Sto dwanaście

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Gabriel

– Czekaj, czekaj... Cassandra i Jaques? Jesteś pewien? – Layla z niedowierzaniem potrząsnęła głową. – Mam pytanie. Nawet kilka... W ogóle czy ja chcę wiedzieć, dlaczego mówisz o tym dopiero teraz?

Gabriel wywrócił oczami. Wbił wzrok w drogę, korzystając z wygodnej wymówki, jaką było prowadzenie samochodu. Mimo wszystko i tak podchwycił zatroskaną twarz siostry we wstecznym lusterku. Zauważył, że nachyliła się w jego stronę, korzystając z przestrzeni między fotelami.

– Choćby dlatego. Trafia cię, kiedy przypominam o Isobel – zauważył przytomnie.

– To... coś zupełnie innego – obruszyła się dziewczyna. – Teraz to ma znaczenie. Skoro zaatakowała Ryana, musi mieć coś konkretnego na myśli. No i Jaques...

I bez łączącej ich więzi wyczuł, że wciąż spinała się na samą wzmiankę o wampirze. Nie dziwiło go to, zwłaszcza że miał dość powodów, by chcieć osobiście przekręcić nieśmiertelnemu kark. A potem poczekać, aż ten się pozbiera i zabić go ponownie, tak wiele razy, na ile wystarczy mu cierpliwości.

Mocniej zacisnął dłonie na kierownicy. Wiedział, że zaczynanie tematu przed dotarciem do domu, brzmi jak marny plan, ale z drugiej strony... Och, był im coś winien. Zwłaszcza Jocelyne, choć ta wydawała się znosić sytuację zaskakująco spokojnie. Myślami była gdzieś daleko, zapatrzona w okno. Nawet jeśli faktycznie się zadręczała, najwyraźniej dużo ważniejsze pozostawało dla niej bezpieczeństwo tamtego chłopaka.

To wciąż lepsze niż duch... Chyba.

– Powiedz mi, czy dobrze rozumiem. Jaques wziął sobie tę dziewczynę pod opiekę?

Gabriel wzruszył ramionami, słysząc pytanie Rufusa. Wampir odezwał się po raz pierwszy od chwili, w której zaczęli temat. To, że z sobie tylko znanych powodów, ograniczył się do tego jednego pytania, dał mu do myślenia. Po scenie, którą zrobił w Mieście Nocy, Gabriel spodziewał się po szwagrze dosłownie wszystkiego.

– Na to wyglądało. Nie była priorytetem ani moim, ani Amelie, ale gdybym miał oceniać... Cóż, wyglądała na dość przywiązaną – przyznał po chwili wahania.

– Cassie miała styczność z krwią wampira, tak? Może o niego chodzi – zasugerowała bez przekonania Nessie.

– Możliwe. – Rufus nie wyglądał na szczególnie zainteresowanego tematem. – Ale bardziej przejmowałbym się Jaquesem niż tą dziewczyną. Skoro ona tu jest, to może być jednoznaczne.

– Co masz na myśli? – zapytała Layla.

– Po pierwsze, wciąż żyje. Jeśli odnalazła swojego stwórcę, to miałoby dużo sensu. Pomińmy to, że już raczej nie będzie szukała pomocy u nas – mruknął i pośpiesznie ciągnął dalej, widząc, że wampirzyca otwiera usta: – Pomijając to i szukanie winnych, wróćmy do głównego problemu. Po takim czasie dziewczyna wyszła z ukrycia i zaatakowała. Jeśli wierzyć w jej rzekome przywiązanie do Jaquesa, możemy założyć, że był gdzieś w pobliżu. A skoro tak...

Nie musiał dodawać niczego więcej. Gabriel zacisnął usta, wciąż pełen wątpliwości. Koniec końców wszystko i tak sprowadzało się do Isobel i... Cóż, Amelie. Rufus nie powiedział tego wprost, ale to, że nie porzucił tematu wampirzycy, wydawało się aż nazbyt oczywiste. Gdyby do tego wszystkiego znalezienie kobiety, która nie chciała zostać odszukana, było takie proste, może wszyscy by odetchnęli.

– Tyle dobrego, że nic się nie stało. Weźmiemy Ryana do siebie, skoro to jedyna opcja – uciął, raz jeszcze spoglądając na Jocelyne.

– Skoro tak lubicie mnożyć sobie problemy...

– Najwyraźniej. Kolejny raz goszczę cię pod swoim dachem – przypomniał, siląc się na przesadnie uprzejmy ton.

Nawet jeśli Rufus planował odpowiedzieć, w porę wtrąciła się Layla.

– Też cię kocham, braciszku. A teraz patrz na drogę.

Uśmiechnął się pod nosem. To jedno akurat mógł dla niej zrobić. W samochodzie jak na zawołanie zapanowała cisza i to było mu na rękę, choć wiedział, że tak naprawdę nie doszli do niczego. Jeśli komuś udało się coś osiągnąć, to wyłącznie Joce, ale może tak było lepiej. Wszystko wydawało się lepsze od obserwowania, jak dziewczyna snuje się po kątach, zamartwiając dużo bardziej niż powinna.

„Mam rozsądne córki" – przypomniał sobie własne słowa. Naprawdę chciał się tego trzymać, raz po raz powtarzając sobie, że był jej coś winny, zwłaszcza po tym jak zniknął na tyle czasu. Jocelyne wiedziała, co robi, może nawet lepiej niż podejrzewał. Jeśli w tym wszystkim z jakiegoś powodu ciągnęło ją do częściowo demonicznej hybrydy, o której nic nie wiedzieli...

Niech to szlag.

Może powinien się przyzwyczaić. Alessia uganiała się za wilkami, Elena wyszła za demona. Nawet Damien na wszystkie możliwe kobiety, wybrał taką, która należała do klanu łowców. Biorąc pod uwagę, że sam związał się z dziewczyną, którą z powodzeniem mógł określić mianem zagubionej w czasie, po najmłodszej córce nie spodziewał się niczego normalniejszego. Gdyby do tego wszystkiego mógł się nie martwić, wszystko stałoby się dużo prostsze.

Jego spojrzenie kolejny raz powędrowało ku Jocelyne. Siedziała u boku Layli, obracając w palcach coś, co miała na szyi. Wcześniej nie zauważył łańcuszka, nie przypominając sobie, by lubowała się w jakiejkolwiek biżuterii.

– Co to? – rzuciła pogodnym tonem Lay, dosłownie wyjmując mu to pytanie z ust.

Jocelyne zamrugała. Wyprostowała się na swoim miejscu, po czym rozchyliła palce, pozwalając ciotce spojrzeć na łańcuszek i zawieszony nań niewielki pentagram.

– Nie wiedziałem, że lubisz takie rzeczy – zauważył mimochodem.

– Ja też nie. – Zaśmiała się nieco nerwowo. – Dostałam go od Claire. Stwierdziła, że powinnam go nosić.

– Claire... – podchwycił natychmiast Rufus.

– Mhm. Wyglądała na poważna, kiedy to mówiła – przyznała, chowając symbol pod ubraniem. – Nawet jeśli nic znaczy, to chyba go lubię.

– Theo kiedyś dał mi coś takiego. Przydał się – wtrąciła Nessie z bladym uśmiechem.

Po tych słowach zapanowała cisza. Gabriel doszedł do wniosku, że woli się nie wtrącać, zwłaszcza jeśli w grę wchodziła Claire. Już samo to, że Rufus się spiął, mówiło samo za siebie, dając mu swego rodzaju ponurą satysfakcję.

Tyle, jeśli chodziło o zarzut generowania sobie dodatkowych problemów. Jeśli ktoś zaczynał być w tym mistrzem, to zdecydowanie pewien irytujący wampir, który najwyraźniej wciąż nie potrafił porozumieć się z własną córką.


Beatrycze

Nerwowo postukała palcami w blat. Obserwowała Alice, nie pierwszy raz mając wrażenie, że wampirzyca jakimś cudem była wszędzie jednocześnie. Trajkotała, okazując przy tym tyle entuzjazmu, że Beatrycze poczuła się nieswojo, sama zdolna co najwyżej uśmiechać się i kiwać głową. Nie była już nawet pewna, czy wciąż trzymały się tematu klubu, czy może rozmowa zeszła na coś zupełnie innego.

Decyzja o odwiedzeniu Cullenów zapadła z zaskoczenia, na dodatek wychodząc od Lawrence'a. Właśnie dlatego Trycze nawet nie próbowała z nim dyskutować, po prostu zgadzając się na propozycję. Dopiero kiedy zostawił ją przed domem, ewakuując się pod byle pretekstem, zrozumiała, że właśnie dała się podejść. Mogła tylko zgadywać, jaka siła sprawiła, że L. doszedł do wniosku, że w ten sposób powstrzyma ją od tkwienia przy oknie, zerkania na telefon i zamartwiania się o Leanę.

Okej, może zaczynała być przewrażliwiona. Tylko trochę, ale nic nie mogła na to poradzić. Jak miałaby ot tak zapomnieć, że jej cudem odzyskana, ludzka siostra niejako zamieszkała u obcego mężczyzny i...?

Wcale nie zachowujesz się tak, jak wszyscy wokół po twoim pojawieniu się, zadrwił cichy głosik w jej głowie. Ani trochę.

Tak, zdecydowanie zaczynała być przewrażliwiona.

– Muszę lecieć. Na pewno nie chcesz iść ze mną? – doszedł ją radosny głos Alice.

Nie zauważyła, kiedy wampirzyca przystanęła tuż obok. Obie dłonie wsparła na blacie kuchennym, z góry spoglądając na zamyśloną Beatrycze. Złociste tęczówki zdawały się błyszczeć, nie pierwszy raz przywodząc Trycze na myśl oczy błagającego kota.

– Może później wpadnę – obiecała, siląc się na uśmiech. – Ja i publiczne miejsca... Wiesz, to wciąż ryzykowne – zauważyła przytomnie.

Inaczej sprawy miały się, kiedy w grę wchodziły rodzinne spotkania. Czuła się całkiem nieźle, nawet jeśli musiała znosić zapach krwi istot w połowie nieśmiertelnych. Już nie bała się, że przypadkiem zaatakuje kogoś dla siebie ważnego, z Leaną włącznie, ale wciąż nie ufała sobie na tyle, by przebywać pośród ludzi. Nie sądziła, żeby Alice była zachwycona koniecznością zorganizowania w kawiarni pierwszej stypy.

– Na pewno? Obie będziemy wiedziały, jeśli coś będzie mogło pójść źle – zauważyła przytomnie wampirzyca.

– Nie zamierzam pożyczać twojego daru – obruszyła się natychmiast Beatrycze. – Z całą sympatią, oczywiście – dodała, wznosząc obie ręce ku górze w poddańczym geście.

Na szyi wciąż miała obrączkę, którą podarował jej Lawrence, tym samym zapewniając stały dostęp do swoich możliwości. Na to mogła się zgodzić. Z wątpliwościami, ale jednak, zwłaszcza że perswazja mogła okazać się zbawieniem, gdyby sytuacja wyjątkowo się skomplikowała. Inaczej jednak sprawy miały się, jeśli chodziło o inne dary. Przynajmniej Beatrycze wciąż nie wyobrażała sobie, że miałaby mierzyć się z kolejnymi zdolnościami, choć Alice aż rwała się do tego, by do pierścionka dołączyć jakiś drobiazg od siebie.

O bogini, nie chciała tego. Co miała zrobić? Zacząć kolekcjonować prezenty od wszystkich wokół? Już sama perspektywa czerpania z cudzych zdolności, tak jak to robiła Isobel, wciąż sprawiała, że coś przewracało się Beatrycze w żołądku. Jakby tego było mało, aż za dobrze pamiętała czyste przerażenie, które ogarnęło ją, kiedy przypadkiem raz spojrzała na świat oczami Alice. Wizje przyszłości zdecydowanie nie były czymś, czego chciałaby doświadczać na każdym kroku.

Drobna wampirzyca wydęła usta – tylko na chwilę, bo prawie natychmiast obdarowała Trycze uroczym uśmiechem.

– Jak uważasz – dała za wygraną. Nachyliła się, by ucałować kobietę w policzek. – W takim razie znikam. Carlisle pewnie niedługo wróci. W zasadzie... – Dziewczyna zamyśliła się. Jej oczy zaszły mgłą. – Gdzieś mi zniknął, więc pewnie niedługo będzie w domu. No i Esme...

– Spokojnie, znajdę sobie towarzystwo. Baw się dobrze.

Przynajmniej nie próbowała się kłócić. Beatrycze odetchnęła, ledwo tylko została sama. Uwielbiała Alice, oczywiście, ale w tamtej chwili nie miała cierpliwości ani do spraw klubowych, ani niczego innego. Myślami wciąż była przy Leanie, mimowolnie zastanawiając się, czy gdyby poprosiła Carlisle'a o wizytę u siostry, wiedziałby, gdzie szukać Ulricha. To wcale nie tak, że zamierzała być uciążliwa, ale...

Och, kogo próbowała oszukać? Jasne, że się tak zachowywała.

Wyjęła telefon, ale nie zdecydowała się wybrać numeru Leany. Sama podarowała jej telefon, siebie zapisując pod szybkim wybieraniem. Nie kłóciła się szczególnie, kiedy kobieta oznajmiła, że nie chce dłużej obciążać swoich opiekunów i że jest miejsce, w którym pragnęła zamieszać. Beatrycze naprawdę się starała, robiąc wszystko, byleby nie zacząć zachowywać się w sposób, który ją samą doprowadzał do szału. Leana była dorosła i wyraźnie ożywiła się, odkąd Ulrich zaczął ją odwiedzać, ale mimo wszystko...

Tyle że tu nie było miejsca na wątpliwości czy jej własne obawy. Chciała, żeby Leana zaznała szczęścia. Jak miałaby jej czegokolwiek zabraniać?

Wybrała inny numer, po czym przyłożyła telefon do ucha. Lawrence nie odebrał, jak gdyby nigdy nic odrzucając połączenie.

– Zdrajca – wymamrotała, wznosząc oczy ku górze.

Mogła tylko zgadywać, co planował za jej plecami. Co prawda tym razem raczej nie zamierzał zniknąć na kilka tygodni, jak zawsze działając na własną rękę, ale i tak ją zmartwił. Możliwe, że kolejny raz próbował porozumieć się z Sage'em, zwłaszcza że ten wyraźnie unikał wszystkich wokół. Wyczuła to nawet mimo tego, że bez wahania zgodził się dotrzymać towarzystwa Leanie, kiedy ona i L. wybierali się do Miasta Nocy.

Westchnęła. Prawda była taka, że wybrała sobie najgorszy możliwy moment na odwiedziny. W domu zastała tylko Alice, choć i ta przygotowywała się do wyjścia. Finalnie i tak została sama, co okazało się nawet gorsze, niż gdyby spędziła ten czas w domu. Z drugiej strony...

– Poszła sobie?

Gwałtownie wyprostowała się na kuchennym krześle. Niewiele brakowało, by zsunęła się z siedzenia, kiedy tak nagle usłyszała tuż za sobą znajomy głos.

– Cammy! – pisnęła, oglądając się na wampira. Posłał jej przepraszający, roztargniony uśmiech. – Nie rób tak!

– Myślałem, że mnie zauważyłaś. Nie ukrywałem się – odparł, nie przestając się uśmiechać. – No, może przed Alice, ale...

– Nie jesteś w szkole? – przerwała mu.

Brwi wampira powędrowały ku górze.

– Wiesz, że zabrzmiałaś trochę jak nadopiekuńcza matka? – zapytał niemalże uprzejmym tonem, jakby od niechcenia przechadzając się przez kuchnię.

Wywróciła oczami. Co prawda takiego zachowania spodziewałaby się bardziej po Aldero, gdyby to akurat jego przyłapała na wagarach, ale zdecydowała się tego nie komentować. Chwilami zapominała, że tych dwóch było braćmi, na dodatek bliźniaczymi.

– W teorii nią jestem – zauważyła, wspierając brodę na dłoni. – Z tą różnicą, że to mój własny syn traktuje mnie jak dziecko.

– Miesiąc temu nie mówiłabyś tego tak swobodnie. To już postęp.

Parsknęła. Miał rację, musiała mu to przyznać. W chwilach takich jak te pamiętała, dlaczego niezmiennie uważała Cammy'ego za najlepszego przyjaciela. Nie miała pojęcia, czy robił to świadomie, ale jakimś cudem wiedział, co powiedzieć, by poczuła się lepiej. Tylko nieznacznie, ale jednak.

– Cóż... Wspominałeś, że chowasz się przed Alice? – rzuciła z niewinnym uśmiechem.

– Niekoniecznie palę się do tego, by akurat dzisiaj pomagać jej w klubie – wyjaśnił, wyjmując z szafki dwie szklanki. Z zaciekawieniem obejrzał się na wampirzycę. – Masz na coś ochotę?

– Na wycieczkę między światami. Chętnie sprawdziłabym, jak ma się moja druga siostra – wypaliła, zanim zdążyła ugryźć się w język.

Och, przynajmniej już nie myślała o Leanie. W porządku, mogła spróbować założyć, że ta była bezpieczna. Przynajmniej znajdowała się gdzieś na wyciągnięcie ręki, nawet jeśli nie śpieszyła się z kontaktem. Beatrycze mogła to zrozumieć, aż za dobrze pamiętając, że sama potrzebowała spokoju, kiedy przeniosła się do Lawrence'a. Co prawda wtedy to on bardziej naciskał na izolowanie się, ale wciąż – to było coś, co mogła zrozumieć.

Inaczej sprawy miały się z drugą siostrą i sytuacją między tu a teraz. To nie tak, że miała wątpliwości wobec tego, co powiedział jej Carlisle'a albo sama Selene. W zasadzie to słowa tej drugiej sprawiały, że Trycze miała nadzieję na wizytę. Skoro bogini nie widziała nic przeciwko...

– Pomógłbym, ale to poza moimi kompetencjami – Cameron zaśmiał się nerwowo. – Mogę co najwyżej zaoferować ci trochę krwi.

– Nie do końca o to mi chodziło, ale przez grzeczność nie odmówię.

Obserwowała go, kiedy starannie przygotowywał dwie porcję. Gardło zapiekło ją, kiedy poczuła charakterystyczny zapach posoki. Zdecydowanie nie była zwierzęca. Wiedziała, że część jej bliskich tego nie podzielała, ale nie odmówiła, kiedy Cameron przesunął szklankę ku niej. Prawda była taka, że walkę z wegetarianizmem przegrała już w dni, w którym Lawrence zabrał ją do swojego apartamentu.

– Dziadek wyrzuci mnie z domu – ocenił Cammy, spoglądając na nią z zaciekawieniem. – Szybciej niż Aldero. To dopiero będzie ciekawe.

– Oboje wiemy, że tego nie zrobi – mruknęła Beatrycze. Uniosła naczynie do ust, ostrożnie biorąc łyk. Czuła się trochę tak, jakby właśnie delektowała się jakimś drogim winem. – Mogę ci to obiecać.

– Hm... Tak jak wtedy to, że L. mnie nie zabije?

Mimowolnie się uśmiechnęła.

– Wciąż masz się dobrze. Osobiście stanęłam w twojej obronię, więc tak... Sądzę, że tak – zauważyła przytomnie. Dopiła krew, nie mogąc powstrzymać się od pośpiesznego osuszenia naczynia. – To teraz możesz mi powiedzieć, co skłoniło cię do zostania w domu?

Była pewna, że nie chodziło po prostu o znudzenie szkołą. Takie wymówki mogłaby słyszeć od Aldero, ale jego brat pozostawał pod każdym względem inny. Albo przynajmniej chciała w to wierzyć, od pierwszej chwili darząc Cammy'ego czystą sympatią. Był jej przyjacielem, zdrowym rozsądkiem i jedyną osobą, która nie oczekiwała od niej niczego ponadto, co mogła mu zaoferować. To się nie zmieniło nawet po tym, jak już odzyskała wspomnienia. I, cholera, była mu za to wdzięczna.

Wampir rzucił jej bliżej nieokreślone spojrzenie. Przez chwilę wyglądał na chętnego, żeby zaprotestować, ale ostatecznie z westchnieniem poddał się, po prostu kiwając głową.

– To jest ta słynna kobieca intuicja, czy jednak Alice podsunęła ci jakiś drobiazg od siebie – rzucił zaczepnym tonem.

– Ależ skąd. Swoją drogą, czy ty nas podsłuchiwałeś?

Cammy uśmiechnął się, wysuwając kły.

– Powiedziałem, że nie ukrywałem się, kiedy wchodziłem do kuchni. Nic o tym, że nie było mnie w pobliżu, kiedy rozmawiałyście – wyjaśnił usłużnie. – Wracając do tematu... Cóż, zbieram się do czegoś. Przynajmniej próbuję.

– Przepraszam?

Jedynie westchnął. Przysiadł na skraju stołu, obracając w dłoni szklankę. Beatrycze mimochodem pomyślała, że Esme jak nic zgoniłaby go z blatu, ale sama powstrzymała się od komentarza.

– Dawno nie widziałem się z Shannon. Ostatnio znów nie pojawia się w szkole, więc... – Wzruszył ramionami. – Albo jest chora. To człowiek, nie? Może być chora.

– Och... Ooo – wyrwało się jej. – Więc to taki problem – dodała, a Cammy spojrzał na nią z powątpiewaniem.

– Nie wiem, czy podoba mi się twoja reakcja...

Puściła jego słowa mimo uszu. Skupiła się na czymś zgoła innym, dla pewności nachylając się, by lepiej widzieć twarz swojego rozmówcy.

– Ta sama Shannon, dla której miałeś prezent na walentynki? – upewniła się.

– Ta sama. Swoją drogą, ona jedna nie miała żadnych dziwnych teorii na temat pluszaka – dodał, wznosząc oczy ku górze. Beatrycze zacisnęła usta. Och, pamiętała tę jego cudowną maskotkę... – Tak czy siak, mam ochotę się z nią zobaczyć. Próbuje być mniej uciążliwy od Aldero, więc większość czasu i tak nie rozmawiamy o jej zdolnościach, ale... – Zawahał się. – Wiesz, kiedy ostatnim razem Shannon zniknęła bez słowa, musieliśmy ratować ją i Joce z pewnego dziwnego ośrodka. Tak tylko mówię.

– Po prostu tam podejdź. Nawet jeśli nic się nie stało, pewnie się ucieszy – oznajmiła bez chwili wahania.

To nie tak, że znała się na romansowaniu z człowiekiem. Na pewno pod wieloma względami to brzmiało jak najgorszy pomysł na świecie, ale z drugiej strony... Och, ta dziewczyna już i tak wplątała się w kłopoty. Nawet gdyby chciała, nie miałaby szansy uniknąć nadnaturalnego świata, skoro jej głos niejako ją z nim związał. Co więcej, Beatrycze słyszała dojść, by założyć, że Shannon nie należała do słabych kobiet.

A może po prostu chciała dobrze dla Camerona. Nie żeby zabawa w swatkę należała do rozsądnych posunięć, ale...

– Mówisz, jakby to było takie proste – westchnął wampir, wznosząc oczy ku górze. – Chociaż... Może?

– Najwyżej cię nie wpuści – zasugerowała ze spokojem.

– Albo zacznie krzyczeć. To nawet gorzej. – Po jego tonie nie potrafiła stwierdzić, czy sobie żartował. – Cholera, niby właśnie po to zerwałem się z lekcji, ale...

– Mam jechać z tobą?

Cameron zamilkł. Obrzucił ją zaciekawionym spojrzeniem, wyraźnie zaskoczony. Przez chwilę oboje milczeli, mierząc się wzrokiem. Beatrycze milczała, cierpliwie czekając i bez pośpiechu popijając krew.

– Zrobiłabyś to dla mnie? – zapytał w końcu. – Nie wierzę, że to mówię, ale chyba potrzebuję mentalnego wsparcia. Aldero odpada i to nie tylko dlatego, że Shanny reaguje na niego... trochę alergicznie.

Udało jej się uśmiechnąć. Trochę? Z całą sympatią do Ala, zakładała, że chodziło o coś więcej. Mogła zresztą się założyć, że przytyki brata były ostatnim, czego Cameron potrzebował. Nie żeby w ogóle zakładała, że między nim a Shannon pojawiło się coś konkretnego, ale...

Och, kogo próbowała oszukać? Podejrzewała już od chwili, w której zaczął robić podchody z prezentem walentynkowym. To były drobiazgi, ostrożne i bardzo niepewne ruchy, ale dla niej mówiły więcej niż cokolwiek innego. Zresztą właśnie tak odbierała tego wampira – jako uroczego, rozważnego i pod każdym względem czarującego.

Przynajmniej tyle. Po tym, co stało się, kiedy Leah...

Odrzuciła od siebie tę myśl. W pośpiechu poderwała się na równe nogi, szybkim krokiem obchodząc stół.

– Najwyżej poczekam w samochodzie. I nie, nic nie sugeruję. – Uśmiechnęła się niewinnie. – Mam trochę wolnego czasu, wiec... Zbieramy się?

– Chyba właśnie zacząłem żałować...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro