zwracającej się ku ukochanemu dziecku. – Ale wszystko w porządku... Był tutaj jeszcze Rafael – dodała, przekrzywiając głowę, jakby spojrzenie na Doriana pod innym kątem mogło pomóc jej zebrać myśli. – To najpewniej wszystko wyjaśnia.

– Rafael – powtórzy z rezerwą. Po tonie mężczyzny trudno było stwierdzić, co tak naprawdę sobie myślał. W pośpiechu odsunął się, w roztargnieniu przeczesując palcami włosy. – Wybaczcie mi, proszę. To już moje przewrażliwienie.

Selene zaśmiała się melodyjnie.

– Dorian to mój oddany towarzysz. I strażnik – rzuciła pogodnym tonem.

– Pamiętam cię – wyrwało się Carlisle'owi. Jego spojrzenie raz po raz uciekało wzrokiem ku lśniącym skrzydłom, dokładnie takim samym jak te, które regularnie widywał u Eleny. – Ochroniłeś moją wnuczkę – dodał, a anioł w końcu się rozluźnił.

– Mała nekromantka.

– Jocelyne – poprawił machinalnie Carlisle. – Nasza mała Joce.

Coś w spojrzeniu Doriana złagodniało.

– Wciąż twierdzę, że była znakomitą przeciwniczką – oznajmił z przekonaniem. – Cieszę się, że nic się jej nie stało. Wierzę, że ma się dobrze, prawda?

Brzmiał szczerze. Takie same okazało się jego spojrzenie – skupione, bystre, ale też takie, które momentalnie wzbudzało zaufanie. Nie chodziło po prostu o to, że Dorian miał anielskie skrzydła. To przynajmniej powtarzał sobie Carlisle, mimowolnie zastanawiając nad tym czy to dobrze, że czuł się aż tak swobodnie.

– Joce jest...

Nie miał okazji, żeby dokończyć.

Wyczuli to w tym samym momencie. Było niczym impuls – tak jak zmiana, której już po przybyciu tutaj nie potrafił zinterpretować. Może rozróżnił to po zatroskaniu, które nagle wkradło się do spojrzenia Selene, a może po sposobie, w jaki Dorian wyprostował się, bez ostrzeżenia rozkładając skrzydła. A może to ten świat nagle stał się tak czysty, że wszelakie złe doświadczenia odcinały się w nim równie wyraziście, co czarna plama na nieskazitelnie białej powierzchni.

To nie miało znaczenia. Liczyło się, że nagle nabrał pewności, że gdzieś w pobliżu działo się coś niedobrego.

– Jezioro – zakomunikowała Selene.

Dorian nie potrzebował niczego więcej. Poderwał się do lotu jakby tylko czekał na moment, w którym bogini wyda mu polecenie. Przemknął tuż obok nich, poruszając się w lekki, niemalże całkowicie bezszelestny sposób. Chwilę później już go nie było.

Selene skierowała wzrok ku miejscu, z którego dopiero co przyszli. Jej twarz nie wyrażała żadnych emocji.

– Idę z tobą – zadecydował Carlisle, nawet nie czekając na reakcję z jej strony.

Skinęła głową. Nie dodała niczego więcej, ale nie pytał, dochodząc do wniosku, że to mogło poczekać. Cokolwiek się działo...

Poczuł się nieswojo. Czy to była Ciemność? Nie sądził, a może po prostu nie chciał w to wierzyć – i to zwłaszcza po całych tygodniach ciszy. Zresztą nie wyczuł, by Selene była aż taka poruszona. Nie miał pojęcia, czego spodziewać się po bogini, ale obserwując jej ostatnie spotkanie z ojcem demonów, podejrzewał, że zachowałaby się inaczej. Każde słowo, która ta dwójka wypowiedziała przeciwko sobie tamtego dnia, było nacechowane w zbyt charakterystyczny sposób, by ot tak je przeoczyć.

Nie miał pewności, czy podobało mu się to, do czego to wszystko zmierza.

Gdy o tym pomyślał, uświadomił sobie, że wciąż miał do Selene mnóstwo pytań – w tym takich, których nie potrafił zadać w bezpośredni sposób, choć zarazem czuł, że powinien. Na niektóre niekoniecznie chciał poznać odpowiedź. Inne miały znaczenie, ale...

Nie teraz, nakazał sobie stanowczo.

Ale biegnąc wraz z Selene ku jezioru, podświadomie wiedział, że – przynajmniej tego wieczora – zaprzepaścił swoją szansę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro