Siedemnaście

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Elizabeth

Niebiańska Rezydencja wciąż wzbudzała w niej równie silny zachwyt, jak i wątpliwości. Do tej pory Liz za każdym razem towarzyszyła Damienowi, przez większość czasu zachowując się niczym cień. Podążała za nim, słuchała i obserwowała, ale poza głównymi korytarzami, biblioteką czy pokojem Alessi nie miała okazji poznać się z budynkiem. Wiedziała za to, że zamieszkiwali go nie tylko Dimitr i Isabeau, ale również poznanie innych potencjalnych mieszkańców nie wchodziło w grę. Nie żeby w ogóle wyrywała się do spotkań z żywiącymi się w „tradycyjny" sposób nieśmiertelnymi.

Starała się nie gapić na imitujący niebo sufit w przedsionku. Mimo wszystko jej wzrok za każdym razem uciekał ku górze, zwłaszcza że tym razem niebo aż prosiło się o to, by je podziwiać. Intensywnie niebieskie, pozbawione choćby jednej chmurki, znacznie różniło się od swojego pierwowzoru na zewnątrz. Liz słyszała, że wygląd wyimaginowanego nieboskłonu zależał od nastrojów Dimitra, ale wciąż nie miała okazji, żeby to sprawdzić.

Korytarze wyglądały na opustoszałe, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Jedynie raz Isabeau przystanęła, by skinąć głową wampirzycy, która wyślizgnęła się z jednego z pokoi i ruszyła w swoją stronę. Nieśmiertelna nawet na nią nie spojrzała, jakby obecność pani domu nie robiła na niej żadnego wrażenia.

– Świetnie... – mruknęła pod nosem Isabeau.

Odprowadziła nieśmiertelną wzrokiem, wyraźnie czymś poirytowana. Liz zawahała się, przez chwilę niepewna, co sądzić o tej reakcji. Była nawet gotowa zapytać, czy przypadkiem to nie oba była powodem takiej reakcji nieśmiertelnej, ale zanim zdążyła wykrztusić z siebie choć słowo, z głębi korytarza dobiegł je męski głos:

– Królowo!

Nieśmiertelny, który pojawił się w zasięgu ich wzroku, bez wątpienia zmierzał wprost ku Beau. Na ustach wampirzycy pojawił się nieco złośliwy, wręcz pobłażliwy uśmiech. Kąciki ust królowej drgnęły, ale ostatecznie zapanowała nad sobą na tyle, by wrócić do neutralnego wyrazu twarzy.

– Prosiłam już, żebyś mówił mi po imieniu – zniecierpliwiła się, przestępując naprzód. Jedynie wywróciła oczami, podchwyciwszy skonsternowane spojrzenie stojącego przed nią mężczyzny. – Zresztą nieważne. Szczerze mówiąc, jestem trochę zajęta, Dariusie.

Dopiero imię wampira uprzytomniło Liz, kogo miała przed sobą. Już wcześniej słyszała o zastępcy dowódcy straży – a więc poniekąd samej Isabeau. Uświadomiła sobie, że przez minione tygodnie miała okazję kilka razy zaobserwować tego mężczyznę, gdy wraz z Damienem przychodzili zobaczyć się z Alessią, ale do tej pory nie zwracała na niego większej uwagi. Tak było wygodniej, zwłaszcza że przesadne zainteresowanie otaczającymi ją nieśmiertelnymi wciąż wydawało się Liz co najmniej ryzykowne.

Tym razem nie mogła pozostać obojętna. Zmierzyła mężczyznę wzrokiem, próbując nie sprawiać wrażenia zbyt oszołomionej jego wyglądem. Powinna przywyknąć, że wszyscy nieśmiertelny potrafili przyprawić o zawrót głowy nadnaturalną urodą, a jednak za każdym razem czuła się tak, jakby ktoś z całej siły zdzielił ją czymś ciężkim po głowie. W efekcie potrzebowała dłuższej chwili, by zebrać myśli i choć trochę sensownie uporządkować to, co działo się wokół niej.

Darius okazał się wysokim, choć nieprzesadnie zbudowanym mężczyzną. Liz chwilę wodziła wzrokiem po jego twarzy – bladej, pociągłej i o łatwo zapadających w pamięć, regularnych rysach twarzy. Mimo wszystko jej uwagę już na samym wstępie przykuła para rubinowych tęczówek. Nieprzyjemny dreszcz przebiegł wzdłuż kręgosłupa Elizabeth, równie nieprzyjemny, jak i coraz to intensywniejsze mrowienie tatuaży pod ubraniem.

W chwili, w której mężczyzna spojrzał wprost na nią, a ich spojrzenia się spotkały, Liz pośpiesznie odwróciła głowę. Wbiła wzrok w ścianę, próbując udawać, że wcale nie była jednym wielkim kłębkiem nerwów. Nadaremno, co uświadomiło jej coraz to bardziej niespokojnie tłukące się w piersi serce.

– Znasz już Liz? – zagadnęła jak gdyby nigdy nic Isabeau. – Wierzę, że tak. Była tutaj kilka razy.

– Tak... Tak, oczywiście. – Darius odchrząknął. Kiedy zwrócił się bezpośrednio do niej, Elizabeth omal nie wywróciła się od nadmiaru wrażeń. – Dzień dobry. Miło w końcu oficjalnie cię poznać.

Po jego tonie trudno było stwierdzić, co tak naprawdę myślał o obecności człowieka w Niebiańskiej Rezydencji. Jego głos brzmiał uprzejmie, ale Liz i tak miała wątpliwości. Nieśmiertelni potrafili być czarujący – i to tylko po to, by w następnej sekundzie rozerwać ofierze gardło.

Przełknęła z trudem. W oszołomieniu spojrzała na wyciągniętą ku niej dłoń, dopiero po chwili decydując się ją ująć. Poruszając się trochę jak w transie, wyciągnęła rękę, próbując powstrzymać dreszcze, kiedy poczuła uścisk lodowatych palców. Uścisk wampira był pewny i dziwny, ale przy tym wystarczająco delikatny, by dziewczyna uwierzyła, że nie miał w planach jej skrzywdzić.

– Dzień dobry – wykrztusiła z opóźnieniem.

Pierwsze wrażenie jak zwykle znakomite, zadrwił cichy głosik w jej głowie, ale nawet to nie sprawiło, że poczuła się jakkolwiek pewniej. Z bijącym sercem, wciąż poruszając się trochę jak w transie, wyczekiwała kolejnych ruchów ze strony wampira. Czuła, że ją obserwował, jak nic analizując każdy kolejny gest czy tempo w jakim jej serce trzepotało się w piersi. Liz spróbowała wyrównać oddech, ale i to przyszło jej z trudem, zwłaszcza że wszystko w niej aż krzyczało, że była zdenerwowana. Nawet świadomość, że Isabeau nie pozwoliłaby jej skrzywdzić, niczego nie ułatwiała.

Kamień spadł jej z serca, gdy Darius w końcu się wycofał. Nie wyglądał na urażonego, ale coś w spojrzeniu, którym ją obdarował, jasno uświadomiło Liz, że dobrze wiedział, że była przerażona. Ostatecznie nie skomentował tego nawet słowem, w zamian na powrót zwracając się do Isabeau.

– Królowo...

– Isabeau – zniecierpliwiła się sama zainteresowana. – Jeśli to coś pilnego, streszczaj się. Jeśli nie, jestem pewna, że sam sobie poradzisz.

– Ale... – Wampir z niedowierzaniem potrząsnął głową. – Wciąż to, o czym rozmawialiśmy. Powiedzmy, że... nic się nie zmieniło.

– Hm. – Beau nie wyglądała na szczególnie przejętą. – Rób dokładnie tak jak ci mówiłam. Jeśli sytuacja się skomplikuje, daj mi znać.

– Czekanie na zaognienie konfliktu nigdy nie jest dobrym pomysłem – zaoponował Darius.

– Jakiego konfliktu? Powiedziałabym, że to drobne nieporozumienie – stwierdziła ze spokojem Isabeau. – Kilka urażonych spojrzeń jeszcze o niczym nie świadczy.

– No tak, ale...

Tym razem wampirzyca bez wahania weszła mu w słowo.

– To mój dom – oznajmiła nieznoszącym sprzeciwu głosem. Dotychczasowe rozbawienie zniknęło, zastąpione przez władczą nutę, która również Liz przyprawiła o dreszcze. Choć słowa Isabeau nie były skierowane do niej, dziewczyna momentalnie zapragnęła zejść wampirzycy w oczu. – Mój i mojego męża. I to my będziemy podejmować decyzje co do tego kogo i jak długo zamierzamy gościć. Możesz przypominać to tym, którzy wciąż mają wątpliwości.

Tym razem Darius nie odpowiedział, w milczeniu wpatrując się w stojącą się przed nim królową. Przez jego twarz przemknął cień, po chwili jednak z wolna skinął głowa.

– Skoro takie jest twoje życzenie...

Isabeau jęknęła, nagle sfrustrowana. Przemieściła się, dosłownie materializując tuż przed Dariusem, by powstrzymać go od odejścia.

– Przestań traktować mnie w ten sposób. Rozmawialiśmy już, tak? – rzuciła spiętym tonem. – Tak, jesteś służbistą. Tak, bez wątpienia radzisz sobie z obowiązkami, które ci powierzyłam. Ale, na litość bogini, Dariusie! Nic złego się nie stanie, jeśli trochę odpuścisz. Funkcjonujemy w ten sposób od wieków.

Darius nie odpowiedział od razu. Chwilę wahał się, jakby rozważając słowa wampirzycy. Nie wyglądał na szczególnie usatysfakcjonowanego, ale nawet jeśli faktycznie tak było, nie skomentował uwag Beau nawet słowem.

– Po prostu się martwię – powiedział w końcu, ostrożnie dobierając słowa. – Mówię ci to, co zaobserwowałem. Obserwuję nastroje i...

– I to dla mnie istotne – zapewniła go Isabeau – ale mieszkam tu wystarczająco długo, by wiedzieć, kiedy możemy pozwolić sobie na bierność. Wilkołaki mieszkają z nami od wieków. To nasza straż przyboczna, tak?

Darius zacisnął usta.

– Ale nie dzieci. – Potrząsnął głową. – Zresztą nie bez powodu istnieje dzielnica wilkołaków. Myślałem...

– Dzieci – powtórzyła z naciskiem Isabeau. – Po prostu dzieci. Widziałam je, nosiłam na rękach i wierz mi, że nie miały ani łapek, ani ostrych zębów. Naprawdę muszę tłumaczyć kiedy i jak dojrzewają wilkołaki?

– Nie, ale...

– To są zwykłe, w pełni ludzkie dzieci. I zarówno one, jak i ich rodzice zostaną tu tak długo, jak będą mieli ochotę. Uznajmy, że delegacja z Lille zadomowiła się na dłużej. Sądziłam, że to oczywiste. – Isabeau wydała z siebie przeciągłe westchnienie. – Nie załamujcie mnie, w porządku? Zaczniemy się martwić, kiedy znów będziemy mieć grupkę młodziaków przed osiemnastką. To trochę potrwa, tak?

– Niekoniecznie mam nastrój na żarty – przyznał bez większego przekonania Darius.

– Ależ ja nie żartuję. To wszyscy wokół poszaleli, inaczej tego nie wyjaśnię. – Isabeau zamilkła, po czym jak gdyby nigdy nic odsunęła się, robiąc Dariusowi przejście. – Obserwuj. I wciąż zdawaj mi raporty na bieżąco. W razie potrzeby sama się tym zajmę.

Nawet jeśli wampir miał jeszcze jakieś wątpliwości, zachował je dla siebie. Sztywno skinął głową, po czym posłusznie oddalił się, ruszając w swoją stronę.

– Miło było cię poznać, Liz – rzucił na odchodne.

Dziewczyna wzdrygnęła się, kiedy tak po prostu zwrócił na nią uwagę. Zdążyła wycofać się pod ścianę, w milczeniu obserwując rozwój wypadków i chcąc nie chcąc przysłuchując rozmowie. Nie powinnam, pomyślała mimochodem, próbując zdusić wyrzuty sumienia. Z drugiej strony, jaki tak naprawdę miała wybór? Pałętanie się po korytarzach, by zapewnić tej dwójce choć odrobinę prywatności, nie wchodziło w grę.

– Wybacz – mruknęła Isabeau. W roztargnieniu przeczesała włosy palcami. Kiedy spojrzała na Liz, wyglądała przede wszystkim na zmęczoną. – Nie przejmuj się, okej? Wszystko jest w porządku.

Elizabeth w milczeniu skinęła głową. Na usta cisnęły jej się kolejne pytania, ale zachowała je dla siebie. To, że Isabeau wolała nie ciągnąć tematu, było aż nazbyt jasne.

Oczywiście, dlaczego miałaby? Cokolwiek działo się w Mieście Nocy, dla ludzi pozostawało sprawą drugorzędną. Liz wciąż mogła tylko zgadywać, czego powinna spodziewać się po otaczających ją nieśmiertelnych i ich reakcjach. Wewnętrzne konflikty zdecydowanie nie były czymś, w co powinna wnikać, a jednak...

– Pośpieszmy się. Mam nadzieję, że teraz cię nie wystraszyłaś – podjęła Isabeau.

Tych kilka słów wystarczyło, by wprawić Liz w konsternację. Uniosła głowę, pytająco spoglądając na swoją towarzyszkę.

– Dlaczego miałabym? Znaczy... Wilkołaki. – Przełknęła z trudem. – Poznałam Ariela.

– No, tak... Ariel. – Na ustach Isabeau pojawił się blady uśmiech. – Uwielbiam tego dzieciaka. Tyle że to ten wyjątkowy przypadek wilkołaka, który niekoniecznie pasuje do swojej rasy. Mam na myśli... Cóż, nie wiem ile opowiadał ci Damien, ale możesz mi wierzyć, że wilkołaki mało kiedy są takie jak Ariel. Przynajmniej wielu z nas postrzega dzieci nocy zupełnie inaczej.

„Nie bez powodu" – zawisło gdzieś w powietrzu, choć ostatecznie te słowa nie padły. Liz nie odpowiedziała, przez chwilę maszerując w ciszy. Pozwoliła, by Beau poprowadziła ją w głąb korytarza, choć kierunek, który przybrała rozmowa, wcale do tego nie zachęcał.

Dlaczego to brzmi tak, jakbym jednak powinna się bać...?

– Do niedawna mieszkała z nami ciężarna. Wciąż tu jest – przyznała Isabeau – ale już po rozwiązaniu. Zdaniem niektórych pozwalam trzymać pod dachem trzy urocze szczeniaczki.

Z wrażenia omal nie potknęła się o własne nogi. Zrozumiała, choć zarazem wyjaśnienie wcale nie brzmiało jak coś, co chciała ot tak przyjmować do wiadomości.

– Wilkołaki się rodzą... – wykrztusiła i zaraz urwała, porażona brzmieniem tych słów po wypowiedzeniu ich na głos.

Isabeau westchnęła.

– Jak najbardziej. Kwestia przekazania genów – stwierdziła takim tonem, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie. Dla kogoś takiego jak ona jak najbardziej mogło tak być. – Wiem, co teraz myślisz. Ty przynajmniej masz do tego prawo.

– Ja nie...

– W porządku – zapewniła pośpiesznie wampirzyca. – Tak, wilkołaki się rodzą. Te dzieci również mają gen, który kiedyś uaktywni się wraz z nadejściem pełni. Będą niestabilne, zagubione i niebezpieczne, jeśli nie zapewni się im odpowiedniej opieki. W tym wypadku to rola rodziców, ale jestem w stanie zrozumieć niepokój.

Słuchała tego w milczeniu, czując się trochę tak, jakby Isabeau mówiła do niej w innym języku. Do czasu, bo mimo wszystko rozumiała. Każde kolejne słowo sprawiało, że była coraz bardziej przerażona, choć próbowała nad tym zapanować.

Dzieci. Isabeau sugerowała, że małe dzieci...

– Do pierwszej przemiany dochodzi krótko po wejściu w dorosłość. Dopiero wtedy geny dają o sobie znać – doszło ją jakby z oddali. – Do tego czasu to będą zwykłe, w pełni ludzkie dzieci... Rozumiesz już absurd tego, o czym rozmawiałam z Dariusem? Chwilami naprawdę mam dość uprzedzeń i lęków, więc... – Nagle urwała, energicznie potrząsając przy tym głową. Liz nie potrzebowała niczego więcej, by zorientować się, że myślała o matce. Strach i uprzedzenia... – Ach, nieważne. Skupmy się na tym, dlaczego tutaj jesteśmy.

Isabeau nawet nie czekała na odpowiedź. Ruszyła w głąb korytarza, narzucając bardziej stanowcze tempo marszu niż do tej pory. Liz musiała przebiec kilka metrów, by dotrzymać wampirzycy kroku – i to tylko po to, by po chwili zatrzymać się gwałtownie, gdy ta przystanęła przed jednym z pokoi.

Właśnie wtedy usłyszała płacz. To było coraz głośniejsze kwilenie, na dodatek należące do więcej niż jednego dziecka. Wydawało się, że z każdą kolejną sekundą narastał, coraz wyraźniejszy i bardziej irytujący. Isabeau westchnęła, ale to nie powstrzymało ją przed sięgnięciem do klamki.

Zanim zdążyła jej dotknąć, drzwi otworzyły się samoistnie. Płacz natychmiast stał się głośniejszy, ale ani Beau, ani osoba, która stała po drugiej stronie, nie zwróciły na to uwagi.

– O... Hej. – W przejściu pojawiła się drobna, jasnowłosa postać. W ramionach trzymała kwilące, wymachujące rękami niemowlę. – Potrzebujecie czegoś? – zapytała, obrzucając pytającym spojrzeniem kolejno to stojąca przed nią wampirzycę, to znów Liz.

Sama również była nieśmiertelna. Blada skóra i rubinowe tęczówki mówiły same za siebie, co jednak nie przeszkodziło kobiecie w delikatnym, wręcz czułym kołysaniu dziecka. Nawet się nie skrzywiła, kiedy drobna piąstka zacisnęła się na jej włosach, raz po raz za nie szarpiąc.

– W zasadzie to ciebie – przyznała Isabeau, krzyżując ramiona na piersiach. – Clary... Znaczy Lucy.

Przez twarz wampirzycy przemknął cień. Mocniej przygarnęła do piersi dziecko, jakby w roztargnieniu gładząc je po plecach. Raz jeszcze zakołysała niemowlęciem, zanim ostatecznie skinęła głową.

– Dajcie mi chwilę. Vick!

Wycofała się w głąb pokoju, nawet nie czekając na odpowiedź. Nie zamknęła drzwi, dzięki czemu Elizabeth bez trudu zauważyła, że Lucy nie była w pokoju sama. Co prawda dostrzegła tylko plecy mężczyzny – Vicka – ale po jego ruchach zdążyła zauważyć, że ostrożnie przejął od wampirzycy dziecko. Kiedy się odwrócił, Liz udało się zauważyć, że trzymał w ramionach nie jedno, ale dwójkę maluchów.

Lucy bez pośpiechu wróciła na korytarz. Starannie zamknęła za sobą drzwi, jakby od niechcenia opierając się o nie plecami.

– Próbujemy odciążyć Bellę. Chyba zaczyna brakować jej do tego cierpliwości.

Elizabeth potrzebowała chwili, by podjąć, co znaczyły te słowa. Choć od samego początku wiedziała, że wampirzyca nie mogła być matką – przynajmniej tego jednego dowiedziała się od Damiena: wampirzyce się nie rozmnażały – dopiero wypowiedź Lucy uświadomiła jej, że ta była co najwyżej opiekunką. Jakby tego było mało, właśnie na własne oczy zobaczyła małego wilkołaka. I, cholera, żadne z niemowląt zdecydowanie nie wyglądało na niebezpieczne, dokładnie tak jak zasugerowała Isabeau.

– Nie zajmę ci długo. Przynajmniej spróbuję – zapewniła pośpiesznie Beau. – Chciałam przedstawić ci Liz.

Dziewczyna instynktownie się spięła, zwłaszcza gdy poczuła na sobie przenikliwe spojrzenie krwistoczerwonych tęczówek – już drugich tego dnia. Lucy uniosła brwi, wyraźnie zaskoczona. Zaraz po tym w jej oczach pojawiło się zrozumienie, na ustach zaś ujmujący, w pełni entuzjastyczny uśmiech.

– No, jasne! Witaj – rzuciła pogodnym tonem.

A potem po prostu przemieściła się, bezceremonialnie biorąc oszołomioną Liz w ramiona. Ciało Lucy było twarde i lodowato zimne, uścisk zaś pewny i wystarczająco mocny, by pozbawić dziewczynę tchu. Zamarła, przez moment czując się tak, jakby ktoś z całej siły zdzielił ją czymś ciężkim po głowie. Nie była w stanie się poruszyć, choć jakaś jej cząstka momentalnie zapragnęła rzucić się do ucieczki.

Lucy odsunęła się, jak gdyby nigdy nic zwiększając dzielącą je odległość. Wciąż się uśmiechała, zupełnie jakby nie zauważyła tego, że swoją reakcją mogłaby wprowadzić kogokolwiek w konsternację. Z jasnymi, okalającymi twarz loczkami i uśmiechem na ustach, wyglądała jak mała dziewczynka. Pod tym względem nade wszystko kojarzyła się Liz z Alice – równie entuzjastycznym, wygadanym chochlikiem, którego tak często widywała, kiedy spędzała czas z Eleną.

– Lucy sporo czasu spędziła z wilkołakami. To dość skomplikowane, ale to teraz najmniej istotne – wyjaśniła ze swojego miejsca Isabeau. Wciąż krzyżowała ramiona na piersiach, bynajmniej nie sprawiając wrażenia chętnej do równie entuzjastycznych powitań. – Pomyślałam, że dobrze by było, gdybyście się poznały.

– To miłe, ale... nie rozumiem – wyrwało się Liz.

Wciąż czuła się dziwnie. Instynktownie objęła się ramionami, chcąc się upewnić, że Lucy nagle znów nie przyjdzie do głowy, żeby się przytulić. W milczeniu wodziła wzrokiem to w kierunku jednej, to znów z drugiej kobiet, próbując zrozumieć, do czego zmierzała Isabeau.

– Zaraz ci wyjaśnię. – Isabeau przeniosła wzrok bezpośrednio na Lucy. – Twoja ostatnia rozmowa z Dimitrem dała mi do myślenia. Wiesz zaskakująco dużo rzeczy.

– Rozmowa? – Brwi kobiety powędrowały ku górze. – Ja nie... Och.

– Rozmawialiście o twoim życiu w twierdzy. I o bibliotece.

– Bibliotece, której nie widziałam na oczy od lat. Chociaż najwyraźniej uchowała się w dobrym stanie, skoro mogliście przejrzeć rejestry. – Lucy wzruszyła ramionami. Coś zmieniło się zarówno w jej postawie, jak i tonie, zwłaszcza że nagle się spięła. Co prawda wciąż brzmiała we względnie spokojny sposób, ale Liz aż nazbyt wyraźnie czuła, że kobieta nie była zadowolona z kierunku, który przybrała rozmowa. – Co to ma do rzeczy?

– To, że chciałam ci coś pokazać... O ile Liz pozwoli. – Isabeau odchrząknęła. – Nie zamierzam rozmawiać o twierdzy, ani o wilkołakach. To coś innego, ale jeśli dobrze zrozumiałam, możesz nam pomóc.

Lucy nie odpowiedziała od razu, wciąż podenerwowana. Pomiędzy jej brwiami pojawiła się pionowa kreska. To, że miała wątpliwości, wydawało się aż nazbyt oczywiste.

– Więc nie rozumiem – przyznała po chwili zastanowienia. – Skoro nie o twierdzy...

– Ile wiesz o łowcach? – zapytała wprost Isabeau.

Obie się spięły – i Lucy, i wciąż zdezorientowana Liz. Otworzyła i zaraz zamknęła usta, ostatecznie decydując się milczeć, choć zarazem jakaś jej cząstka pragnęła się wtrącić.

Miała wrażenie, że przez całą wieczność trwały w ciszy. Słychać było jedynie dobiegające z pokoju, choć wciąż obecne, nieco tylko przytłumione kwilenie dzieci.

– Och... Oooch – wyrwało się w końcu Lucy. – Wspomniałam o tym. Bardzo możliwe, że tak.

– Powiedziałaś Dimitrowi, że nie tylko na nas próbowano polować. I nie mam tu na myśli masowych mordów, które organizowali Volturi. – Isabeau zawahała się na moment. – Jest coś, co nie daje mi spokoju, a czego Liz do tej pory nie potrafi mi wytłumaczyć. Może za dużo od ciebie oczekuję, ale warto spróbować. Zwłaszcza że miałaś dostęp do wpisów w Lille, a te najwyraźniej mogłyby powiedzieć nam więcej niż sądziliśmy.

– Biblioteki już nie ma – oznajmiła cicho Lucy. – Dowiedzieliśmy się jakiś czas temu. Charon... zostawił twierdzę w opłakanym stanie.

– Tak... Tak, wiem o tym – zapewniła łagodnie Isabeau. – Właśnie dlatego pomyślałam o tobie. Jeśli jest coś, co mogłabyś nam wyjaśnić...

– Postaram się. – Wampirzyca wyprostowała się niczym struna. – Ale niczego wam nie obiecam. Ja nie... Wciąż chyba nie przywykłam, że ktoś przychodzi do mnie o pomoc. – Wampirzyca z westchnieniem zatknęła kosmyk jasnych włosów za ucho. – Chodźmy gdzieś, gdzie będzie spokojniej. Zobaczę ile mogę dla was zrobić.

Liz nie zaprotestowała. Jedynie spojrzała na Isabeau, a kiedy ta skinęła głową, dziewczyna chcąc nie chcąc podążyła za obiema nieśmiertelnymi w głąb korytarza.

Przez całą drogę znaki na jej skórze pulsowały łagodnym ciepłem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro