Sto jedenaście

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Jocelyne

– Załatwione.

I bez patrzenia na Ryana, wiedziała, że ten się rozluźnił. Sama również poczuła się lepiej, z wdzięcznością spoglądając na ojca. Gabriel posłał jej blady uśmiech, ale wystarczyła chwila, by zorientowała się, że było w nim coś wymuszonego. Atmosfera wciąż pozostawała napięta, nie tylko przez zbliżający się nieubłaganie wschód słońca.

Layla i Rufus zniknęli chwilę wcześniej pod pretekstem rozejrzenia się. Nie komentowała tego, choć miała wątpliwości co do obecności wujka. Jakoś trudno jej było zapomnieć, kto osobiście zamknął Ryana w piwnicy ostatnim razem. Nie żeby nie miał na to uzasadnienia, ale...

Och, ciocia na pewno chciała pomóc. Ba! Joce mogła się założyć, że martwiła się o Cassandrę – i to zwłaszcza po tym, co się wydarzyło. Sęk w tym, że w przypadku wampira sprawy miały się zupełnie inaczej.

– Dziękuję. – Głos Ryana wyrwał ją z zamyślenia. – Nie wiedziałem, co robić. Myślałem tylko o tym, żeby... Cóż – mruknął, uciekając wzrokiem gdzieś w bok.

W tamtej chwili wydał się Jocelyne aż nadto ludzki. Choć nadal czuła bijącą od niego demoniczną aurę, ta zeszła gdzieś na dalszy plan, będąc co najwyżej niewielką niedogodnością. Sam Ryan wydawał się zmęczony, zwłaszcza stojąc w pokrytym odłamkami szkła ogrodzie i po prostu spoglądając na rodzinny dom.

– Nie przejmuj się. Dobrze, że przyszedłeś – zapewnił Gabriel. Dosłownie wyjął jej te słowa z ust. – Ale teraz musimy pomyśleć, co dalej. Nie chcę nic mówić, ale ukrycie takich wspomnień to zawsze problem. Nie obiecam ci, że nie wrócą, jeśli... coś się wydarzy – przyznał niechętnie. – Zwykle jest dużo prościej, kiedy chodzi o przypadkowych ludzi. Nie spotykają nas więcej, więc to działa.

Chłopak poruszył się niespokojnie. Przez jego twarz przemknął cień.

– Domyśliłem się. Nie mogę tu zostać, prawda?

– Tak byłoby najlepiej. Nie każę ci wychodzić od razu – dodał pośpiesznie, siląc się na blady uśmiech. – Zrobisz jak uważasz.

– Możesz wrócić – wyrwało się Jocelyne.

Potrzebowała chwili, żeby pojąć, że wypowiedziała te słowa na głos. Zorientowała się w chwili, w której spojrzenia obu nieśmiertelnych jak na zawołanie spoczęły na niej. Uderzył ją zwłaszcza wzrok Ryana – przenikliwy, zaskoczony, tak bardzo... trudny do zignorowania i...

Poczuła, że się rumieni. Błogosławiła fakt, że dookoła wciąż panowała szaruga, ale i tak mogła się założyć, że obaj wyczuli, co się z nią działo.

– To znaczy...

– Ehm, też się przejdę – zaproponował pośpiesznie tata. Uniosła brwi, kiedy tak po prostu się wycofał. – Nessie miała rozejrzeć się po domu. Może coś znalazła. No i na pewno też będzie za tym, co powiedziała Joce. – Wzruszył ramionami. – Nie odchodźcie za daleko.

To się nazywa wsparcie, pomyślała w oszołomieniu, odprowadzając ojca wzrokiem. W tamtej chwili nie była pewna, czy mu podziękować, czy może jednak mieć pretensje. Kątem oka spojrzała na Ryana, bezskutecznie próbując zorientować się, o czym myślał. Mogła tylko zgadywać, co działo się w jego głowie. Och, na pewno wciąż był zaskoczony, ale to niczego nie ułatwiało. Słodka bogini, sama też tak się czuła.

Poczuła się dziwnie, kiedy zostali sami. Wbiła wzrok w trawę, przez chwilę udając zafascynowaną odłamkami szkła, które walały się wewnątrz. Miała ochotę kucnąć i zacząć je zbierać – cokolwiek, byleby zająć czymś ręce – ale zrezygnowała, dobrze wiedząc jak skończyłoby się to w jej przypadku. Ze swoim szczęściem pewnie skończyłaby na ostrym dyżurze albo – w najlepszym wypadku – u Carlisle'a w gabinecie, by opatrzył jej poranione dłonie.

Nie miała pewności, która godzina. Wiedziała jedynie, że powoli zaczynało robić się jasno. Szkło łagodnie połyskiwało w pierwszych promieniach wschodzącego słońca. Subtelnie, łagodnie, inaczej niż skóra wampira w blasku dnia. To było przyjemne, na swój sposób ułatwiając udawanie, że istniało coś, co w całości pochłaniało jej uwagę.

Zastanawiała się, czy Ryan czuł się jakkolwiek nieswojo przez wschodzące słońce. Nie mógł ucierpieć, zresztą demony zwykle nie reagowały na światło dnia, ale mimo wszystko...

– Trzęsiesz się.

Uniosła głowę. Otworzyła usta, by ostatecznie je zamknąć. Ciasno objęła się ramionami, energicznie je pocierając. Dopiero wtedy poczuła, że faktycznie odczuwała chłód, choć nie miała pewności, skąd się brał.

– To zmęczenie – rzuciła wymijająco. – Wiesz, nie na co dzień ktoś wbija mi do pokoju oknem, robiąc zamieszanie...

Sorry...

Potrząsnęła głową.

– Nieważne. Dobrze, że przyszedłeś – zapewniła. – Dobrze cię widzieć.

Naprawdę tak czuła. Całą sobą uczepiła się tego momentu, próbując przekonać siebie, że wszystko w porządku. To nic, że widzieli się w tak dziwnych warunkach. Liczyło się, że Ryan po tym wszystkim stał tuż przed nią, patrząc na nią inaczej niż wtedy, gdy widzieli się po raz ostatni. Co prawda zwłaszcza przed tym domem była świadoma przepaści, która pojawiła się gdzieś między nimi i która pielęgnowali przez minione tygodnie, ale mimo wszystko...

– Przepraszam, że cię zostawiłem.

– Przepraszam, że cię okłamałam – wyszeptała w tym samym momencie.

Zamrugała. Przez chwilę nie była pewna, czy dobrze go zrozumiała. Zmieszana, cofnęła się o krok, gorączkowo zastanawiając nad tym, co mogłaby dodać. Ostatecznie to Ryan podjął temat, w pośpiechu wyrzucając z siebie kolejne słowa. Słuchając go, zaczęła zastanawiać się, czy to nad tym myślał, kiedy w ciszy przemierzali jak zawsze tętniące życiem Seattle.

– Nie wiem, co... Szlag, Joce – wyrzucił z siebie na wydechu. – Nie wiem, co ci powiedzieć, okej? Moja wina. Nie powinienem był... Ale zaskoczyłaś mnie i... – Zawahał się na moment. – Zabrzmiałaś jak w jakimś horrorze, wiesz?

– Czuje się tak za każdym razem, kiedy robię takie rzeczy – przyznała niechętnie.

Wyczuła, że się przemieścił. Czuła na sobie jego spojrzenie, ale nie od razu zdecydowała się je odwzajemnić. Kiedy w końcu na niego spojrzała, przekonała się, że wyrazem twarzy nadal niczego nie ułatwiał.

Świetnie...

– Takie, czyli... romansujesz z duchami? – zapytał. Parsknęła, wydając z siebie coś z pogranicza jęki i histerycznego śmiechu. – No co? Tylko pytam! Ja...

– Nigdy więcej nie będę próbowała czegoś takiego. Znaczy... – Z niedowierzaniem potrząsnęła głową. – To nie tak. Dallasa akurat poznałam zanim... No wiesz.

– Kopnął w kalendarz?

– Ryan!

– Dobra, dobra... Po prostu próbuję to sobie poukładać – zreflektował się, unosząc obie ręce w poddańczym geście. – Mów dalej. Będę milczał jak grób i... Przepraszam!

Stłumiła jęk. Przycisnęła obie dłonie do twarzy tak mocno, że przez moment przed oczami zatańczyły jej ciemne plamy. Słodka bogini, pomyślała w niemej prośbie o cierpliwość. Powinnam poznać go z Rosą. Zdecydowanie.

Przez chwilę oboje milczeli, ale to wydawało się właściwe. Dopiero wtedy, gdy nabrała pewności, że Ryan nie wytrąci jej z równowagi kolejnym nieprzemyślanym żartem, zdecydowała się odezwać.

– Powinnam powiedzieć ci wcześniej. Wiem, że tak – szepnęła, starannie dobierając słowa. – Powiedziałabym ci, że potrzebowałam czasu, żeby to wszystko poukładać, ale to nie tak. To tylko wygodna wymówka.

W chwili, w której wypowiedziała te słowa na głos, uświadomiła sobie, że były prawdziwe. Wciąż to robiła. Wycofywała się, chowała za marnymi zapewnieniami o tym, że wątpliwości miały swoje uzasadnienie. Och, jasne, miały. Tyle że zasłanianie się nimi brzmiało jak trwanie w pętli, która nigdy nie miała się zakończyć. Tak długo trzymała się strefy komfortu, uciekając przed tym, co właściwe...

Gdyby była rozsądna, dawno pogodziłaby się z tym, co powinna zrobić dla Dallasa. A tym bardziej poradziłaby sobie, kiedy zaatakowały ją duchy z siedziby łowców.

Gdyby była rozsądna, nigdy nie pozwoliłaby sobie na to, żeby Ryan się od niej odsunął.

– Joce...

– Widzę... duchy. Wiem o tym od niedawna, ale dość długo, by to stało się dla mnie oczywiste. Podobno nekromancja zdarza się nawet pośród ludzi, więc tym bardziej u kogoś takiego jak ja nie powinna dziwić. – Spojrzała na Ryana przez rozstawione palce. – Chyba że jest się zwykłym tchórzem, którego ciężko nawet utożsamić z wampirem.

– Trochę tak – wyrwało mu się. Zaraz po tym znów się zmieszał. – To znaczy z tym, że ciężko uznać cię za wampira. Znaczy...

– W porządku, nie żałuj sobie – mruknęła, tłumiąc westchnienie. – Mogłam ci powiedzieć. Nie żeby to brzmiało dobrze w jakimkolwiek wydaniu, ale... Cholera, bałam się. Ja...

Zamilkła. Co mogła dodać? Jak wytłumaczyć coś, co z perspektywy czasu wydawało jej się irytująco głupie? Kto jak kto, ale Ryan zasłużył chociaż na tyle, by powiedziała mu prawdę.

Otarła twarz, z zaskoczeniem odkrywając, że były wilgotne od łez. Coś w tym widoku sprawiło, że uśmiechnęła się w nieco gorzki sposób.

– Oto ja. Łatwiej mi płakać niż mówić o tym, co zrobiłam nie tak. – Parsknęła pozbawionym wesołości śmiechem. – Ale wiesz... Ty jeden traktowałeś mnie normalnie. Widzisz... Widziałeś – poprawiła się pośpiesznie – we mnie normalną dziewczynę, Ryan. Tylko tyle. To źle, że czułam się z tym dobrze?

Spojrzała na swoje wciąż wilgotne dłonie. Nie odważyła się unieść głowy, by sprawdzić, co sądził o jej słowach. Chyba tak naprawdę nie chciała wiedzieć. Podświadomie wciąż wyczekiwała moment, w którym wszystko znów przybierze niewłaściwy obrót. Pamiętała jaki zły był za to, że mogła go okłamać. Jakaś jej cząstka podpowiadała, że wcale na to nie zasłużyła – nie aż do tego stopnia – ale z drugiej strony... Och, czy miała prawo go za to oceniać?

A potem to Ryana zaczął się śmiać, całkiem wytrącając Jocelyne z równowagi. Wzdrygnęła się, przez chwilę niepewna, co to oznaczało.

– O szlag... Przepraszam, ale... – Urwał. Zaledwie na chwilę, ale jej wydawało się to wiecznością. – Słuchasz w ogóle tego, co mówisz?

– C-co...?

– Pomówmy o normalności. Zwłaszcza będąc jakąś dziwną abominacją, która utknęła gdzieś pomiędzy. Brzmi nieźle, nie? – zadrwił, po czym znów się zaśmiał. – Joce... Jocelyne, popraw mnie, jeśli się myślę... ale to ani trochę nie przeszkadzało ci, by traktować mnie normalnie. Jak nisko mnie cenisz, skoro stwierdziłaś, że twoje dziwactwa zmienią to, jak na ciebie patrzę.

Uderzyła ją bezpośredniość tych słów. Mimo obaw zdecydowała się unieść głowę. Spojrzenie mu w oczy przyszło jej z trudem, ale mimo wszystko nie odwróciła wzroku. Tkwiła w bezruchu, bezradnie na niego patrząc, kiedy przesunął się bliżej, nagle skracając dzielący ich dystans.

– Przepraszam.

O ile to cokolwiek znaczyło. Nie miała pojęcia, co innego mogła powiedzieć. Cóż, nie w taki sposób, by bardziej się nie pogrążyć i...

Przepraszam, przepraszam, przepraszam...

Obraz zamazał jej się przed oczami. Zaklęła w duchu, poirytowana obecnością łez. Nie tego chciała. Na pewno nie miała w planach wypłakiwać sobie oczu i jakkolwiek zmuszać Ryana do współczucia. Zresztą tego najbardziej się bała, powstrzymując się przed przyznaniem do tego, co potrafiła. Gdyby spojrzał na nią ze współczuciem, nagle zaczynając traktować inaczej...

Możliwe, że była głupia. I że pod wieloma względami faktycznie pozostawali podobni. Oboje błądzili jak dzieci we mgle, mierząc się z czymś, co spadło na nich tak nagle.

Jakby to nazwać? Jak bratnie dusze...?

Coś musnęło jej policzki. Wzdrygnęła się, mimowolnie sztywniejąc pod dotykiem Ryana. Jakaś jej cząstka zapragnęła się wycofać, ale Jocelyne stanowczo zdusiła ją w sobie. Nie miała powodów, żeby się go obawiać. Prawda była taka, że niezależnie od wszystkiego, nigdy nie zdołała zobaczyć w nim demona.

Chciała coś dodać – powiedzieć cokolwiek – ale pustka w głowie wszystko komplikowała. Jakby tego było mało, nasiliła się, kiedy Ryan przygarnął ją do siebie. I patrzył na nią tak dziwnie, inaczej niż wszyscy wokół; ani trochę jak na dziecko, jakiś dziwny twór albo...

To było niczym impuls. Musiała stanąć na palcach, by go pocałować, ale to jej nie przeszkadzało. Prawda była taka, że już dawno zdążyła przywyknąć do tego, że wszyscy wokół przewyższali ją przynajmniej o kilka centymetrów. Och, kiedy chodziło o Ryana, ta dysproporcja wydawała się jej wręcz właściwa.

Tym razem nie pojawił się nikt, kto spróbowałby im przeszkodzić, co przyjęła z ulgą niemal porównywalnej do tej, którą poczuła, gdy Ryan odwzajemnił pocałunek. Zdążyła zapomnieć jak smakowały jego usta. Miała wrażenie, że minęły całe wieki, kiedy ostatnim razem przekroczyła próg domu, przed którym tkwili, nie wspominając o innych kwestiach. Poczuła za to, jak dystans między nimi maleje, by ostatecznie zniknąć, choć częściowo łagodząc wciąż odczuwane przez Joce wyrzuty sumienia.

Czemu z nim nie porozmawiała? Czemu w ogóle pozwoliła, żeby do tego doszło...?

Z trudem łapiąc oddech, ostrożnie odchyliła się w jego ramionach. Spoglądał na nią z góry, zaskoczony, ale bynajmniej nie w sposób, który odebrałaby za negatywny.

– Em... Żadnych niespodziewanych gości? – zapytał i choć zabrzmiało to niewinnie, wyczuła w jego głosie napięcie.

– Żadnych.

Nie czuła czyjejkolwiek obecności. Wręcz przeciwnie – poza obejmującymi ramionami nie było niczego, na co mogłaby zwrócić uwagę. Żadnego napięcia, chłodu czy poczucia, że nieproszony towarzysz mógłby wysysać z niej energię. Wszystko było na swoim miejscu, dokładnie tak, jak od samego początku powinno.

– Dobrze. Znaczy... – Ryan potrząsnął głową. W normalnym wypadku rozbawiłoby ją to, że nie potrafił zebrać myśli, gdyby właśnie nie doświadczała tego samego. – Ja... Ech, okno. Mama.

– Fakt – zreflektowała się, chcąc jak najszybciej odsunąć, ale nie od razu jej na to pozwolił.

To wcale nie tak, że moi rodzice są gdzieś w pobliżu, prawda?

Tyle że wcale nie czuła się z tym źle. Jak długo wiedziała, że Ryan nie zamierzał jej odepchnąć, mogła udawać, że wszystko w porządku.

– To nie jest proste, wiesz? Zostawienie tego wszystkiego, ale... Coś wymyślę. Nie mam wyboru – podjął Ryan, pośpiesznie poważniejąc. – Jest sporo rzeczy, których nie rozumiem.

– Witaj w klubie – westchnęła, z niedowierzaniem potrząsając głową.

Wywrócił oczami. Wciąż wyglądał na zmartwionego, ale i tak zauważyła cień uśmiechu, który pojawił się na jego ustach.

– Wracając do tematu, na razie i tak potrzebuję wymówki. Tak sobie myślę... – Wymownie spojrzał na porozrzucane szkło. – Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to udawać, że ktoś wybił szybę. Takie rzeczy czasem się zdarzają i... – Zawahał się. – To wcale nie tak, że szkło powinno być w przedpokoju.

– Och... Wiesz, to akurat da się załatwić.

Pożałowała tych słów, ledwo tylko wypowiedziała je na głos. W głowie wciąż miała mętlik, a gdy na domiar złego znów poczuła na sobie zaciekawione spojrzenie Ryana, wszystko dodatkowo się skomplikowało. Na ustach wciąż czuła jego pocałunek, co ani trochę nie ułatwiało tego, co najważniejsze: skupienia się.

– Umknęło mi coś i po godzinach dorabiasz jako szklarz, czy...

Trzepnęła go w ramię. Mimo wszystko zdołała się rozluźnić i niemalże uśmiechnąć.

Prawie. Mogłaby, gdyby jego żarty nie brzmiały aż tak niezręcznie, ale i tak wydawały się lepsze niż nic.

Odetchnęła. Starając się nie myśleć, że ją obserwował, stanęła do niego plecami, całą uwagę skupiając na wybitym oknie. Wraz z kolejnym głębokim wdechem, wyciągnęła przed siebie rękę i przywołała moc. Choć wciąż pełna wątpliwości, zdołała bez większego problemu sprawić, by część rozrzuconych w trawie szklanych odłamków poderwała się i – zgodnie z jej wolą – przemknęła przez framugę, by ostatecznie z głuchym pacnięciem wylądować na podłodze w korytarzu.

– Nieźle – ocenił Ryan, przesuwając się, by móc zajrzeć do środka. – Chyba. Nie wiem, na co dzień nie fabrykuję dowodów.

– Wierz mi, że ja też nie – mruknęła, nerwowo rozglądając się dookoła. Ponowie uniosła rękę, by raz jeszcze wykorzystać moc. Chwilę obserwowała szklane odłamki, jak gdyby nigdy nic przemykające w powietrzu. – Widzę jeszcze kilka, ale pewnie jest więcej. Poczekaj...

– Nie, jest dobrze. Musi wystarczyć.

Niechętnie skinęła głową. Z opóźnieniem uprzytomniła sobie, że rozluźniła się po jego zapewnieniach. Przynajmniej to jedno przyszło jej z łatwością. Na pewno wolała wykorzystywać telepatię tak niż jak w chwilach, kiedy w przypływie gniewu moc wymykała się spod kontroli. To, że Ryan spoglądał na nią w ten przenikliwy, pełen uznania sposób...

– Co? – wyrwało jej się.

Jedynie wzruszył ramionami.

– Nic, nic... – Uśmiechnął się pod nosem. – Kiedyś żartowałem, że chcę związać się z Sabriną i proszę.

Poczuła, że znów zaczynają palić ją policzki. Związać się. Żartował sobie, ale i tak tych kilka słów wystarczyło, by przykuć jej uwagę. Co prawda żadne z nich nie powiedziało tego na głos, jednak miała wrażenie, że to niepotrzebne. Pocałunek, który czuła na wargach, wydawał się mówić sam za siebie.

Jeśli tak, wychodziło na to, że wciąż była beznadziejna w randkowaniu. Przynajmniej na razie osobiste spotkania prezentowały się dość marnie, ale...

– Cholera.

Natychmiast się spięła. Wyczuła zmianę w zachowaniu i emocjach Ryana, zwłaszcza że ten nagle wyprostował się niczym struna, niespokojnie rozglądając dookoła.

Też to poczuła. Potrzebowała chwili, żeby wychwycić zapach ludzkiej krwi i zorientować się, że był znajomy, ale kiedy to do niej dotarło, zareagowała instynktownie. W panice spojrzała na Ryana, nie mając nawet czasu na to, żeby właściwie się pożegnać.

– Będziemy pod telefonem – rzuciła jedynie, w pośpiechu się wycofując.

W pośpiechu wróciła do samochodu. Udało jej się uniknąć wpadnięcia na matkę Ryana, ale i tak zaczęła nerwowo się rozglądać, niemalże spodziewając, że coś jednak pójdzie nie tak. Potrzebowała kilkunastu sekund, żeby nabrać pewności, że jednak zdążyła na czas – i że nikt ani nic w jakiś niekontrolowany sposób wszystkiego nie skomplikuje.

Uspokojona, w końcu zdołała się rozluźnić. Przycisnęła drżące palce do ust, po czym zsunęła je niżej, zaciskając wokół ukrytego pod ubraniem pentagramu. Jeśli ten faktycznie ją chronił, to najwyraźniej dobrze się sprawował.

– Wszystko gra, księżniczko? – usłyszała i aż się wzdrygnęła, orientując się, że Gabriel znikąd pojawił się tuż za jej plecami.

Natychmiast się odwróciła. Tata wyglądał na spokojnego, w żaden sposób nie zdradzając tego, że coś mogłoby być nie tak. Nawet jeśli wiedział, co zaszło po jego odejściu, zachował to dla siebie.

– Jasne. Zdążyliśmy posprzątać. – Obejrzała się na pozornie niewyróżniający się niczym szczególnie dom. Nie żeby spodziewała się krzyków i wybuchu paniki, ale... – Gdzie mama?

– Poszła za Rufusem i Laylą. Chyba nic tu po nas, o ile tej dwójce nie dopisało szczęście – wyjaśnił, otaczając ją ramieniem. – Zgaduję, że na dniach możemy spodziewać się gościa? – rzucił jak gdyby nigdy nic.

– Zgaduję, że tak – przyznała zgodnie z prawdą.

Uniosła głowę. Ciemne oczy Gabriela nie pierwszy raz przypominały dwie kosmiczne dziury. Wydawał się przenikać ją na wskroś samym tylko spojrzeniem, a jednak... wcale nie w sposób, który uznałaby za karcący. Wręcz przeciwnie – przez chwilę była gotowa przysiąc, że dostrzegła w nich figlarne błyski, nawet jeśli sam Gabriel robił wszystko, byleby zachować powagę.

– Mhm... Mam mu powiedzieć, że zginie marnie, jeśli coś ci zrobi, czy zrobisz to sama?

Omal się nie zakrztusiła. Wyprostowała się, spoglądając na ojca tak, jakby widziała go po raz pierwszy.

– Tato!

– Tylko mówię. To prostsze niż wtedy, gdy chodziło o ducha. – Gabriel wzruszył ramionami. – Skoro formalności mamy odhaczone...

– To miała być poważna rozmowa? – zapytała z niedowierzaniem.

– Ani trochę. Ale wyglądasz lepiej niż ostatnie tygodnie. Na razie to mi wystarczy – oznajmił, kolejny raz wytrącając ją z równowagi. Zaskoczyło ją to, z jaką bezpośredniością o tym mówił. – Mam rozsądne córki – podjął, jak gdyby nigdy nic układając dłoń na jej policzku.

Nie dodał niczego więcej, ale tak naprawdę nie musiał. Joce bez słowa otoczyła go ramionami, wtulając twarz w jego bok. Gdzieś w pamięci miała to, jak zarzuciła mu, że traktował ją inaczej niż Alessię. Nie miała pewności czy chodziło tylko o to, czy może faktycznie uważał ją za rozsądną, ale...

Pozwoliła, żeby pogładził ją po włosach. Chwilę trwali w uścisku, nim usłyszała wciąż spokojne, ale o wiele mniej optymistyczne słowa Gabriela.

– Wracajmy do domu. Nie chcę krakać, ale jeśli chodzi o Cassandrę... Jest coś, o czym powinniśmy porozmawiać.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro