Dwadzieścia trzy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Renesmee

– Gdzie się podziewałaś, aniele?

Pozwoliłam, by ciepłe dłonie wylądowały na moich biodrach. Gabriel pojawił się nagle, dosłownie znikąd, ledwo tylko przystanęłam w przedsionku Niebiańskiej Rezydencji, wpatrując się w fałszywe niebo.

Kątem oka zauważyłam, że Rufus bez słowa oddalił się w swoją stronę, znikając gdzieś na piętrze. Nie miałam pojęcia czy powinnam uznać to za ucieczkę, czy może sugestię, ale wolałam się nad tym nie zastanawiać. Nie żebym w ogóle była w stanie myśleć, czując na szyi muśniecie ciepłych warg.

Gabriel słowem nie komentował tego, że zamiast wrócić do domu, przyszłam bezpośrednio tutaj. Tego, że towarzyszył mi Rufus, również, ale tak było lepiej. Z dwojga złego wolałam, by demonstracyjnie się mijali, przynajmniej na razie.

– Spacerowałam – mruknęłam, przekrzywiając głowę.

Zadrżałam, czując na karku gorący oddech. To i dotyk Gabriela uświadomiły mi, że wciąż byłam spięta – i to o wiele bardziej niż przypuszczałam. Co prawda ten dziwny atak paniki, którego doświadczyłam, ustąpił całkowicie, ale jakaś cząstka mnie wciąż wydawała się miotać na prawo i lewo. Dopiero obecność męża pozwoliła mi się rozluźnić, choć i to nie zadziałało w aż takim stopniu, jak mogłabym tego oczekiwać.

Zamknęłam oczy. Spacerowałam, powtórzyłam w myślach, gotowa przysiąc, że brzmiało to co najmniej źle. Jak marna wymówka, na którą wcale nie chciałam się decydować, skoro nie miałam niczego do ukrycia.

Czekałam, choć nie byłam pewna na co i dlaczego. Nie zaprotestowałam, kiedy Gabriel odwrócił mnie w swoją stronę, sprawiając, że stanęliśmy twarzą w twarz. Nasze spojrzenia się spotkały i wtedy przekonałam się, że Gabriel był przede wszystkim zmartwiony. Poczułam to tym intensywniej, gdy ułożył dłoń na moim policzku, raz po raz przesuwając palcami po skórze.

– Co się stało? – zapytał wprost i tyle wystarczyło, bym zrozumiała, że kolejny raz łącząca nas więź dała o sobie znać. – Jesteś spięta... I był taki moment, w którym twoje emocje zaczęły być niepokojące. – Podejrzliwie zmrużył oczy. – Na pewno wszystko gra?

Jego spojrzenie na ułamek sekundy uciekło w stronę schodów – tylko na chwilę, ale to wystarczyło, bym zrozumiała intencje. Przynajmniej słowem nie zasugerował, że miał jakiekolwiek podejrzenia względem Rufusa, ale wolałam nie czekać aż ta kwestia ulegnie zmianie.

– Zdenerwowałam się. Później wyjaśnię ci dlaczego – zapewniłam wymijająco. – Będziemy musieli porozmawiać, ale... później. Na razie chcę...

– Mamo!

Głos Alessi okazał się najlepszym przerywnikiem, jakiego mogłabym się doczekać. Dziewczyna pojawiła się na schodach, z góry spoglądając na mnie i Gabriela. Z ulgą przyjęłam to, że poruszała się z lekkością i typową dla siebie energią, dosłownie tryskając entuzjazmem. Łatwo było udawać, że kilka tygodni wcześniej wcale nie przeszła przez namiastkę piekła, które zgotował jej Charon.

Zareagowałam instynktownie. Odsunęłam się od Gabriela, by móc wyciągnąć ręce do córki. Wpadła mi w ramiona, o wiele gwałtowniej niż się spodziewałam. W pierwszym odruchu mimowolnie się spięłam, niemalże pewna, że przypadkiem zrobię jej krzywdę.

– Myślałam, że się nie doczekam – oznajmiła pogodnym tonem Alessia. – Muszę ci coś pokazać, wiesz? Może to za wcześnie, ale nie mogłam się powstrzymać.

– Ciebie też miło widzieć, księżniczko – rzucił ze swojego miejsca Gabriel, uważnie nas obserwując.

Ali parsknęła, po czym wyślizgnęła się z moich objęć, by dla odmiany wpaść w ramiona ojca. Promieniała i to sprawiło, że sama również poczułam się lepiej. W zasadzie nagle poczułam się tak, jakby z ramion zdjęto mi jakiś olbrzymi ciężar. Choć przez moment mogłam się skupiać wyłącznie na córce, jej energicznych ruchach i melodyjnym głosie.

– Cześć, tato... Nie chcę wiedzieć, gdzie posialiście Damiena. – Alessia wywróciła oczami. – Ale zgaduję, że bawi się dobrze. Nie żebym coś sugerowała. – Zanim zdążyłam się zastanowić, dziewczyna wróciła do mnie. Nie zaprotestowałam, kiedy ujęła mnie pod ramię. – Idziemy? Proszę.

Tak naprawdę nawet nie miałam okazji, żeby zebrać myśli. Rzuciłam Gabrielowi przelotne spojrzenie, zanim wraz z Alessią popędziłam na piętro, pozwalając, by córka pociągnęła mnie za sobą. Musiałam niemalże biec, by dotrzymać jej kroku, ale to było mi na rękę. Widok Ali w takim stanie był czymś, czego absolutnie nie żałowałam.

Wciąż zajmowała ten sam pokój. Byłam Dimitrowi wdzięczna za to, że wciąż mieli ją na oku. Sytuacja uspokoiła się – na tyle, na ile było to możliwe, skoro Charon nie dawał znaków życia – ale i tak lepiej było dmuchać na zimne. Przynajmniej ja nie wyobrażałam sobie, by Ali ot tak wróciła choćby i do naszego domu. Ariel najwyraźniej również, skoro nie tylko wciąż nie pozwalał mojej córce zrobić niczego głupiego, ale na dodatek nie odstępował jej na krok. Tyle przynajmniej wywnioskowałam, kiedy tuż po przekroczeniu progu sypialni, poczułam aż nazbyt charakterystyczny zapach wilkołaka.

Będzie idealnym zięciem... Dobra bogini, niech ktoś mnie zabije.

Alessia starannie zamknęła za nami drzwi. Na chwilę oparła się o nie plecami, po czym znów ruszyła się z miejsca. Wyglądała na podekscytowaną, nie tylko promieniejąc, ale i miotając się na wszystkie możliwe strony. W jednej chwili stała przy mnie, w następnej zaś stała przy szafie, w pośpiechu szukając czegoś w jej wnętrzu.

– Ehm... Ali? – zaryzykowałam.

Nie spojrzała na mnie, zbytnio pochłonięta poszukiwaniami. Wciąż ją obserwując, skrzyżowałam ramiona na piersiach. Zrobiłam kilka kroków naprzód, z wolna zmniejszając dzielący nas dystans i próbując ponad jej ramieniem dostrzec, co tak naprawdę robiła.

– Obiecaj, że się na mnie nie zdenerwujesz – usłyszałam i tyle wystarczyło, żeby wytrącić mnie z równowagi.

Oho...

Nie odpowiedziałam, zresztą nie sądziłam, by moje słowa miały jakiekolwiek znaczenie. Inna sprawa, że nie chciałam zniechęcić jej do dalszego mówienia. Nie żebym podejrzewała, że w ogóle mogę – Alessia była zbyt pewna siebie, nie wspominając o tym, że nie wyobrażałam sobie, by mogła obawiać się akurat mnie – ale z drugiej strony...

Usłyszałam westchnienie, a potem w końcu dziewczyna odwróciła się w moją stronę. Uniosłam brwi, widząc, że z szafy wyjęła sięgający aż do ziemi, szczelnie zamknięty pokrowiec. Wewnątrz, byłam tego pewna, musiała znajdować się sukienka. Mogłam tylko zgadywać, co próbowała mi w ten sposób zakomunikować, tym bardziej że do tej pory nie miała w zwyczaju obawiać się tego, co mogłabym powiedzieć na wybrane przez nią ubrania.

– Myślałam... o wielu rzeczach. To znaczy... Rany, jakie to stresujące. – Alessia nerwowym gestem przeczesała włosy palcami. – Kilka razy rozmawiałam z Alice. Wiem, że gdyby mogła, wyprawiłaby mi wesele chociażby zaraz.

– Tym się przejmujesz? – zapytałam z powątpiewaniem. – Znasz Alice. Ona nie...

– Wiem – zapewniła mnie pośpiesznie Ali. – Nie spodziewałam się niczego innego, ale... Och, chciałabym to zrobić jak trzeba.

Wciąż wpatrywałam się w nią pytający, nierozumiejący sposób. Zupełnie jakbym spodziewała się czegoś innego! Ali, która poszłaby do ślubu w typowej białej ślubni, w takt marsza weselnego i zgodnie z wierzeniami ludzi, zdecydowanie nie była czymś, co mogłabym sobie wyobrazić.

– Nie rozumiem – przyznałam zgodnie z prawdą. – Alice wie, czego spodziewać się po Mieście Nocy. Nie zmusiłaby cię do rozwiązania tego inaczej.

– No, tak... Ale ja chcę zorganizować wszystko tutaj. Choćby zaraz, jeśli zajdzie taka potrzeba – oznajmiła wprost, spoglądając mi prosto w oczy. – Unikaliśmy ceremonii. Chowam się po kątach, odkąd... Nie chcę tego, mamo.

Zamilkła, czujnie mnie obserwując. Mimowolnie spięłam się, przez dłuższą chwilę niepewna, co powinnam jej odpowiedzieć. Po prostu stałam i patrzyłam, również wtedy, gdy Alessia rozsunęła zamek pokrowca, w końcu decydując się pokazać, co było w środku. Spodziewałam się wszystkiego – zwłaszcza białego, charakterystycznego dla sukni ślubnej materiału – dlatego tym bardziej zaskoczył mnie widok prostej, czarnej sukienki. Kreacja połyskiwała łagodnie, reagując na załamania światła i przyciągając wzrok.

Podeszłam bliżej, kiedy Ali rozprostowała sukienkę, pozwalając mi dokładniej się przyjrzeć. Dopiero wtedy dostrzegłam koronkowe, prześwitujące wstawki na plecach i wcięciu talii.

– Tak, wiem – zapewniła mnie Alessia, ledwo tylko otworzyłam usta. – Będzie widać bliznę. O to mi chodzi.

Skinęłam głową, bynajmniej nie zaskoczona. W gruncie rzeczy mogłam się tego po niej spodziewać, nieważne jak niepokojąco brzmiały jej słowa. Ktoś, kto od dziecka był zapatrzony w Isabeau, nie mógłby zachować się inaczej.

Przez moment prawie udało mi się uśmiechnąć. Co prawda wspomnienie naruszającej dotychczas gładką skórę blizny sprawiało, że robiło mi się gorąco, ale nie chciałam o tym myśleć. W zamian koncentrowałam się wyłącznie na Alessi – jej pewności siebie i tym, że była jedyną osobą, która miała prawo użalać się nad tym, co ją spotkało. Skoro ona tego nie robiła, dlaczego ja miałabym załamywać ręce.

– Ostatnio... sporo czytałam. O naszych wierzeniach, zwłaszcza tych bardziej odległych... – Zaśmiała się nerwowo. – Wiem jak to brzmi, okej? Ostatni dawno zapomniany rytuał nie wyszedł najlepiej. Ale tym razem obędzie się bez wypuszczania dawno zapomnianego zła.

– Ali... – jęknęłam, potrząsając głową.

Żartowała sobie, ale mnie niekoniecznie było do śmiechu. Nie żeby mogło być, skoro właśnie swobodnie dyskutowałyśmy o uwolnieniu Isobel.

Alessia nie pozwoliła mi dokończyć.

– Jest coś, co chciałabym zrobić. Zwłaszcza po tym wszystkim, co słyszałam... O bogini. – Spojrzała mi prosto w oczy. Z jakiegoś powodu tyle wystarczyło, by przeszedł mnie dreszcz. – Domyślam się jak to zabrzmi po tym, co stało się podczas Nowiu, ale... i tak chciałabym spróbować. Po prostu mi zaufaj, mamo. Chciałabym tylko mieć pewność, że się nie zdenerwujecie, jeśli poprowadzę rytuał. Nie mogę cały czas kryć się po kątach, tak?

Miała rację, co do tego nie miałam wątpliwości, ale to wcale nie było takie proste. Słuchałam jej w milczeniu, przez dłuższą chwilę zdolna co najwyżej na nią patrzeć. Nic nie mogłam poradzić na to, że sama wzmianka o Alessi i jakichkolwiek uroczystościach sprawiała, że miałam ochotę krzyczeć. Och, scenariusz był wręcz niepokojąco znajomy – rytuał, wierzenia i wiara w to, że w ten sposób uspokoi wszystkich po ostatnich złych wydarzeniach. W tym nie byłoby niczego złego, gdyby nie sposób, w jaki skończyło się to ostatnim razem.

Mimowolnie zacisnęłam dłonie w pięści. Bałam się. Musiałabym skłamać, gdybym stwierdziła, że było inaczej. Wpatrywałam się w Alessię, aż nazbyt świadoma, że ta obserwowała mnie w równie uważny, przenikliwy sposób. Wciąż promieniała, pewna siebie i pełna czegoś, co byłam w stanie określić w tylko jeden sposób: charyzma. Wszystkie kapłanki ją miały, ale przez większość czasu nie dostrzegłam tego we własnej córce. Dla mnie była po prostu moją małą Ali, którą nade wszystko chciałam chronić.

Tyle że to tak nie działało. Dobrze wiedziałam, co znaczył ten wyraz twarzy i błysk w oczach. Sam ton głosu, którym zwracała się do mnie, w pośpiechu wyrzucając kolejne słowa i wyraźnie oczekując wsparcia...

– O bogini... – wyrwało mi się.

Miałam dość powodów, żeby zaprotestować. Mogłam usprawiedliwiać się strachem, wątpliwościami i zwykła troską. Sęk w tym, że niezależnie od tego, czego bym nie powiedziała, Alessia zrobiłaby swoje. Znałam ją zbyt dobrze, by oczekiwać czegoś innego.

Ostatecznie nie powiedziałam niczego, ale to nie miało znaczenia. Wystarczyło, że dziewczyna sama pojęła jaka będzie odpowiedź, zaraz po tym bezceremonialnie znów wpadając mi w ramiona. Przygarnęłam ją do siebie, przez chwilę niepewna, która z nas była pocieszycielką, a która tą, która potrzebowała wsparcia. Po prostu stałyśmy, obejmując się wzajemnie. I, cholera, to było właściwe.

– Pomówię jeszcze z Isabeau – oznajmiła z przekonaniem Alessia. – Ale to później... O ile uda mi się wrócić z Seattle bez obrączki na palcu.

Parsknęłam, nie mogąc się powstrzymać. Alice, która wykorzystałaby otwarcie klubu, by w tajemnicy zorganizować cały ślub i wesele? Och, czemu nie! To zdecydowanie brzmiało jak coś w zasięgu jej możliwości.

W zamyśleniu przeczesałam ciemne włosy Alessi palcami. Uśmiechnęłam się, choć wciąż nie opuszczały mnie wątpliwości. Miałam ochotę dopytać o szczegóły rytuału, który upatrzyła sobie moja córka, ale powstrzymałam się, w zamian próbując przekonać samą siebie do tego, że dziewczyna wiedziała, co robi. Charon odpuścił, a przynajmniej w to pragnęłam wierzyć. Albo chociaż w to, że po ataku na Florencję poszukał sobie jakiegoś innego, niezwiązanego z nami wszystkimi celu.

Gdzieś w tym wszystkim była jeszcze wzmianka o Selene, ale i o tym nie chciałam myśleć. To nie był dobry moment, by zastanawiać się nad boginią, konfliktami z Ciemnością czy czymkolwiek innym. W zamian wolałam trzymać Alessię w ramionach z poczuciem, że była bezpieczna.

Tamtego wieczora nie potrzebowałam niczego więcej.


Isobel

Skrzywiła się z obrzydzeniem. Powiodła wzrokiem dookoła, niechętnie spoglądając na odrapane ściany, odłażący tynk i brudną podłogę. Budynek rozpadał się na jej oczach, zaniedbany i częściowo już zapadnięty. Czuła smród rozkładu, jakże nieprzyjemny do słodyczy nawet zakrzepniętej już krwi. To, pleśń oraz tona kurzu dawała nieprzyjemny efekt, który normalnego człowieka jak nic przyprawiłby o mdłości.

Ciszę przerwał głośny, histeryczny wrzask. Urwał się równie nagle, co i rozbrzmiał, a Isobel zdołała stwierdzić jedynie to, że głos należał do kobiety. Nie skomentowała tego nawet słowem, ograniczając się wyłącznie do wymownego spojrzenia na towarzyszącego jej mężczyznę. Jaques westchnął, po czym potrząsnął głową, najwyraźniej nie mając nic sensownego do powiedzenia. Drażniło ją to, choć zarazem wolała, żeby milczał, zamiast odpowiadać jej jakieś niestworzone rzeczy czy spekulacje.

W takich chwilach tęskniła za Lawrence'em. Tylko trochę, poza tym nawet przed sobą się do tego nie przyznawała, ale tak właśnie było. Jednego nie mogła temu wampirowi odmówić: potrafił dobierać słowa tak, by poczuła się zaintrygowana.

Śmierć...

Kobieta wysiliła się na pozbawiony wesołości uśmiech, słysząc bezcielesny, przypominający syk głos. Tak, oczywiście. Cóż zrobiłaby bez jakże błyskotliwych, towarzyszących jej na każdym kroku demona? Królowała tu śmierć. Trudno było tego nie wyczuć i to właściwie od samego progu. Zapadający się, ulokowany gdzieś poza miastem budynek przesycony był zapachem krwi i jakże charakterystyczną dla umarłych aurą. Isobel wyczuwała obie te cechy równie wprawnie, co i kłębiące się wokół niej istoty.

– Za długo każe nam czekać – oznajmiła ze znużeniem.

Wbiła wzrok w głąb korytarza, z coraz większym zniecierpliwieniem nasłuchując kroków. Nie lubiła spóźnialskich. Mogła wybaczyć Simonowi wiele, ale właśnie po raz kolejny wystawiał jej nerwy na próbę. Nie dość, że szła mu na rękę, obiecując pojawić się w tym miejscu o godzinie, którą sam wyznaczył, to teraz śmiał zwlekać z przybyciem.

– Czy mam pójść się rozejrzeć? – zasugerował pośpiesznie Jaques. – Możliwe, że pojawiły się jakieś komplikacje, pani.

Miał na myśli krzyk, który słyszeli, a który dla Isobel nie był żadnym usprawiedliwieniem. Zacisnęła usta, wciąż z uporem wpatrując się w ciemność. Czuła na sobie spojrzenie Jaquesa – wystarczająco dyskretne, by nie odebrała go niewłaściwie, ale jednak obecnie. Wierzyła, że miał dobre intencje i to nawet mimo niechęci do Simona, którą okazywał na każdym kroku.

Jaques był dobrym towarzyszem. Sługą, którego mogłaby sobie wymarzyć, zwłaszcza po tym jak zawiedli ją wszyscy wokół. Możliwe, że nawet wierniejszym niż wielu przed nim, choć Isobel trudno było przyjąć pełnię jego lojalności po tym jak zawiódł ją jej własny kwartet. Amelie działała na własną rękę; o Ravenie nie słyszała od dawna, choć plotki głosiły, że pojawiała się tu i ówdzie. Tak naprawdę od śmierci Lilii trudno było o kogokolwiek nie tylko skutecznego w działaniu, ale i wiernego swoim ideałów.

O swojej godnej pożałowania córce Isobel już dawno przestała myśleć.

– Nie – ucięła stanowczo, tym samym skutecznie zatrzymując Jaquesa przy sobie. Nawet jeśli miał jakieś uwagi, zachował je dla siebie. Dobrze. – Dajmy mu jeszcze minutę. Lepiej dla niego, żeby miał dobre usprawiedliwienie.

Kiedyś nie pozwoliłaby sobie na to, żeby czekać. Ba! Jeszcze kilka lat temu nikomu nie przyszłoby do głowy, żeby wystawiać nerwy królowej na próbę. Mogłaby sobie pozwolić na prawidłowe ukaranie tych, którzy ją zawodzili, nie musząc obawiać się konsekwencji pozbycia kolejnego istnienia. Nie istnieli tacy, których nie dało się zastąpić. Sęk w tym, że teraz nie miała na to czasu, a ograniczenie zasobów doprowadziło do sytuacji, w której Isobel musiała przymykać oko na pewne przejawy braku szacunku. I czekać, choć od dawna brakowało jej cierpliwości.

Simon poniekąd był niezastąpiony. Jego dar – te wyjątkowe zdolności – w równym stopniu fascynowały, co i do pewnego stopnia niepokoiły Isobel. Gdyby pozwoliła, żeby zwrócił się przeciwko niej... Zresztą tylko jemu mogła powierzyć jedno z najodpowiedzialniejszych zadań, jakie miała. To było ryzykowne, być może z góry skazane na niepowodzenie zajęcie, ale w tej sytuacji wampirzyca i tak nie miała wyboru. W gruncie rzeczy nie miała nic do stracenia, podczas gdy możliwe korzyści mogły okazać się nieocenione.

Śmierć!, rozbrzmiało ponownie w jej umyśle. Wyraźnie wyczuła poruszenie pośród demonów – to podekscytowanie, którego sama już nie miała okazji czuć. To nie był dobry moment na odczuwanie przyziemnych, mało znaczących ekscesów.

Właśnie wtedy usłyszała pośpieszne, zmierzające ku niej kroki. Rozpoznała je, tak jak i aurę pędzącego w jej stronę nieśmiertelnego. Odetchnęła w duchu; pojawił się. Nie będzie musiała rzucać słów na wiatr, przynajmniej tym razem.

Wyprostowała się, by powitać Simona surowym wyrazem twarzy. Gniewnie zmrużyła oczy, z satysfakcją przyjmując fakt, że wampir wyraźnie się zawahał, kiedy napotkał jej spojrzenie. Zwolnił, by ostatecznie zatrzymać się w bezpiecznej odległości. Wyraźnie speszony, pochylił głowę – czy to w geście szacunku, czy może chcąc ukryć obawy, to już nie miało znaczenia.

– Moja pani... – zaczął spiętym tonem.

Przemieściła się. To był zaledwie ułamek sekundy – tylko tyle potrzebowała, by zmaterializować się przy mężczyźnie. W następnej chwili chwyciła go za gardło, poderwała ku górze i bezceremonialnie przycisnęła do ściany. Jęknął i w ramach protestu chwycił ją za nadgarstek, próbując nakłonić do poluzowania uścisku. Rubinowe tęczówki rozszerzyły się, gdy wyczuł, że sposób, w jaki napierała na jego gardło, był inny niż ten, którego mógłby się spodziewać. Wykorzystywanie zdolności przeciwko temu, do kogo należały, ale Isobel nie mogła powstrzymać się przed daniem mu nauczki.

Poluzowała uścisk o wiele szybciej niż chciała. Odsunęła się, pozwalając, by mężczyzna wylądował na kolanach, zanosząc się kaszlem i próbując złapać oddech – teraz już całkowicie mu zbędny do normalnego funkcjonowania. Obserwowała go z góry, pozornie znudzona i w pełni obojętna.

– Następnym razem nie każ mi czekać. Nie mam cierpliwości do osób, które próbują mnie zwodzić – oznajmiła, nie odrywając od nieśmiertelnego wzroku.

– T-tak...

Nie podniósł się aż do momentu, w którym odsunęła się na tyle, by zapewnić mu więcej przestrzeni. Nie patrzył na nią, wyraźnie bacząc na każdy kolejny ruch. Czuła, że był spięty, może nawet gotowy do ucieczki, choć to byłoby najgłupszą z decyzji, które mógłby podjąć.

– Tak? – powtórzyła cicho. – Chciałbyś jeszcze coś dodać?

Gwałtownie zassał powietrze.

– Tak, moja pani. Przepraszam – zreflektował się. Skinęła głową, bynajmniej nieusatysfakcjonowana. Tyle że to również musiało jej wystarczyć. – Musiałem...

– Nie interesują mnie wymówki. Przejdźmy do rzeczy, dobrze? – przerwała nieznoszącym sprzeciwu tonem. – Oby tym razem obyło się bez komplikacji.

To była groźba i Simon doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Nie musiała wnikać do jego umysłu, by nabrać pewności, że zrozumiał przesłanie. Był inteligentny, mimo wszystko. W zasadzie Isobel sądziła, że nawet najgłupsze, ale za to obdarzone instynktem samozachowawczym stworzenie, zrozumiałoby, czego oczekiwała. Wszelkie żywe istoty dążyły do przeżycia, choć bardzo niewielu się to udawało.

Ona przeżyła. Trwała wystarczająco długo, by nie chcieć tego kończyć. Traktowała to jako swego rodzaju pocieszenie i to nawet teraz, zmuszona przymykać oko na błędy, które kiedyś byłyby dla niej czymś nie do pomyślenia.

– Och, tak... Tak, chodźmy – wyrzucił z siebie na wydechu Simon. – Mam ci wiele do pokazania, bogini...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro