Dwadzieścia siedem

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Renesmee

Na miejsce dotarliśmy sporo przed czasem. Alice promieniała, krzątając się po głównej sali – zastawionej stolikami, pełnej balonów i wciąż unoszących się w powietrzu kolorowych drobinek. W jakiś pokrętny sposób imprezowe dodatki zaskakująco dobrze komponowały się z ciemnym drewnem i bardziej stonowanymi, starannie dobranymi kolorami obrusów na stolikach czy obicia krzeseł. Patrząc na efekty pracy ciotki doszukałam się wyłącznie harmonii, ale czego innego mogłabym spodziewać się po Alice.

Sama zainteresowana przypominała małe tornado, błyskawicznie lawirujące między stolikami, by wprowadzić ostatnie poprawki. Na mój widok jej twarz rozpromieniła się, a oczy zabłysły. Ruszyła w stronę schodów, w roztargnieniu przeczesując palcami krótkie, nastroszone włosy. Wtedy też zauważyłam, że wplotła w nie małą, uroczą kokardkę, równie czarną, co i sukienka bombka, którą miała na sobie. W efekcie wyglądała słodko i elegancko.

– Nessie!

Wystarczyła chwila, by znalazła się tuż obok. Chwyciła mnie za ręce i – wciąż podrygując – zdecydowanym ruchem przyciągnęła do siebie. Pozwoliłam na to, by mnie uściskała, bez wahania odwzajemniając uścisk.

– Zapowiada się świetnie – oznajmiłam, ponad jej ramieniem wciąż obserwując klub. – Chociaż wygląda inaczej niż się spodziewałam. Wiesz, wieczorowe stroje i klub nocny...

Nikt nie zaprotestował, kiedy Alice zakomunikowała, by pokusić się o taki dobór ubrań, ale i tak miałam wątpliwości. Nie żebym bywała w szczególnie wielu klubach, ale gdzieś w pamięci wciąż miałam ten, do którego zabrał mnie Gabriel w Mieście Nocy. Tłok i głośna muzyka niekoniecznie kojarzyły mi się z otoczką jakiegoś wyjątkowego przyjęcia.

– Wiem, wiem. – Alice odsunęła się ode mnie. Na jej twarzy wciąż gościł promienny uśmiech. – To nie będzie takie typowe otwarcie. Tylko wy i kilka dodatkowych osób, bo... Cóż – dodała z wahaniem. Znałam ten ton, aż nazbyt jasno sugerujący, że najpewniej miała coś na sumieniu. Coś, co jak najbardziej uważała za słuszne, choć niekoniecznie musiało iść w parze z przekonaniami osób, których dotyczyło. Zaintrygowana, uniosłam brwi. – Zaprosiłam Charliego i Sue. Minęło tyle czasu, poza tym Seth... – Wampirzyca rzuciła mi wymowne spojrzenie. – Nie mogą przekładać tego w nieskończoność.

– Alice...

Zrozumiałam, co miała na myśli. Jej intencje były aż nazbyt jasne, ale we mnie wzbudziły wyłącznie wątpliwości. Sama myśl o Secie sprawiała, że wciąż nieprzyjemnie ścisnęło mnie w gardle, wzbudzając jeszcze więcej wątpliwości. Z jednej strony wiedziałam, że nie mogliśmy trwać w żałobie w nieskończoność, ale z drugiej... Charlie uwielbiał Alice, ale nie sądziłam, by on i Sue byli zachwyceni, gdyby nagle zaczęła naciskać na uczczenie zaręczyn i wspólne planowanie ślubu.

Zacisnęłam usta. Wyraz twarzy Alice zmienił się, kiedy pojęła, że nie do końca entuzjastycznie podchodziłam do jej planów, ale nie próbowała się przede mną tłumaczyć. W zamian jedynie nieznacznie pokręciła głową.

– Po prostu mi zaufaj, okej?

Jakbym w ogóle miała wybór! Tak naprawdę to nie kwestia zaufania – prędzej pękło by mi serce niż przyznałabym, że nie wierzyłam w cokolwiek z tego, co mówiła. Problem polegał na tym, że sama nie byłam pewna co i kiedy wydawałoby się właściwe. Słodka bogini, minęły ponad trzy miesiące od śmierci Setha. Nie wątpiłam, że chłopak chciałby, by jego matka ruszyła dalej, zresztą sama chciałam jak najlepiej dla Sue i Charliego, ale i tak nie miałam pewności, w jaki sposób mieli zareagować na naciski z naszej strony.

Raz jeszcze w milczeniu spojrzałam na Alice. W wielu kwestiach miała niezwykłe wyczucie, ale tym razem trudno było mi stwierdzić, czego powinniśmy się spodziewać.

– Czy miałaś...? – zaczęłam, ale nie dokończyłam. Po wyrazie jej twarzy zorientowałam się jaka będzie odpowiedź.

– Nie – oznajmiła bez wahania. – Nie widzę niczego, ale już się do tego przyzwyczaiłam. Ale wierzę, że będzie dobrze.

Zaczynałam zazdrościć jej entuzjazmu. Jakby tego było mało, te słowa wcale nie zabrzmiały tak, jakby Alice miała o cokolwiek żal czy pretensje. Wciąż wydawała się radosna i pewna podejmowanych decyzji, nawet bez możliwości poparcia ich obrazami tego, jakie te miały przynieść konsekwencje.

Odetchnęłam, próbując się uspokoić. Udało mi się wysilić na uśmiech – wciąż nieco niepewny, ale szczery.

– Na pewno będzie.

Odpowiedziała mi promiennym uśmiechem. W następnej sekundzie okręciła się na pięcie, by raz jeszcze spojrzeć na udekorowaną salę i klasnąć w dłonie.

– Świetnie! – rzuciła, nie kryjąc entuzjazmu. – A skoro o uroczystościach rodzinnych i zaręczynach mowa, to co tam u Alessi?

– Wciąż się szykuje. I ma swoje plany – dodałam pośpiesznie. – Na pewno wszystko ci wyjaśni, ale dzisiaj... Hm, niech to będzie wieczór tylko dla Charliego i Sue, dobrze?

– Skoro tak twierdzisz...

Ze świstem wypuściłam powietrze. Po Alice mogłam spodziewać się wszystkiego, ale chciałam wierzyć, że zbytnio jej nie poniesie. Perspektywa zorganizowania kolejnej uroczystości zdecydowanie była czymś, co miało poprawić jej nastrój.

Ruszyłam za wampirzycą w głąb sali, ostrożnie stąpając między zalegającymi tu i ówdzie balonami. Dookoła panował przyjemny półmrok, rozjaśniony przez nieliczne, rzucające dość anemiczne światło lampki. Alice przysłoniła większość świateł pasującym do wystroju materiałem, próbując zachować odpowiedni klimat. Nie miałam pewności jakiego efektu spodziewać się, kiedy zbierze się więcej osób, ale na dobry początek zapowiadało się aż nazbyt interesująco. Coś w perspektywie spędzenia kilku godzin w przyciemnionym, zaludnionym miejscu kojarzyło mi się z licznymi ceremoniami w Mieście Nocy. Kto wie, może nawet stamtąd wampirzyca czerpała inspirację.

– Tam zorganizowałam trochę miejsca. Możemy uznać to za scenę – oznajmiła Alice, machnięciem ręki wskazując odpowiednie miejsce. – Rozmawiałaś z Gabrielem?

– Jasne, że tak.

– Zawsze wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć – stwierdziła z entuzjazmem. – Wybrałam muzykę, ale to na później. Mam nadzieję, że wszystko pójdzie jak trzeba i... Rany, Nessie, jak ja się denerwuję! – jęknęła, nagle odwracając się w moją stronę i bezceremonialnie zaciskając mi dłonie na ramionach.

To akurat było coś nowego. Podenerwowana Alice zdecydowanie nie była codziennym widokiem, zwłaszcza gdy w grę wchodziły jakiekolwiek rodzinne uroczystości. Zwykle to my wszyscy spinaliśmy się, próbując jakkolwiek dostosować się do tego, co planowała, by przypadkiem nie zepsuć nastroju naszego małego chochlika.

– Długo nad tym pracowałaś – zauważyłam przytomnie, próbując zignorować to, że wampirzyca była na dobrej drodze, by połamać mi kości. – No i będziemy tylko my, więc... – zaczęłam, a potem coś mnie tknęło, by zadać inne pytanie. – Ile osób zaprosiłaś, co?

– Hm, pomijając Charliego, Sue i Denalczyków...

– Alice.

O gościach z Alaski nie miałam pojęcia. W zasadzie nagle zwątpiłam w to, czy wciąganie we wszystko Tanyi i reszty było dobrym pomysłem. Gdyby chodziło o zwykłą imprezę, wtedy jak najbardziej, ale w ostatnim czasie zmieniło się dość, bym miała wątpliwości. Jakby tego było mało, słyszałam dość, by wiedzieć, że Eleazar niezbyt dobrze wspominał ostatnią wizytę w naszym domu. To albo Rafaela, który – byłam tego pewna – jak zawsze miał pojawić się u boku Eleny.

– Chcę, żeby było jak zawsze. To nasza rodzina. – Alice potrząsnęła głową. – Pomyślałam, że to byłoby miłe, żeby wszyscy zebrali się razem. Jest nas teraz tyle... Brakuje mi was wszystkich.

Westchnęłam, co najmniej rozczulona jej słowami. Poczułam przyjemne ciepło, to jednak prawie natychmiast ustąpiło miejsca znajomym już wątpliwościom. Chciała dobrze czy nie, wciąż nie byłam pewna czy integracja rodzinna wchodziła w grę. W zasadzie podejrzewałam, że łatwiej byłoby zintegrować z nami Rufusa niż ryzykować zgromadzenie pod jednym dachem wszystkich moich bliskich, demonów i... cóż, ludzi.

Natychmiast pomyślałam o Leanie. Przez moment też pomagała przy przygotowaniach, wydając się czerpać radość z tego, że mogła spędzić choć chwilę czasu z daleka od Beatrycze i Lawrence'a. Co prawda wciąż była przy tym spięta i milcząca, ale przynajmniej przestałam odczuwać tak silny dystans z jej strony, kiedy razem pojechałyśmy do klubu. Inna sprawa, że tylko szaleniec nie rozluźniłby się przy Alice, ale jakoś nie wątpiłam, że dla cudem wskrzeszonej, w pełni ludzkiej kobiety, nadmiar nieśmiertelnych zdecydowanie nie byłby towarzystwem, przy którym czułaby się swobodnie.

Inna sprawa, że wciąż ryzykowaliśmy. Beatrycze była młoda i chwiejna, nawet jeśli jako wampirzyca radziła sobie całkiem nieźle. Rafael z kolei wzbudzał emocje, których żadne z nas nie potrafiło opanować. Miałam wrażenie, że w wielu kwestiach stąpaliśmy po cienkim lodzie, aż prosząc się o jeszcze więcej problemów. Jakby tego było mało, nie potrafiłam stwierdzić, kiedy i w jakich okolicznościach coś jednak miało pójść nie tak.

Weź się w garść... To tylko godzin, prawda? Co złego może pójść przez kilka godzin?

Obawiałam się, że znałam odpowiedź – i to zwłaszcza wyobrażając sobie liczebność i różnorodność całego towarzystwa.

Wszystko.

Zachowałam tę uwagę dla siebie, choć przyszło mi to z trudem. Wciąż żałowałam, że daleko było mi do podzielenia entuzjazmu Alice. Możliwe, że w tym szaleństwie była metoda, a próba integracji miała jednak sens, ale przynajmniej na razie nie potrafiłam zdobyć się na przesadnie pozytywne myśli. Kiedy pomyślałam o udziale Charliego i Sue (a zwłaszcza praktycznie nieświadomym dziadku), poczułam się jeszcze dziwniej.

Dźwięk telefonu wyrwał mnie z zamyślenia. Alice zesztywniała, po czym w pośpiechu i z zadziwiającą wręcz wprawą wyjęła telefon z malutkiej torebki.

– Tak? Świetnie – rzuciła jedynie, zaraz po tym kończąc połączenie. – Jasper jest na lotnisku. Została nam godzina.

Nerwowym gestem wygładziłam tren własnej sukienki – białej, wyszywanej złotą nitką. W milczeniu wymieniłam z Alice znaczące spojrzenia.

Zabawę czas zacząć.


Sala zapełniała się powoli. Przez blisko godzinę bez pośpiechu krążyłam po sali, próbując wypatrzeć coś, co – zgodnie ze słowami Alice – „mogło jej umknąć i wymagało natychmiastowej poprawy", ale oczywiście nic podobnego nie wrzuciło mi się w oczy. Ciotka miała to do siebie, że jak zwykle przygotowywała wszystko idealnie, choć go przychodziło co do czego, to i tak zachowywała się, jakby sala wciąż była w rozsypce. Zwłaszcza teraz, gdy już nie mogła oprzeć się o swoje wizje, wydało mi się to aż nazbyt wyraźną cechą.

Przypatrywałam się kawałkowi wolnej przestrzeni, który wampirzyca określiła mianem sceny, kiedy poczułam na biodrach znajome, ciepłe dłonie. To i muśnięcie warg na karku wystarczyło, bym zorientowała się, kto za mną stoi.

– Jak zgaduję, to miejsce dla mnie? – mruknął Gabriel, przesuwając się bliżej.

Trzymał mnie pewnie, nawet nie próbując ograniczać odległości tylko dlatego, że nie byliśmy sami. Zresztą dlaczego miałoby być inaczej? Gdzieś w tle usłyszałam tubalny śmiech Emmetta i żywo dyskutującą o czym z Alice Rosalie. Ze skrawków rozmowy, które do mnie dotarły, wywnioskowałam, że chochlik jednocześnie pośpiesznie wymieniała kilka uwag przez telefon z Jasperem. „Dziesięć minut" – wychwyciłam i tyle wystarczyło, bym zorientowała się, że tyle pozostało do przybycia Delaczynków.

Z wolna odwróciłam się, by stanąć twarzą w twarz z Gabrielem. Nie byłam zaskoczona widokiem białej koszuli – tylko tego, bez choćby śladu marynarki. Uśmiechając się, ułożyłam obie dłonie na torsie męża, jakby od niechcenia przesuwając je wyżej, aż dotarłam do barków. I tak nikt nie zwracał na nas uwagi.

– Na to wychodzi. Alice cieszy się, że się zgodziłeś – dodałam, ale doczekałam się wyłącznie tego, że Gabriel wywrócił oczami.

– Mogła sama zapytać. Oczywiste, że tobie bym nie odmówił.

Spojrzałam na niego z zaciekawieniem.

– A jej tak?

Kąciki ust Gabriela uniosły się ku górze. Z uwagą zmierzył mnie wzrokiem; jego dłonie mocniej zacisnęły się na moich biodrach.

– Zależy czego – rzucił zaczepnym tonem.

Prychnęłam, po czym spróbowałam uderzyć go w ramię, ale w porę się odsunął. Chwycił mnie za nadgarstki, tym samym skutecznie broniąc się przed kolejnym „atakiem". Jego oczy błyszczały, ale nie mogłam pozbyć się wrażenia, że w ten sposób próbować ukryć przede mną coś innego. Coś, co...

– Joce przyjedzie z twoimi rodzicami – oznajmił, jak gdyby nigdy nic zmieniając temat. – Layla już dawno by tutaj była, ale oczywiście ma pewne... kwestie do przedyskutowania. – Rzucił mi znaczące spojrzenie. Jakiekolwiek dalsze wyjaśnienia były zbędne. – Nie widziałem nikogo innego. To na pewno dobry termin?

Żartował sobie, ale mnie niekoniecznie było do śmiechu. To jedynie znaczyło, że nigdy tak naprawdę nie widział rozczarowanej, urażonej Alice. Wolałam się nie zastanawiać, co by się stało, gdyby wszystkie przygotowania poszły na marne.

– Przyjdą – oznajmiłam z przekonaniem. – Elena pewnie tradycyjnie się spóźni, tak dla lepszego efektu. Damien zgarnie Liz, a Alessia...

– Uciekła, by uniknąć oficjalnych zaręczyn – mruknął, a przez jego twarz przemknął cień. – Dalej mi nie powiedziałaś, o czym tak zawzięcie dyskutowałyście w rezydencji.

– Nie powiem.

– O tym, czego znów chciał od ciebie Rufus też nie? – nie dawał za wygraną.

Z niedowierzaniem potrząsnęłam głową.

– Tym bardziej – oznajmiłam, choć czułam się przy tym tak, jakbym stąpała po bardzo cienkim lodzie. – A jeśli w tej chwili znów zaczynasz być zazdrosny o Rufusa...

– Nigdy nie byłem zazdrosny o Rufusa – obruszył się.

Wiedziałam swoje, ale zdecydowałam się tego nie komentować. Inna sprawa, że nawet nie miałam pewności, co powinnam Gabrielowi powiedzieć. Na pewno nie o Claudii, zwłaszcza że szwagier jasno dał mi do zrozumienia, że to był jeden z tych tematów, które wolał zachować dla siebie. Już samo to, co wiedziałam, wyraźnie nie było mu na rękę.

– Rozmawialiśmy o Cassie i Ryanie – przyznałam zgodnie z prawdą.

I o tobie, ale jestem zbyt wielkim tchórzem, by wprost zapytać... Ale oczywiście powiedziałbyś mi, gdybyś wplątał się w coś większego, co ma związek z Amelie? Och, poza tym to, co widziałam ostatnim razem, nie miało znaczenia, a ty wcale prawie nie umarłeś, prawda?

Mi amore?

Z opóźnieniem uświadomiłam sobie, że tkwiłam w bezruchu, co najwyżej biernie wpatrując się w tors Gabriela. Potrząsnęłam głową, by się otrząsnąć i jednak zdecydować spojrzeć mu w twarz. Mimo wszystko poczułam się dziwnie, kiedy nasze spojrzenia się spotkały.

– Zamyśliłam się – rzuciłam wymijającym tonem. – Zresztą nieważne. To nie temat na ten wieczór... Masz gitarę?

Gabriel rzucił mi bliżej nieokreślone spojrzenie, wyraźnie nieprzekonany. Przez chwilę wyglądał na chętnego, żeby jednak dalej drążyć, ale ostatecznie tego nie zrobił. W zamian przesunął się bliżej wyznaczonego przez Alice kąta, okręcając na tyle, bym mogła zauważyć aż nazbyt charakterystyczny czarny futerał.

– Oczywiście, że tak.

Obserwowałam jego ruchy, kiedy zdecydował się sięgnąć bo gitarę. Obchodził się z nią pewnie, a przy tym wystarczająco delikatnie, by nawet postronny obserwator zauważył ile dla niego znaczyła. Och, jak z dzieckiem, co na swój sposób było zabawne.

Przesunęłam się bliżej, całą uwagę skupiając na instrumencie. Spojrzałam na struny, przez moment mając wielką ochotę potrącić je palcami. Miałam wrażenie, że minęły całe wieki, odkąd sama miałam gitarę w rękach.

– Chcesz mnie wesprzeć? – rzucił pogodnym tonem Gabriel, ledwo tylko podchwycił moje spojrzenie.

– Daj spokój. Dalej znam tylko jedna melodię... O ile wciąż pamiętam – dodałam, ale to bynajmniej go nie zniechęciło.

– Tak, tę najlepszą. I moją ulubioną.

Otworzyłam usta, ale nie miałam okazji się odezwać. Gabriel z wprawą ujął gitarę, a chwilę później usłyszałam aż nazbyt znajomą melodię – również moją ulubioną, choć tego akurat nie musiałam mu mówić.

Cóż jest piękniejsze – wschód czy zachód słońca?

Poczułam, że się rozluźniam. Tyle wystarczyło, by uleciało ze mnie całe napięcie. Przez moment miałam ochotę zamknąć oczy, a potem po prostu wsłuchiwać się w słowa i dać ponieść muzyce – tak jak wtedy, gdy razem przesiadywaliśmy w świecie snów, a ja bez skrępowania pozwalałam sobie na to, by tańczyć. Oczywiście w tym miejscu to nie wchodziło w grę, ale...

– Co tam porabiacie, ptaszyny?

Omal nie wyszłam z siebie, słysząc głos wyraźnie rozbawionego Emmetta. Wzdrygnęłam się, błyskawicznie odwracając w stronę wampira. Nie zarejestrowałam, kiedy ten zaszedł mnie od tyłu, z wyraźnym rozbawieniem obserwując to, co działo się w kącie.

Gabriel pozostał niewzruszony. Wciąż grał, płynnie przechodząc z jednej melodii do innej.

– Stroimy gitarę – stwierdził takim tonem, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie. – Potrzebujesz czegoś?

Po minie Emmetta poznałam, że i tak wiedział swoje. Obserwował zwłaszcza mnie, uśmiechając się w sposób, po którym trudno było mi stwierdzić czy również powinnam się śmiać, czy może od razu go zabić. Nie żebym spodziewała się po nim czegoś innego, ale...

– Skoro tak to się teraz nazywa...

Wyrwało mi się poirytowane warknięcie.

– Emmett! – jęknęłam, ale doczekałam się wyłącznie parsknięcia śmiechem.

– Alice prosiła żebym sprawdził, czy wszystko w porządku – wyjaśnił niewinnym tonem. – Ale nie krępujcie się jak coś. Tutaj sami swoi.

Zacisnęłam usta, próbując powstrzymać się od komentarzy. Och, na litość bogini, jak go uwielbiałam, tak czasami naprawdę nie miałam siły.

– Jak sam słyszysz, wszystko gra – oznajmił ze spokojem Gabriel. – Potrzebujesz czegoś jeszcze? – dodał, spoglądając na wampira w przenikliwy, wymowny sposób.

– Czekam aż się zacznie. – Emmett potrząsnął głową. – Jasper przywiózł towarzystwo. Na razie są jacyś spięci, wiesz? No i Eleazar...

Natychmiast poderwałam głowę. Kiedy rozejrzałam się po sali, bez trudu wypatrzyłam dopiero co przybyłe towarzystwo. Zwłaszcza włosy Tanyi rzucały się w oczy. Kobieta stała w towarzystwie Alice i Rosalie, raz po raz oglądając się na kręcącą się w pobliżu Kate. Dopiero po chwili udało mi się wypatrzeć Carmen i Eleazara – oboje skrytych w kącie, zwróconych plecami do obecnych. Trudno było mi powiedzieć, w jakich ta dwójka była nastrojach. Dostrzegłam jeszcze Garretta, ten jednak wydawał się spokojny i rozluźniony, z wyraźnym zaciekawieniem rozglądając się po klubie.

O, tak. Zapowiadał się doskonały wieczór.

– Elena przyprowadzi demona, prawda? – rzucił z powątpiewaniem Emmett.

Potrząsnęłam głową. Niechęć w jego głosie była wyczuwalna, choć ani trochę do niego nie pasowała. Co prawda emocje po ostatniej kłótni Eleny i Rafaela zdążyły opaść, zresztą zadziało się tyle, że dalsze pretensje do siebie nawzajem wydawały się bezsensowne, ale wampir najwyraźniej wciąż nie mógł darować tego, że wylądował na fortepianie mojego ojca. Edward tym bardziej nie był z takiego stanu rzeczy zadowolony, ale w jego przypadku przynajmniej nie ucierpiała duma.

– Rafael na imprezie – powtórzyłam, sama niepewna jak powinnam podejść do tej perspektywy.

To mogło być interesujące – pod warunkiem, że ktokolwiek podzieliłby mój entuzjazm. Z drugiej strony, Rafael wydawał się nie odstępować Eleny na krok i to nawet teraz, gdy odzyskaliśmy spokój. Powoli przywykałam zarówno do niego, jak i atmosfery, którą wprowadzał samą tylko obecnością, ale doświadczenie samo w sobie i tak było dziwne. To, że dziewczynie naprawdę udawało się wydobyć jego ludzką stronę, wciąż brzmiało jak czysta abstrakcja.

Westchnęłam w duchu. Cudowny wieczór w towarzystwie wampirów, demonów i garstki ludzi – w tym nieświadomego połowy rozgrywających się wokół niego dziwactw Charliego. Co mogło pójść źle?

– Wróćmy do gitary – zaproponował ze swojego miejsca Gabriel. Przez chwilę obserwował gromadzące w sali wampiry, by ostatecznie skupić wzrok z powrotem na instrumencie. – Pomożesz mi, aniele? No chyba że jesteś potrzebna gdzie indziej – dodał, wymownie zerkając na Emmetta.

– Nie przeszkadzajcie sobie – zareagował sam zainteresowany. – Idę się jeszcze rozejrzeć. Tak czuję, że będzie fantastycznie.

Parsknęłam, bynajmniej nie rozbawiona. Dopiero wtedy zaczęło do mnie docierać, co tak naprawdę wymyśliła Alice. Jakby tego było mało, nie miałam pojęcia, czy wampirzyca w ogóle zdawała sobie z tego, jak problematyczne mogło okazać się zgromadzenie pod jednym dachem tych wszystkich osób. W najlepszym wypadku miało być tak, jak zasugerował Emmett: fantastycznie. Problem polegał na tym, że sama nie byłam pewna czy w tej sytuacji to dobrze, czy może wręcz przeciwnie.

Wycofałam się, próbując skupić się na Gabrielu i gitarze. To było proste, a przynajmniej choć odrobinę łatwiejsze od przekonania samej siebie, że wszystko będzie w porządku. Jakby nie patrzeć, wszyscy trwaliśmy w tym szaleństwie już od jakiegoś czasu.

Moja rodzina była dziwna. Teraz pozostało nam wszystkim przejść z tym do porządku dziennego.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro