Pięćdziesiąt

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Jocelyne

– Jakie urocze...

Mia przekrzywiła głowę. Jasne włosy opadły jej na twarz, kiedy pochyliła się nad stertą pluszaków. Wyciągnęła dłoń, by pogłaskać po głowie największego z nich. Jej twarz rozpromieniła się i wtedy Joce pierwszy raz pomyślała, że dziewczyna wyglądała na dużo młodszą i bardziej niewinną, niż początkowo mogłoby się wydawać.

Zsunęła się z łóżka. Przeszła przez pokój, by stanąć bliżej duszy i uważniej jej się przyjrzeć.

– Dostałam go od cioci. Trochę po narodzinach – przyznała, siląc się na blady uśmiech. Łatwo mogła sobie wyobrazić Laylę, która bezceremonialnie wpada do domu, trzymając w ramionach pokaźnych rozmiarów pluszowego misia. – Był wtedy większy ode mnie. Mama mówiła, że lubiłam na niego skakać?

– O tak? – zapytała pogodnym tonem Mia.

W następnej sekundzie rzuciła się w pluszową stertę. Joce drgnęła, kiedy zorientowała się, że drobna postać po prostu przeniknęła przez zabawki, znikając gdzieś pomiędzy nimi. Choć mogła się tego spodziewać – coraz łatwiej przychodziło jej myślenie o niematerialności umarłych – coś w zachowaniu Mii sprawiło, że przeszły ją dreszcze. W tamtej chwili czuła się, jakby obserwowała dziecko, a to zdecydowanie nie było normalne.

Rosa też przez większość czasu zachowywała się niewinnie, a jednak z nią wszystko wydawało się prostsze. W zachowaniu przyjaciółki Joce wyczuwała coś, czego nie potrafiła nazwać, ale i tak sprawiało, że czuła się bezpieczniej. Może doświadczenie, a może właściwą nieśmiertelnym świadomością, która pozwalała im stać się częścią świata, w którym królowała śmierć. Dotyczyło to nawet Rosy, choć dla Jocelyne ta kwestia stała się jasna dopiero w chwili, w której zaczęła obserwować roześmianą Mię.

Skrzyżowała ramiona, bezwiednie pocierając ramiona i próbując się rozgrzać. Z opóźnieniem uświadomiła sobie, że jasnowłosa głowa znów pojawiła się w zasięgu jej wzroku.

– Joce... Hej, Jocelyne, co to jest?

Wzdrygnęła się, wyrwana z zamyślenia. Zanim zdążyła się zastanowić, coś wytoczyło się ze sterty pluszaków, by z cichym pacnięciem wylądować na podłodze. Mała fiolka przetoczyła się przez pokój, lądując niemalże u stóp zastygłej w bezruchu pół-wampirzycy.

Xanax. Jocelyne zacisnęła usta, po czym w pośpiechu pochyliła się, by pochwycić lekarstwo.

– Nic takiego – odparła wymijającym tonem. – Ehm... To nie tak, że przez wszystko przenikasz? – mruknęła, próbując zmienić temat.

– Niekoniecznie, o ile wyjątkowo się postaram. – Mia stanęła na nogi, w końcu odsuwając się od stosu pluszowych misi. – Nie mów, że o tym nie wiedziałaś.

Wzruszyła ramionami. Palce wciąż nerwowo zaciskała na fiolce, starając się nie myśleć o tym, że dusza wciąż ją obserwowała. Co prawda w żaden sposób nie skomentowała nietypowego znaleziska, ale jej spojrzenie wydawało się mówić samo za siebie. Jakby tego było mało, Joce była pewna, ze Mia doskonale zdawała sobie sprawę z nieudolnych prób zmiany tematu.

Jocelyne dobrze wiedziała, w jaki sposób sprawy miały się, kiedy w grę wchodziła materialności i przesuwanie przedmiotów. Tę kwestię rozumiała aż za dobrze, w pamięci wciąż mając wszystkie rozmowy z Rosą. Emocje, zwłaszcza te skrajne, nie bez powodu potrafiły stać się niebezpieczne. Co więcej sama podsycała energię, którą dysponowała duchy; właśnie to je do niej przyciągało – mniej lub bardziej świadomie pragnęły stać się znów żywe. Mii też to dotyczyło, nawet jeśli niekoniecznie zdawała sobie z tego sprawę.

Wróciła do łóżka, przy pierwszej okazji wsuwając Xanax pod pościel. Musiała znaleźć dla niego lepsze miejsce, ale to mogło poczekać.

– Mam wrażenie, że zrobiłam coś nie tak... Mam sobie pójść, Joce? – zmartwiła się Mia.

– Nie... Nie, skąd. To nie tak – zapewniła pośpiesznie. – Chciałaś porozmawiać, pamiętasz? Zawsze możesz tutaj przyjść.

– Ale?

Zawahała się.

– Ale? – powtórzyła, nie kryjąc zaskoczenia.

– Tak to zabrzmiało. Jakby było jakieś „ale" – stwierdziła po chwili zastanowienia dusza. – W łazience też byłaś przerażona. Byłam zaskoczona, że jednak mnie zaprosiłaś.

– Wcale nie byłam... – Joce urwała. Energicznie potrząsnęła głową. – To nie tak. Nie chodzi o to, że się ciebie boję.

– Hm...

Nie zauważyła, kiedy Mia znalazła się tuż obok. Nagle po prostu siedziała u jej boku, wymachując nogami w powietrzu. Odchyliła się do tyłu, jakby od niechcenia spoglądając w sufit. Włosy kaskadami opadły jej na plecy, sięgając niemalże do materaca.

Joce obserwowała ją kątem oka, mimowolnie zastanawiając nad tym, czego powinna się spodziewać. Nie odsunęła się, choć wyraźnie poczuła chłód, kiedy dusza niemalże otarła się o nią ramieniem.

– W porządku, niech będzie. Nie boisz się – zreflektowała się w końcu Mia. – Może źle to ujęłam. Ale spoglądasz na mnie tak dziwnie, jakbyś wcale nie chciała, żebym tutaj była. Mogłabym to zrozumieć, gdybyś powiedziała mi wprost. Przywykłam do samotności.

Coś ścisnęło ją w gardle w odpowiedzi na te słowa. „Jakiś czas" – dokładnie to usłyszała, kiedy zapytała o wiek. W tamtej chwili zwątpiła, czy naprawdę chciała się dowiedzieć, co kryło się za tym stwierdzeniem.

– To nie tak – powtórzyła z uporem.

Mia obdarzyła ją ujmującym uśmiechem.

– Nie tłumacz się. Nie ma powodu. – Wzruszyła ramionami. – To wystarczająco miłe, że mogę tutaj posiedzieć.

Jocelyne otworzyła usta, ale ostatecznie nie odezwała się nawet słowem. Przez chwilę trwały w ciszy, co na dłuższą metę wydało jej się właściwe. Nie potrafiła zliczyć jak wiele razy przesiadywała w ten sposób z Rosą albo Dallasem. Zupełnie jakby w milczeniu było coś kojącego, co czyniło przebywanie z tymi istotami dużo łatwiejszym.

Zazwyczaj. Z Mią okazało się to o wiele trudniejsze.

– A tak właściwie... Co robiłaś do tej pory? – zapytała pod wpływem impulsu.

Dziewczyna spojrzała na nią z zaciekawieniem. Zastygła w bezruchu, w końcu przestając wymachiwać nogami w powietrzu.

– To znaczy?

– Dokładnie to, o co zapytałam. Do tej pory byłaś sama, tak? – drążyła, ostrożnie dobierając słowa. – Dobrze zrozumiałam?

– Duchy to nie wilki. Nie łączymy się w stada.

– Zdziwiłabyś się.

Nie miała pewności, czy wszyscy byli tacy jak Rosa. Z drugiej strony, skoro ona mogła niejako opiekować się Dallasem, najwyraźniej niektórzy jednak to robili. To też wydało jej się logiczne – myśl o tym, że umarli mogliby do siebie lgnąć, zanim bez celu błąkać się po świecie.

– Nigdy nie spotkałam nikogo innego. Byłam po prostu ja – wyszeptała Mia tak cicho, że Joce przez moment nie miała pewności, czy dobrze ją zrozumiała.

– Ty nie...?

– Nie patrz tak na mnie. Wcale się nie żalę – zapewniła pośpiesznie dusza. – Ale to miłe, że mogę z kimś porozmawiać. Zawsze to lepsze niż tylko obserwować.

– I tylko tyle? – nie dawała za wygraną. – Dlatego przyszłaś do klubu? Żeby móc poobserwować?

Nagle to wydało jej się oczywiste. Czy gdyby błądziła po znajomym miejscu, nie mając szans na zwrócenie czyjejkolwiek uwagi, postąpiłaby tak samo? Odwiedzałaby różne zakamarki miasta, byleby tylko nie zacząć się nudzić? Ta myśl wydała jej się abstrakcyjna i dziwna zarazem. To, że Mia nie paliła się do udzielenia odpowiedzi, nie pomagało.

– Trochę tak – przyznała w końcu. – A potem wyczułam ciebie. Zrozumiałam, że musisz być jedną z tych, którzy słyszą, więc... – Zamilkła, rozkładając ramiona tak, jakby chciała zakomunikować: „Oto jestem!".

Tych, którzy słyszą... To chyba o mnie, nie?

Wpiła palce w materac. Poczuła się nieswojo, dopiero po kilku sekundach pojmując, co tak naprawdę zaniepokoiło ją w słowach Mii.

– To zabrzmiało... – Odchrząknęła, próbując oczyścić gardło. Momentalnie poczuła na sobie przenikliwe spojrzenie obserwujących ją oczu. – Zabrzmiało – zaczęła raz jeszcze – jakbyś wcześniej słyszała o takich jak ja. O nekromantach – dodała, a dziewczynka zachichotała w odpowiedzi.

– O, tak o sobie mówicie? Nekromanci? – rzuciła z rozbawieniem. – Brzmi jak z jakiejś gry komputerowej.

Joce powstrzymała grymas.

– Wszyscy tak nazywają to, co robię – wyjaśniła, coraz bardziej zniecierpliwiona. – Zresztą nie o to chodzi. Zabrzmiałaś, jakbyś wiedziała kim jestem.

– Chyba nie rozumiem, co masz na myśli – mruknęła w odpowiedzi dziewczynka, nagle uciekając spojrzeniem gdzieś w bok.

Mia wyraźnie się spięła. Jocelyne zawahała się, przez krótką chwilę mając ochotę się wycofać. Nie chciała jej zdenerwować, a jednak...

– Powiedziałaś, że nie spotkałaś nikogo takiego jak ty – przypomniała, ostrożnie dobierając słowa. – Dlatego zastanawiam się skąd...?

– Nie okłamuję cię. – Dusza westchnęła z rezygnacją. – Nie spotkałam nikogo takiego jak ja. Co nie oznacza, że pierwszy raz rozmawiam z kimś takim jak ty.

– Co...?

Zamrugała, nie od razu pojmując sens słów swojej towarzyszki. Otworzyła usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. I choć w słowach Mii nie było niczego aż tak szokującego, jak mogłaby się spodziewać, z jakiegoś powodu poczuła się nieswojo.

Otrząsnęła się dopiero w chwili, w której dziewczynka zsunęła się z materaca, podrywając się na równe nogi. Jocelyne również się podniosła, wyciągając przed siebie rękę, zupełnie jakby w ten sposób mogła powstrzymać duszę od odejścia.

– Z-zaczekaj. – Potrząsnęła głową. Zebranie myśli wciąż przychodziło jej z trudem. – Uraziłam cię?

– Nie, ani trochę. – Ale ton Mii sugerował coś zupełnie innego. – Zajrzę przy innej okazji. Jest już późno, prawda?

Jakby w ogóle mogło jej to przeszkadzać! Joce wątpiła, by umarli zwracali uwagę na coś tak mało istotnego, jak upływający czas.

– Ja tylko... Powiedz mi chociaż jedną rzecz – wyrzuciła na wydechu.

Mia zatrzymała się. Rozprostowała palce, które od jakiegoś czasu zaciskała w pięści. Kiedy się odwróciła, na jej ustach majaczył blady uśmiech, ale było w tym geście coś wymuszonego.

– W porządku.

– Dzięki. – Joce odetchnęła. W roztargnieniu przeczesała włosy palcami, próbując się uspokoić. Z jakiegoś powodu serce tłukło jej się w piersi, jakby chcąc wyrwać się na zewnątrz. – Ktoś taki jak ja... Tutaj, w Seattle?

Musiała wiedzieć. To też nie byłoby dla niej zaskoczeniem, zwłaszcza że już słyszała o innych uzdolnionych w ten sam sposób, ale tak naprawdę nigdy nie spotkała żadnego z nich. Była tylko Carol, o ile ujrzenie jej o śmierci w ogóle miało jakiekolwiek znaczenie.

Przeciągająca się cisza jedynie bardziej ją zaniepokoiła. Kiedy na dodatek Mia rzuciła jej dziwne, przenikliwe spojrzenie, Joce mimowolnie się wzdrygnęła.

– Nie polubiłam go.

– Go...?

– Możemy więcej o tym nie rozmawiać? Dobranoc, Joce. – Tym razem dusza już się nie zatrzymała. Jedynie na moment zwolniła, kiedy znalazła się tuż obok okna. – Ach... Nie rób nic głupiego, dobrze? Nie chciałabym, żeby coś ci się stało.

Wraz z tymi słowami, ostatecznie zniknęła. Jocelyne zastygła w bezruchu, rozszerzonymi oczyma spoglądając w miejsce, w którym dopiero co znajdowała się drobna postać. Uświadomiła sobie, że drży, ale nawet nie próbowała nad sobą zapanować. Serce tłukło jej się w piersi, co raz szybciej i szybciej, uderzając tak mocno, że okazało się to niemalże bolesne.

Co to miało znaczyć? Co oznaczała ta reakcja i słowa Mii? Nie polubiłam go..., powtórzyła w myślach, z każdą sekundą coraz bardziej zaniepokojona. Wiedziała już, że w mieście musiał być ktoś, kto również widywał umarłych, ale wcale nie poczuła z tego powodu ulgi. Podobni czy nie, najwyraźniej różnili się dość, by dusze wolały błąkać się w samotności.

Powinnam powiedzieć Rosie... Będzie wiedziała, co robić.

Opadła z powrotem na łóżko. Podciągnęła kolana pod brodę, przez chwilę trwając w bezruchu i miarowo kołysząc się to w przód, to w tył. Niepokój nie ustąpił, więc wsunęła dłoń pod pościel, palcami muskając fiolkę z Xanaxem.

„Nie rób nic głupiego, dobrze?".

Westchnęła cicho. Chcąc nie chcąc wycofała się, po czym w końcu ułożyła na materacu. Choć nie sądziła, że jej się to uda, zdołała zapaść w niezbyt spokojny sen.


Nie pamiętała już, kiedy ostatnim razem pozwoliła sobie na to, żeby śnić. A jednak gdy otworzyła oczy, była gotowa przysiąc, że otaczająca ją rzeczywistość była inna. Zrozumiała to już w chwili, w której zorientowała się, że leży na plecach, nad sobą mając czyste, błękitne niebo.

Jocelyne zmrużyła oczy. Zamrugała, próbując przyzwyczaić się do nagłej jasności. Wyciągnęła przed siebie dłoń, próbując osłonić się przed jasnymi promieniami. Czuła ciepło na skórze w miejscach, w których muskał ją słoneczny blask. Promienie początkowo ją oślepiły, ale kiedy przyzwyczaiła oczy, odkryła, że tuż nad nią rozciągał się baldachim liści i splecionych ze sobą gałęzi drzew.

Odetchnęła, wciągając do płuc przyjemnie czyste, przesycone zapachem lasu powietrze. Wszelakie bodźce okazały się zaskakująco prawdziwe i intensywne. Inne niż coś, co mogłaby stworzyć podczas snu, a jednak...

Odrzuciła od siebie tę myśl. Spróbowała usiąść, z ulgą odkrywając przy tym, że nie miała problemów z poruszaniem. Ciało należało do niej. Sama perspektywa tego, że mogłoby być inaczej, jeszcze jakiś czas temu wydałaby jej się abstrakcyjna, ale po wszystkim, co wydarzyło się ostatnie, Joce już nie była niczego pewna. Sen nie przynosił ukojenia, jawiąc się jej raczej jako potencjalne niebezpieczeństwo.

Błogosławiła fakt, że wciąż nie pamiętała momentów, w których to Jillian przejmował nad nią kontrolę. Wolała nie wspominać.

A tym bardziej wolała więcej nie śnić.

Wzdrygnęła się, wciąż zaniepokojona. Powiodła wzrokiem dookoła, jedynie utwierdzając się w przekonaniu, że siedziała na trawie, otoczona przez drzewa. Nie znała tego miejsca, zresztą na pierwszy rzut oka nie wyróżniało się od wielu innych, które mogłaby znaleźć w lesie. Przez krótką chwile szukała jakichkolwiek wskazówek, które pozwoliłyby jej stwierdzić, czego powinna się spodziewać.

Podniosła się, nerwowymi ruchami strzepując z ubrania zaschnięte liście. Trawa zaszeleściła pod jej stopami, kiedy zrobiła kilka niepewnych kroków przed siebie. Nie miała pewności, gdzie jest albo gdzie się udać. Przynajmniej na pierwszy rzut oka wszystkie kierunki wyglądały tak samo. Miała zresztą wrażenie, że to była jedna z tych decyzji, które tak naprawdę nie miały znaczenia. Jeśli śniła, wciąż mogło wydarzyć się wszystko.

Właśnie wtedy tuż za sobą usłyszała zbliżające się kroki. Zesztywniała, po czym błyskawicznie okręciła na pięcie, zamierając, gdy jej spojrzenie spoczęło na stojącą między drzewami postać.

– Kim...?

Urwała, zdolna już tylko wpatrywać się w stojącą przed nią istotę. Nie musiała pytać. Rozpoznała ją w chwili, w której podchwyciła spojrzenie pustych błękitnych oczu. Srebrzyste loki miękko opadały na ramiona kobiety, tym jaśniejsze na tle czarnej sukni, którą ta miała na sobie. Przybyszka stała w bezruchu, dumna i wyprostowana, dłoń trzymając na pniu najbliższego z drzew.

Joce przełknęła z trudem. Poruszyła się niespokojnie, przez ułamek sekundy mając ochotę się cofnąć.

– Ophelia – wyszeptała bardziej do siebie niż kogokolwiek innego.

W chwili, w której wypowiedziała to słowo, pojęła, że ma rację. Wystarczyła chwila, żeby rozpoznała tę kobietę. Jak przez mgłę pamiętała wszystko, co stało się z udziałem Ophelii, ale to nie miało znaczenia. Liczyło się, że kobieta tak nagle pojawiła się tuż przed nią, dosłownie na wyciągnięcie ręki.

Przez twarz kobiety przemknął cień. Zmrużyła oczy; jej spojrzenie stało się bardziej wyniosłe i surowe, co jedynie podsyciło wątpliwości Joce. Powinna się obawiać? Nie miała pewności, ale im dłużej obserwowała Ophelię, tym wyraźniej czuła, że ta nie sprowadziła jej świadomie. Być może wszystko pozostawało wyłącznie wytworem wyobraźni, a jednak...

Z jakiegoś powodu Jocelyne czuła się, jakby oszukiwała samą siebie.

– Nie zbliżaj się – padło z ust kobiety. Wzdrygnęła się, z opóźnieniem pojmując, że bezwiednie przesunęła się naprzód. Błękitne oczy zabłysły w gniewny, zdradzający wrogość sposób. – Jesteś tu z jej powodu?

Jocelyne potrząsnęła głową.

– Dobre pytanie...

– Chcę wiedzieć, co tutaj robisz. – Ophelia przesunęła się, niepewnie krążąc pomiędzy drzewami. Wciąż trzymając się w bezpiecznej odległości. – Jak mnie znalazłaś?

– Nie szukałam cię – zapewniła pośpiesznie.

Po minie kobiety poznała, że ta wcale nie uspokoiła się dzięki tym zapewnieniom. Wciąż przypominała spłoszone przez drapieżnika zwierzę, choć zarazem wydawała się wystarczająco pewna, by spróbować walczyć, gdyby zaszła taka potrzeba. Joce zwiesiła ramiona, próbując wyglądać tak niegroźnie, jak tylko było to możliwe. Ostatnim, czego potrzebowała, było przekonanie się, jak niebezpieczna mogła okazać się niespokojna dusza.

Miała wrażenie, że przez całą wieczność trzymały się na dystans, po prostu mierząc wzajemnie spojrzeniami. Ophelia przeszła jeszcze kilka metrów, niemalże znikając Jocelyne z oczu. Choć początkowo dziewczyna pragnęła jej na to pozwolić, instynkt okazał się silniejszy; chcąc nie chcąc przesunęła się, na powrót stając twarzą w twarz z obserwującą ją kobietą.

– Ach... Ach, rozumiem – wyszeptała po chwili namysłu Ophelia. – Już rozumie, co nas do ciebie przyciąga. I dlaczego on cię wybrał.

Zimny dreszcz przemknął wzdłuż kręgosłupa Joce. Nie musiała pytać, by zorientować się, co dusza miała na myśli. Jakby mało było, że dopiero co rozmawiała o tym z Mią...

Dwa duchy w tak krótkim czasie. To niedobrze...

Nie chciała przyjąć do wiadomości, że mogłoby być jeszcze gorzej.

– Przyszłaś się mścić, dziecino? Za to, że stałaś się jego naczyniem? – drążyła Ophelia, znów zaczynając niespokojnie krążyć. Tym razem Joce nie zawahała się przed okręceniem wokół własnej osi, by nie spuszczać kobiety z oczu. – Masz żal o to, co się wydarzyło?

– N-nie... Nie, ani trochę – wykrztusiła. – Chociaż nie chciałam niczego z tego, co się wydarzyło.

Nie kłamała. W gruncie rzeczy wcale nie miała pretensji do Jilliana. Jedynym, czego tak naprawdę pragnęła, było zapomnienie. Problem polegał na tym, że takich rzeczy nie dało się tak po prostu wyrzucić z pamięci.

Kolejny raz pożałowała tego, że nie przyjęła propozycji Selene, kiedy ta zaoferowała jej spokój. Gdyby przestała ich widzieć, w końcu mogąc poczuć się normalnie...

Bezwiednie uniosła dłonie, przyciskając je do serca. Gwałtownie zaczerpnęła tchu, przez moment czując się tak, jakby coś zaciskało się wokół jej piersi. Wyprostowała się niczym struna, walcząc o oddech, ale nawet wtedy ucisk nie zniknął.

A potem to poczuła – żal tak silny, że aż zakręciło jej się w głowie. Emocje uderzyły w nią gwałtowną falą, początkowo przytłumione, by po chwili przybrać na intensywności. Jakby tego było mało, Jocelyne wiedziała, że nie należały do niej. Wydawały się dochodzić zewsząd, niczym ciśnięty w pustkę rozpaczliwy krzyk. Miała wrażenie, że był o wiele głośniejszy i bardziej bolesny niż niespójne szepty, które czasami słyszała.

Nie były z Ophelią same. Nie widziała innych, ale mogła wyczuć ich obecność, prawie jak wtedy, gdy jeszcze w ośrodku Ron założył na jej szyję kryształ. Tyle że tym razem wcale nie potrzebowała dodatkowej mocy, by znaleźć się przy granicy. Coś się zmieniło, a ona znalazła się tuż przy granicy dwóch światów, boleśnie świadoma tego, co działo się po drugiej stronie.

Ophelia znajdowała się w samym środku tego cierpienia. Stała wyprostowana i milcząca, pozornie obojętna, choć w rzeczywistości to ona zdawała się krzyczeć najgłośniej. Wciąż wpatrywała się w Jocelyne – tymi skupionymi, przenikliwymi oczami, które...

– Czułaś kiedyś nienawiść tak silną, że to aż boli? – wyszeptała, wznosząc oczy ku niebu. Srebrzyste loki zatrzepotały, wzburzone nagłym podmuchem wiatru. Joce wzdrygnęła się, kiedy temperatura dookoła spadła o co najmniej kilka stopni. Słoneczny blask przygasł, kiedy niebo przysłoniły ciężkie chmury. – Tak silny – nie dawała za wygraną Ophelia – że nawet śmierć nie potrafi go ukoić.

– Ophelio...

Ale ta wydawała się nie słyszeć.

– Nikt nie słyszy błagań upadłych. Na pewno nie ona, ale to już nie ma znaczenia – oznajmiła z przekonaniem kobieta. Wciąż nie patrzyła na Jocelyne. – Powstaniemy. A kiedy do tego dojdzie... Po której stronie staniesz, mała nekromantko?

– Nie mam pojęcia, o co ci... – zaczęła drżącym głosem Joce, ale nie miała okazji, żeby dokończyć.

Las zniknął, a może nigdy tak naprawdę nie istniał. Zanim w ogóle zdążyła się zastanowić, co to oznacza, poczuła jak ziemia usuwa jej się spod stóp. Nagle nie było już niczego, czego mogłaby się pochwycić – tylko pustka, która błyskawicznie przysłoniła wszystko inne.

Ophelia zniknęła. Dookoła zapanowała ciemność.

Kiedy Jocelyne otworzyła oczy, odkryła, że leży we własnym łóżku, cała we łzach.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro