Dziewięćdziesiąt sześć

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Carlisle

– To miejsce jest piękne. Naprawdę piękne, ale...

Esme powiodła wzrokiem dookoła. Jej oczy błyszczały w sposób, którego nie widział u niej od dawna, choć zarazem wydawał się jak najbardziej właściwy. Wyczuł wahanie w jej głosie – swego rodzaju mieszankę ulgi, fascynacji, ale przede wszystkim obawy. Ani trochę nie dziwiło go, że przez cały ten czas nie rwała się do tego, by spróbować odwiedzić to miejsce, nieważne pod czyją opieką się znajdowało.

Z nim było inaczej, choć po ostatniej wizycie w świecie bogini mimo wszystko czuł się zaniepokojony. Tak przynajmniej było do czasu, aż przekonał się, że Cassandra miała się dobrze. Wierzył, że Beatrycze powinna się ucieszyć, nawet jeśli wciąż martwiłaby się o siostrę, jak nic woląc spotkać się z nią osobiście.

Korytarz wyglądał na opustoszały, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Obserwował Esme, kiedy przesunęła się naprzód, z zaciekawieniem wodząc wzrokiem dookoła. Ten dom był inny niż posiadłości, w której wylądowali za sprawą Ciemności. Przestronny, z błyszczącymi podłogami i srebrzystym blaskiem księżyca, wdzierającym się do środka przez okna. Na moment zapatrzył się, kiedy światło musnęło mleczną skórę wampirzycy, łagodnie z nią igrając.

– I bezpieczne – oznajmił z przekonaniem. – Tego jednego jestem pewien.

Mógł to wyczuć, choć myśl o tym wciąż była dziwna. A jednak w powietrzu czuł przede wszystkim spokój, bez choćby śladu tego dziwnego impulsu, który zaalarmował wszystkich, kiedy stało się coś złego. Nie miał pewności, jak to działało i czy faktycznie miało miejsce, ale zdecydował się nad tym nie zastanawiać. Może wszystko w istocie sprowadzało się do zaufania Selene – tego oraz przyjęcia praw, którymi miałby rządzić się ten ze światów.

Nie chciał się tym przejmować. Nie tego wieczoru i nie mając u swojego boku Esme. Jej obecność w domu, który – jakby nie patrzeć – zajmowały jego krewne, wydawała się najzupełniej właściwe.

Spojrzała na niego z zaciekawieniem, kiedy tak po prostu podszedł bliżej, ujmując ją za rękę. Kasztanowe włosy opadły jej na twarz, gdy nieznacznie przechyliła głowę.

– Dlaczego mam wrażenie, że wiesz, gdzie mnie prowadzisz? – zapytała ze spokojem, ledwo tylko razem ruszyli w głąb korytarza.

– Nie mam pojęcia – przyznał zgodnie z prawdą. – Ale stamtąd dochodząc głosy, więc...

Skinęła głową. Przez chwilę milczeli, nasłuchując, co samo w sobie okazało się proste. Przyjemnie było usłyszeć śmiechy – melodyjne, bez wątpienia należące do kobiet. Wydawały się szczęśliwe i to również przyjął z ulgą, nawet mimo świadomości, że wciąż pozostawały uwięzione. Co prawda u boku bogini i w świecie, który w niczym nie przypominał stworzonej przez Ciemność złotej klatki, jak nic miało być im lepiej, ale mimo wszystko...

Obawiał się, że to było wszystko, co mogli im zaoferować.

Tyle że nic nie wskazywało na to, by którakolwiek z kobiet miała pretensje. Wróciły tutaj i to również mówiło samo za siebie. Mógł tylko zgadywać, ile w tym było przyzwyczajenia, a ile faktycznej potrzeby przebywania razem. Liczyło się, że ostatecznie wszystkie odnalazły choć częściowe ukojenie.

Myślami tylko na moment uciekł ku Elenie i świadomości, że właśnie zostawił ją z parą demonów. Być może mógł uznać to za postęp, tak jak i to, że naprawdę lubił Andreasa. Rafael zachowywał się znośnie, sprawiając wrażenie co najwyżej poirytowanego. Carlisle nie miał pojęcia czy to dobrze, ale kto tak naprawdę wiedział, czego spodziewać się po demonie...?

– O. Dobry wieczór.

Znajomy głos dobiegał z głębi korytarza. Anabelle pojawiła się tuż przed nimi, uśmiechając się promiennie. Z jasnymi włosami i drobniutką posturą, mogłaby uchodzić za aniołka, zwłaszcza gdy uśmiechała się w ten sposób. Nie sprawiając wrażenia ani trochę zaniepokojonej, podeszła bliżej, co jedynie utwierdziło Carlisle'a w przekonaniu, że ich rozpoznała.

– Jak się masz, Ana? – rzucił, mimowolnie się uśmiechając. – Poznaj, proszę, Esme – dodał, mocniej chwytając żonę za rękę. – Nie miałem okazji przedstawić się przy ostatniej okazji

Anabelle jedynie się uśmiechnęła.

– Poznałam. Beatrycze dużo ze mną rozmawiała – przypomniała pogodnym tonem. Zaraz po tym bezceremonialnie zwróciła się ku Esme: – Mówiła, że jesteś kochana. Wierzę jej – oznajmiła z rozbrajającą wręcz szczerością.

Wraz z tymi słowami, bezceremonialnie przestąpiła naprzód, by móc wampirzycę uściskać. Wyczuł, że ta zesztywniała, wyraźnie zaskoczona. To były zaledwie ułamki sekund; tylko tyle wystarczyło Esme, by otrząsnąć się i przygarnąć do siebie dziewczynkę. Dłoń jak gdyby nigdy nic wsunęła w jasne włosy Any, raz po raz przeczesując je palcami.

Spojrzenie Carlisle'a momentalnie powędrowało ku twarzy krewnej. Nie była dzieckiem – nie tak naprawdę, zwłaszcza po tylu latach od swojej... cóż, śmierci – ale trudno było mu postrzegać ją inaczej. Mimo wszystko zawahał się, zastanawiając nad tym, czy powinien ostrzec Esme. Pamiętał frustrację Anabelle, wyraźnie poirytowanej tym, że nawet inne dusze traktowały ją pobłażliwie, sugerując się wyłącznie dziecięcą aparycją. Jeśli sobie tego nie życzyła...

Ale nic nie wskazywało na to, żeby Ana miała o cokolwiek pretensje.

– Chcecie się przejść? – zapytała w zamian. – Mogłabym pokazać wam dom, póki jeszcze nikt nie śpi.

– Jest aż tak późno? – zmartwił się. – Myślałem, że... – Potrząsnął głową. – Podobno w świecie Selene zawsze panowała noc – wyjaśnił, przypominając sobie słowa Andreasa.

– Być może zanim wróciła. Dla nas wciąż wstaje słońce – odpowiedziała bez chwili wahania Anabelle. Nagle spoważniała, choć przez moment nie sprawiając wrażenia kogoś aż tak młodego, jak mogłoby się wydawać. – Wiele z nas wciąż boi się ciemności. Selene to rozumie.

Mógł się tego domyślić. Pamiętał smutek na twarzy bogini i to, jak ta wspomniała, że jej podopieczne wciąż nie przepadały za wychodzeniem po zmroku. Mógł skojarzyć fakty, ale zamieszanie sprawiło, że jego uwaga skupiła się na czymś zgoła innym.

Przestał o tym myśleć, kiedy Anabelle poprowadziła ich w głąb domu, pewnie poruszając się po opustoszałych korytarzach. Ona jedna nie sprawiała wrażenia kogoś, kto obawiał się ciemności. Szła szybkim, energicznym krokiem, raz po raz oglądając się, by upewni, czy wciąż za nią podążali.

– Widzieliście już Cassie? – zapytała w pewnym momencie. – Już z nią w porządku. Pomyślałam, że Trycze będzie chciała wiedzieć.

– Odchodziła od zmysłów – przyznała Esme, siląc się na blady uśmiech. – Powiemy jej. Ona i Leana na pewno się ucieszą.

– Och, Leana... – Anabelle nagle się zatrzymała, ponownie zwracając w ich stronę. – Jak sobie radzi? Ostatnio mówiła takie głupoty – dodała, wznosząc jasne oczy ku górze.

Carlisle przez krótką chwilę był bliski tego, żeby się uśmiechnąć – i to bynajmniej nie w wesoły sposób. Nazywanie tego, co przy spotkaniu z Selene mówiła Leana „głupotami" zdecydowanie nie wchodziło w grę. Przynajmniej jemu nie przyszłoby do głowy, by właśnie w ten sposób podsumować zachowanie przerażonej, kajającej przed boginią dziewczyny.

Teraz to pozostawało wyłącznie wspomnieniem – odległym, choć wciąż obecnym. Leana żyła, próbując odnaleźć się w cudownie odzyskanym życiu. Wydawała się szczęśliwa, przynajmniej na pierwszy rzut oka, choć nie miał okazji spędzić z nią dość czasu, by w pełni to ocenić.

– Leana jest... – zaczął, ale ruch w ciemnościach powstrzymał go przed tym, żeby dokończyć.

Wampirze zmysły zrobiły swoje, nie pozwalając tak po prostu zignorować czającej się w głębi korytarza kobiety. Nie zaskoczył go widok jasnych włosów i smukłej sylwetki; wszystkie jego krewne pod tym względem pozostawały do siebie podobne. Kiedy kobieta podeszła bliżej, przekonał się, że była starsza od pozostałych – tylko nieznacznie, ale tyle wystarczyło, żeby zorientował się, kogo miał przed sobą. Tyle przynajmniej wywnioskował, zdolny co najwyżej w milczeniu wpatrywać się w, jak sądził, Ariadnę.

Kobieta zawahała się na ich widok. Przystanęła, wyraźnie spłoszona, choć nie w sposób, który Carlisle zaobserwował chociażby u Cassandry. Wyraźnie wyczuł bijący od przybyszki dystans, wręcz niechęć, choć w pierwszym odruchu odrzucił od siebie taką możliwość – i to nie tylko dlatego, że właśnie miał przed sobą swoją... cóż, babkę.

Jakby przyjęcie do wiadomości, że wyglądająca jak kopia Eleny Beatrycze wcale nie była od niego młodsza...

Odrzucił od siebie tę myśl. Wyprostował się, przez chwilę spoglądając na kobietę i niemalże spodziewając się, że ta odwróci się na pięcie i ucieknie. W pamięci wciąż miał słowa Lawrence'a, zwłaszcza że ten aż nazbyt wyraźnie wyrażał swoją niechęć względem teściowej. Carlisle podchodził z rezerwą do słów ojca, tym bardziej że L. mało komu otwarcie okazywał sympatię, jednak w tamtej chwili uświadomił sobie, że coś musiało być na rzeczy. Choć widział Ariadnę już podczas spotkania, które zorganizowała bogini zaraz po swoim powrocie, dopiero dziś udało mu się przyjrzeć jej się dokładniej, a co dopiero zaobserwować bijący od kobiety chłód.

– Ciociu... – wyrwało się Anabelle. Nawet jej głos zabrzmiał dużo mniej energicznie niż wcześniej.

Dotychczas wciąż skupiona na dziewczynce Esme również przeniosła wzrok na nowo przybyłą. Na ustach wampirzycy jak na zawołanie pojawił się serdeczny uśmiech. W normalnym wypadku Carlisle uwierzyłby, że tylko tyle wystarczyłoby, żeby jego żona zjednała sobie sympatię dosłownie każdego, jednak coś w postawie Ariadny uświadomiło mu, że tym razem to wcale nie miało być takie łatwe.

Cokolwiek myślała sobie przybyszka, ostatecznie zdecydowała się podejść bliżej. Wyraźnie wyczuł moment, w którym porzuciła plan ucieczki, chcąc nie chcąc decydując się dostosować do tego, że została zauważona. Wyprostowała się, odrzucając jasne włosy na plecy i w wyniosły, dumny sposób unosząc głowę. Mimo wszystko w jej ruchach i postawie Carlisle'owi dało się doszukać czegoś, co podsunęło mu na swój sposób niepokojący, niedorzeczny wniosek: to, że Ariadna się bała.

Niechęć, którą zaobserwował wcześniej, jak nic skierowana była względem niego i Esme.

Zacisnął usta. Musiał coś pomylić, tym bardziej że nawet jej nie znał, ale mimo wszystko...

– Tak mi się wydawało, że słyszałam głosy. Słychać cię na pół piętra, Anabelle – rzuciła bez większego zainteresowania Ariadna.

– Mamy gości.

Przez twarz kobiety przemknął cień – tylko przez chwilę, ale jednak. Ostatecznie zachowała obojętność, szybkim krokiem przemykając przez korytarz i trzymając się na tyle daleko, by móc okrążyć zebraną w hallu grupkę.

– Tak... Trudno, żebym nie zauważyła. – Po jej tonie wciąż trudno było ocenić, co tak naprawdę sobie myślała. – O tej porze...

– Nie mieliśmy pojęcia – rzuciła przepraszającym tonem Esme. Wciąż się uśmiechała, choć już nie tak pewnie jak wcześniej. – Nie chcieliśmy przeszkadzać. Ana była na tyle dobra, żeby dotrzymać nam towarzystwa... – Choć Carlisle miał ochotę ją powstrzymać, wampirzyca ostatecznie i tak przestąpiła naprzód, zachęcająco wyciągając dłoń ku Ariadny. – Mam na imię Esme.

Nie doczekała się odpowiedzi. Kobieta przez chwilę po prostu stała i patrzyła, sprawiając wrażenie co najmniej zszokowanej. Jej oczy rozszerzyły się nieznacznie, kiedy spojrzała na Esme. Sama Ariadna wyraźnie się wzdrygnęła, pośpiesznie cofając się o krok.

A potem odeszła – tak po prostu, bez słowa wyjaśnienia czy choćby udawania, że ich widok był jej obojętny. W ciemnościach chwilę jeszcze dało się dostrzec lśniące, jasne włosy, zanim kobieta ostatecznie zniknęła za zakrętem.

Cisza, która nagle zapadła, okazała się równie uciążliwa, co i niechęć bijąca ze spojrzenia Ariadny.

– Ja... Powiedziałam coś nie tak? – zaniepokoiła Esme.

Natychmiast przemieścił się, by móc otoczyć ją ramieniem. Zdecydowanym gestem przyciągnął ją do siebie, jakby w ten sposób mógł ochronić przed faktycznymi zamiarami tej kobiety. Esme rzuciła mu pytające, zatroskane spojrzenie, ale jedynie potrząsnął głową, niepewny jak wyjaśnić to, co właśnie się wydarzyło.

– Oczywiście, że nie – zapewnił, nie chcąc brać pod uwagę innej możliwości. – Ona... To Ariadna, prawda? Znaczy...

– Och. – W jasnych tęczówkach żony doszukał się zrozumienia. – A... ale...

– Nie przejmujcie się nią. Zachowuje się okropnie, odkąd wszystko się pozmieniało.

Oboje jak na zawołanie spojrzeli na Anabelle. Stała z założonymi ramionami, ze smutkiem spoglądając w ślad za krewną. Coś w jej postawie i sposobie, w jaki wypowiedziała te słowa, zdecydowanie nie pasowało do dziecka. Spojrzenie Any okazało się zdecydowanie zbyt świadome, by uwierzył, że miał przed sobą kogoś niewinnego i niedoświadczonego.

– Patrzyła na mnie tak dziwnie... – wyrwało się Esme.

Anabelle jedynie potrząsnęła głową.

– Kiedyś miała dużo więcej do powiedzenia. Tyle że po pojawieniu się Selene wszystkie wolałyśmy, żeby to Gaja podejmowała decyzje. Jest najstarsza, chociaż to ciocia na taką wygląda – wyjaśniła lakonicznie. Carlisle nie mógł pozbyć się wrażenia, że chodziło o coś więcej. Kiedy po chwili zastanowienia Ana znów się odezwała, już nie miał co do tego wątpliwości. – No i... chyba wciąż ma za złe Beatrycze i Leanie to, co się stało. Zwłaszcza że teraz ich tutaj nie ma.

– Złości się, bo jej córki dostały drugą szansę? – zapytał, nie kryjąc zaskoczenia. Nie miał pewności czy to, że Lawrence najwyraźniej pod wieloma względami miał rację, jakkolwiek go cieszyło. A jedna Ariadna najwyraźniej jednak była okrutna. – Ale...

– Może to coś innego. Nie wiem, bo i żadna z nas nie zapytała jej o to wprost... Ale to miałoby sens – przyznała z wahaniem Anabelle. – O Trycze nawet nie chce słyszeć. Mam wrażenie... że coś się między nimi stało, kiedy ostatnio się widziały.

Uniósł brwi, co najmniej zaskoczony. Beatrycze nie wspominała o niczym istotnym, ale to wciąż o niczym nie świadczyło. Mieli dobry kontakt, ale Carlisle aż za dobrze wiedział, że jedynym powiernikiem jego matki wciąż pozostawiał przede wszystkim Lawrence. I choć nie miał jej tego za złe, poczuł się co najmniej nieswojo.

Może powinien z nią porozmawiać. Skoro i tak zamierzał ją zapewnić, że Cassandrą wszystko było w porządku...

– Ariadna uważa, że wciąż ciąży nad nami gniew Ophelii.

Prawie nie usłyszał tych słów Anabelle, zwłaszcza że wypowiedziała je tak cicho, że nawet mimo wampirzych zmysłów ledwo je wychwycił. Natychmiast wyprostował się niczym struna, co najmniej zaniepokojony. Spodziewał się wielu rzeczy, ale to...

– Ophelii? – powtórzył, starając się zabrzmieć jak najłagodniej. – Któraś z was ją widziała?

Pamiętał tę istotę – rozpaczającą, piękną i tak pełną żalu... To oraz rozpaczliwe błagania, które skierowała ku samej Ciemności. Zniknęli we trójkę: ojciec demonów, pałająca nienawiścią siostra Isobel oraz wciąż pozbawiony jakichkolwiek oznak człowieczeństwa Jillian. W zasadzie z perspektywy czasu to wszystko przypominało sen, a przynajmniej tak byłoby, gdyby nie jeden szczegół – to, że Carlisle'owi już od dawna nie było dane śnić.

– Nie. Nie pojawiła się, odkąd... – Anabelle wzruszyła ramionami. – Ale Ariadna ma swoją teorię, zwłaszcza po tym, co spotkało Cassie. Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, że ona...

– Wiem.

Tyle wystarczyło, by na korytarzu znów zapanowała cisza. Dziewczyna ograniczyła się do skinięcia głową, choć jej słowa wcale nie sprawiły, że cokolwiek stało się jaśniejsze. Wręcz przeciwnie – tyle wystarczyło, by Carlisle nabrał pewności, że coś jednak było na rzeczy. Jeśli do tego wszystkiego faktycznie w grę wchodziło coś, o czym nie powiedziała mu Beatrycze...

Ufał jej. Cóż, na pewno bardziej niż Lawrence'owi, choć ten wydawał się o wiele bardziej znośny niż wcześniej. Nie żeby to czyniło go mniej irytującym i złośliwym, ale jednak. Nie zmieniało to jednak faktu, że wcale nie musieli mówić mu wszystkiego. I choć nie miał o to pretensji, miał wrażenie, że przynajmniej w tej jednej kwestii musieli dojść do porozumienia.

– Może... po prostu chodźmy dalej – zasugerowała cicho Esme. Miał wrażenie, że odezwała się po ciągnącej w nieskończoność chwili i był jej za to naprawdę wdzięczny. – Wyglądasz na zmęczoną.

– To nic takiego. Wolę wychodzić nocą – zapewniła Anabelle, w końcu się rozpogadzając. – Przynajmniej ja jedna. Nie lubię, kiedy dom tak nagle pustoszeje.

Coś w jej słowach sprawiło, że prawie udało mu się uśmiechnąć. W pamięci wciąż miał słowa Selene i własne wrażenie, że kobieta wciąż była samotna. Jeśli Anabelle należała do jednej z tych osób, które próbowały się przełamać, by dotrzymywać jej towarzystwa, może jednak nie miało być aż tak źle. Kto jak kto, ale ta dziewczynka wyglądała na kogoś, kto mógłby podnieść na duchu nawet najbardziej zasmuconego nieśmiertelnego.

Mimo wszystko coś w słowach Esme dało mu do myślenia. Nie zwrócił na to uwagi wcześniej, ale Anabelle wyglądała blado – czy to za sprawą zmęczenia, czy też panującego dookoła półmroku. Niewiele zmieniło się nawet wtedy, gdy wprowadziła ich do lepiej oświetlonej części domu. Wręcz przeciwnie, bo gdy znaleźli się w wypełnionej przyjemnym dla oczu blaskiem świec, tym wyraźniej uderzyła go bladość Any. Gdyby miał przed sobą wampirzycę – i to nawet o posturze dziecka – ten fakt by go nie zdziwił, ale mimo wszystko...

Ariadna, pomyślał mimochodem. Z jakiegoś powodu niemalże słyszał głos Lawrence'a i sposób, w jaki ten stwierdza dokładnie ten sam fakt, jak nic nie szczędząc sobie przy tym złośliwości. Zdenerwowała się po tej rozmowie... Nie żeby to było dziwne.

Ale mimo wszystko nie dawało mu spokoju.

– Mogłabym was zaprowadzić do Gai – zaproponowała Anabelle, ruszając ku schodom. Myślami wydawała się być gdzieś daleko. Przynajmniej takie wrażenie sprawiała, kiedy chwyciła się poręczy, najwyraźniej zamierzając wejść na górę. – Pewnie jeszcze nie śpi i... Oj...

Nagle urwała, zamierając w bezruchu. Palce kurczowo zacisnęła na poręczy, zataczając się nieznacznie i nie upadając wyłącznie dzięki temu, że miała się czego przytrzymać.

– Ana? – zmartwiła się Esme.

– Już nic... – Wyraźnie usłyszeli jak zaczerpnęła powietrza, jakby wcześniej zapomniała, że w ogóle powinna oddychać... Albo miała z tym problem, choć to drugie przyszło mu do głowy dopiero po chwili. – Ja tylko... – mruknęła, przyciskając drżącą dłoń do ust.

– Na pewno wszystko dobrze? – zaryzykował, choć odpowiedź wydała mu się aż nazbyt oczywista. Zbyt wiele razy przechodził to z Nessie, by ot tak uwierzyć w jakiekolwiek zapewnienia. – Wyglądasz...

Nie dokończył. W zamian błyskawicznie pokonał dzielącą go od Anabelle odległość, materializując się u jej boku w samą porę, by wpadła mu w ramiona. Nagle po prostu osunęła się w jego objęciach, nie pozostawiając mu innego wyboru, jak tylko z lekkością porwać ją na ręce. Miał wrażenie, że zwłaszcza przelewając mu się w ramionach, wyglądała na jeszcze drobniejszą i młodszą.

– Ana? Anabelle?! – jęknęła Esme. – Co się...?

– Tylko zasłabła.

Ale wcale nie był tego taki pewien. Blada czy nie, okazała się nienaturalnie wręcz ciepła, zwłaszcza w zestawieniu z wampirzą lodowatą skórą. Poczuł to wyraźnie, ledwo tylko przygarnął dziewczynę do piersi, ale i tak dla pewności przeniósł ciężar Anabelle na jedno ramię, by móc ułożyć dłoń na jej czole.

Podchwycił zaniepokojone spojrzenie rozszerzonych, złocistych oczu Esme. Doszukał się u niej przede wszystkim zrozumienia, ale i tak zdecydował się na głos dodać to, co przecież nie powinno mieć miejsca:

– Jest rozpalona.

O ile w ogóle powinna. Nie potrafił ot tak myśleć o tych wszystkich kobietach jak o umarłych, ale przecież tak właśnie było. Umarły tak dawno temu, a jednak...

Tyle że wtulona w niego, ciężko chwytająca oddech Anabelle była jak najbardziej prawdziwa. Dokładnie tak jak i Cassandra zaraz po tym, jak Andreasowi udało się wyciągnąć ją z jeziora.

– Wezmę ją. Pamiętam, gdzie są pokoje – zadecydował pośpiesznie, próbując zabrzmieć jak najbardziej kojąco. W tamtej chwili i tak był w stanie zrobić naprawdę niewiele, zwłaszcza w tym domu i... cóż, obcym świecie, ale tego zdecydował się nie mówić. Esme już i tak wyglądała na przerażoną. – Spróbuj znaleźć kogokolwiek. Andreas na pewno będzie wiedział, gdzie szukać Selene.

To było pierwszym, co przyszło mu do głowy. Sprowadzenie bogini wydało się najsensowniejsze, nawet jeśli nie tłumaczyło niczego.

Nie czekał na to, żeby zobaczyć jak zareaguje Esme. Natychmiast ruszył ku schodom, którymi zamierzała poprowadzić ich Anabelle, chcąc jak najszybciej zabrać dziewczynę na górę. Czuł się za nią odpowiedzialny i to nawet mimo tego, że znali się zaledwie chwilę.

Ale była jego rodziną.

Jeśli to nie wystarczyło, żeby ją chronić, żaden argument nie miał okazać się wystarczający.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro