Dwieście czterdzieści siedem

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Elizabeth

Widziała, jak oczy Jasona rozszerzają się w geście niedowierzania. Była wręcz w stanie wyczuć jego przerażenie – nawet w połowie nie tak intensywne, jak to, co sama czuła, ale ta kwestia nie miała dla niej najmniejszego nawet znaczenia. Trzymała broń, dziwnie spokojna i jakby pogodzona z tym, co mogłoby się stać, gdyby jednak pociągnęła za spust – tak po prostu, zaledwie w ułamku sekundy.

– Liz... – Tym razem w głosie jej brata nie było pewności siebie, którą słyszała zaledwie kilka sekund wcześniej. Nie potrafiła jednoznacznie stwierdzić, czy to możliwe, żeby się bał albo przejmować, ale na pewno był zły. Udało jej się wytrącić go z równowagi, odbierając kontrolę, którą z takim zaangażowaniem się chełpił, a to zdecydowanie nie przypadło mu do gustu. – Lizzy, nie bądź śmieszna – żachnął się.

Drgnął, robiąc taki ruch, jakby chciał do niej dopaść i ją powstrzymać. Zdołała jeszcze bardziej napiąć mięśnie, tym samym udowadniając mu, że jak najbardziej była w stanie się poruszyć, wciąż nie oszołomiona aż do tego stopnia, by nerwy uniemożliwiły jej podjęcie jakiejkolwiek decyzji. Patrzyła mu w oczy i wiedziała, że był w stanie dostrzec jej determinację – to, jak daleko byłaby w stanie się posunąć, gdyby tylko ją do tego zmusił.

– Chcesz mojej śmierci? – zapytała, samą siebie zaskakując tym, że była w stanie się odezwać. Jej głos zabrzmiał bardzo cicho i chrapliwie, przez co ledwo była w stanie zrozumieć samą siebie, jednak Jason nie miał z tym najmniejszego problemu.

– Jasne, że nie! – rzucił niemalże gniewnym tonem. – Nie twojej... Jesteś moją małą siostrzyczką. Kto jak kto, ale ty nigdy nic mi nie zrobiłaś.

– A oni?! – jęknęła i w tamtej chwili coś w niej pękło. Wciąż czuła unoszący się w powietrzu metaliczny zapach, widziała ślady krwi i z uporem wmawiała sobie, że w kącie pokoju niczego nie ma. Problem polegał na to, że taka metoda pomagała jej w coraz mniejszym stopniu, grożąc szaleństwem i nieuniknionym wybuchem histerii, którą z takim uporem próbowała odwlekać w czasie. – W ogóle zdajesz sobie sprawę z tego, że ty... to co zrobiłeś i...

Wampir zmrużył brwi, po czym energicznie potrząsnął głową.

– Zrobili dość, by sobie na to zasłużyć! – warknął i tym razem nie powstrzymał się przed podniesieniem głosu. Zauważyła, że dotychczas intensywnie czerwone oczy zmieniły kolor, gwałtownie ciemniejąc i teraz bardziej przywodząc jej na myśl dwa kawałki węgla niż tęczówki. – Nic nie rozumiesz, więc sobie daruj. Nie powiesz mi, że byłaś zachwycona tym, co robili! – Urwał, wyraźnie nad czymś myśląc. – Och, Liz, opuść tę broń, bo naprawdę nie mogę się skupić – westchnął, momentalnie spuszczając z tonu.

Ani myślała to robić, nawet pomimo tego, że im dłużej trwała w jednej pozycji, celując w siebie i wciąż trzymając palce na spuście, tym bardziej spanikowana się czuła. Gdyby przypadkiem nacisnęła zbyt mocno...

Jason milczał przez dłuższą chwilę, najpewniej czekając na to, aż w końcu ulegnie jego prośbom. Udało jej się go zignorować, co ostatecznie musiało uświadomić wampirowi, że nie była głupia... Albo raczej to, że jej desperacja sięgała poziomu, który mógł okazać się niemalże zabójczy. Czuła, że to donikąd nie prowadzi i że prędzej czy później wydarzy się coś, co zakończy chwilowy impas, ale starała się o tym nie myśleć, zresztą jak i o wielu innych kwestiach, które przez cały ten czas nie dawały jej spokoju.

– W porządku – odezwał się pojednawczym tonem Jason. – Okej, Lizzy... Nie zbliżam się do ciebie – dał za wygraną, po czym dla podkreślenia swoich słów cofnął się o krok tył.

Powinna była poczuć ulgę, kiedy dzielący ich dystans uległ zwiększeniu, to jednak okazało się niemożliwe. Od trwania w jednej pozycji i ciągłego napinania mięśni, ciało zaczynało pulsować coraz silniejszym bólem, choć ten wydawał się niczym w porównaniu z cierpieniem, którego doznawała wewnątrz. Adrenalina i determinacja sprawiały, że wciąż nie pojmowała wszystkiego w takim stopniu, jak mogłaby tego oczekiwać, jednak prawda była taka, że Jason już niejako ją zabił – a teraz zamierzał ostatecznie ją dobić. Miała wrażenie, że już w chwili, w której weszła do domu i zaczęła przeczuwać, że coś jest nie tak, jakaś jej cząstka po prostu się rozpadła. Teraz nie pozostało już nic, pomijając to jedno, jedyne pragnienie, żeby nie pozwolić mu postawić na swoim.

Mogła umrzeć, ale nic ponad to.

Ha, jakbym w ogóle miała wybór...

Wciąż patrzą na Jasona, ostrożnie spróbowała przesunąć się w stronę drzwi. Drgnął, ale nie próbował jej zatrzymywać, po prostu obserwując jej poczynania i wydając się nad czymś intensywnie myśleć. Zaniepokoiło ją to, tym bardziej, że nie miała pewności, czy oby na pewno miała nad nim przewagę. Był szybki, a gdyby udało mu się uśpić jej czujność i zaatakować w odpowiednim momencie, wtedy mogłaby nie zdążyć z reakcją.

Przez jej twarz przemknął cień. Starając się ignorować lufę pistoletu, który sama w siebie wycelowała, starannie wypowiedziała jedno, jedyne słowo.

– Kluczyki.

Jason uśmiechnął się cynicznie.

– Co takiego, maleńka? – zapytał z uprzejmym zainteresowaniem, które jeszcze bardziej ją rozjuszyło.

– Kluczyki od auta – wycedziła przez zaciśnięte zęby. – Tego, którym tutaj przyjechałeś – dodała ciszej. Imię Niny nie było w stanie przejść jej przez gardło.

Wampir nie wydawał się zadowolony, ale – ku jej zaskoczeniu – nie próbował protestować. Mimowolnie wzdrygnęła się, kiedy błyskawicznym ruchem sięgnął do kieszeni, by po chwili wyszarpnąć interesujący ją przedmiot, ale nie dała niczego po sobie poznać. Sam Jason rzucił kluczyki w jej stronę w zaskakująco łagodny sposób, dzięki czemu nie miała najmniejszego problemu z ich złapaniem. Źle czuła się z tym, że musiała poluzować uścisk wokół pistoletu, teraz trzymając broń tylko jedną ręką, ale nie miała wyboru, wahanie zresztą wydawało się najgorszym, co mogłoby się jej przytrafić. Musiała być silna i pewna siebie, nawet jeśli po tym wszystkim wcale się taka nie czuła.

Nerwowo zacisnęła palce wokół znajomego breloczka – migoczącego zależnie od kąta padania światła, pokrytego cekinami serduszka, które sama podarowała Ninie na urodziny. Coś ścisnęło ją w gardle i w tamtej chwili była bliska tego, żeby jednak pozwolić sobie na chwilę słabości, opaść na kolana i zacząć niekontrolowanie szlochać, ale w ostatniej chwili zdołała się przed tym powstrzymać.

– Wiesz, że tego tak nie zostawię, prawda Liz? – usłyszała jeszcze, kiedy ostrożnie wycofywała się do przedpokoju. – Rodzina powinna trzymać się razem.

– Dzięki tobie już jej nie mam.

Dopiero po chwili dotarł do niej sens wypowiedzianych słów, ale nie dała sobie czasu na to, żeby jakkolwiek się nad nimi rozwodzić.Wiedziała jedynie, że twarz Jasona nagle wykrzywił grymas, chociaż nie miała pewności czy to w odpowiedzi na jej słowa, możliwość ucieczki czy może to, że w jaki sposób udało jej się go zranić.

Potwory nie mają uczuć, pomyślała i to pomogło otrząsnąć jej się na tyle, by jednak zdecydować się na wyjście z salonu. Nie rozluźniła się nawet już w chwili, w której znalazła się w przedsionku, wciąż ściskając pistolet, kluczyki i właściwie nie odrywając wzroku od pomieszczenia, które zostawiła za sobą. Brat nie ruszył za nią, choć wciąż spodziewała się tego, że to zrobi, zamierzając dopaść ją zanim zdołałaby wyjść z domu. W efekcie niewiele brakowało, żeby wypadła na zewnątrz, nie mając w sobie na tyle odwagi, by zwrócić się pozostawionego salonu tyłem. Zdawała sobie sprawę z tego, że przy swoich zdolnościach Jason mógł już dawno wydostać się z budynku i być może tak czy inaczej stał gdzieś za nią, ale...

Subtelny ruch sprawił, że serce niemalże wyskoczyło jej z piersi. Właściwie nie kontrolowała się w chwili, w której zdecydowała na to, by jednak obejrzeć się przez ramię, choć wszystko w niej wręcz wydawało się krzyczeć, że to najgorszy z możliwych pomysłów. Zaraz po tym zamarła w bezruchu, dostrzegając przyczajoną w niewielkim oddaleniu od niej postać – młodziutką, piękną kobietę o jasnych włosach i krwistoczerwonych tęczówkach, co jednoznacznie świadczyło o tym, że musiała być wampirem. Liz zastygła w bezruchu, podświadomie czekając na moment, w którym nieznajoma zdecyduje się rzucić w jej stronę, jednak nic podobnego nie miało miejsca – dziewczyna po prostu stała, niczym jakiś upiorny, wyjątkowo żywo wyglądający posąg.

Elizabeth nie dała sobie czasu na to, żeby zastanawiać się nad tym, kogo miała przed sobą. Raz jeszcze obejrzała się na dom, by upewnić się, że nigdzie w pobliżu nie ma Jasona, po czym dosłownie rzuciła się w stronę zaparkowanego przed domem samochodu. Chociaż starała się skupić na tym, co musiała zrobić – na otwarciu drzwiczek, zajęciu odpowiedniego miejsca i wetknięciu tych cholernych kluczyków na swoje miejsce – nerwy sprawiały, że chcąc nie chcąc co chwilę rozglądała się dookoła, a ręce trzęsły jej się tak bardzo, że nawet odpalenie silnika i wprawienie auta w ruch zaczęło graniczyć z cudem.

Nie miała pojęcia, kiedy i jak tak naprawdę udało jej się zrobić wszystko tak, jak powinna. Nawet w chwili, w której znalazła się na znajomej, leśnej drodze, zostawiając gdzieś za sobą dom, Jasona i całe to szaleństwo, czuła się tak, jakby to było sen – zalewie przerywnik w koszmarze do którego miała wkrótce wrócić. W tamtej chwili po raz pierwszy zapragnęła wybuchnąć histerycznym śmiechem, ale powstrzymała się, zbyt oszołomiona, by zdobyć się na jakąkolwiek bardziej wymagającą reakcję. Całą energię wkładała w to, żeby prowadzić samochód i z wrażenia nie zderzyć się z najbliższym drzewem, choć to wydawało się najbardziej prawdopodobnym scenariuszem... Oczywiście zaraz po tym, który zakładał, że gdzieś pomiędzy drzewami dostrzeże bladą, błyskawicznie poruszająca się postać, która w następnej sekundzie wyskoczy jej przed maskę.

Nic podobnego nie miało miejsca.

W zamian w lusterku zauważyła ledwie widoczny w ciemnościach, ale jednak obecny dym – całe kłęby, leniwie pnące się ku górze i wnikające gdzieś na tle pociemniałego nieba. To nie musiało niczego oznaczać, a jednak Liz nie miała większego problemu z tym, żeby zorientować się, że Jason najzwyczajniej w świecie zdecydował się po sobie posprzątać. Gdyby zawróciła, zamiast domu najpewniej zastałaby wyłącznie ciemny kształt, płomienie i właśnie dym – gęsty i niemniej ulotny, co i ludzkie życie.

Poza tym nie było już nic.

Mniej więcej wtedy dotarło do niej to, co miało miejsce – to, że została sama, na dodatek z winy kogoś, kto powinien był nade wszystko chronić tych, którzy byli dla niego ważni. Wciąż nie pojmowała kiedy i jak do tego doszło, a tym bardziej jak mogła do tego dopuścić, to jednak nie miało znaczenia.

Chociaż w końcu pozwoliła sobie na płacz, wcale nie poczuła się dzięki temu lepiej.


Claire

Nigdy nie miała pewności, co takiego powinna sądzić o złych przeczuciach. Wiedziała jedynie, że czasami czuła się dziwnie, niemniej nienormalnie, co i na krótko przed napisaniem kolejnego wiersza, chociaż tym razem nie musiała obawiać się znajomego mrowienia w ramieniu. Po prostu była niespokojna – tylko tyle i aż tyle, co zwłaszcza w przypadku kogoś, kto wciąż w pełni nie rozumiał swoich zdolności, potrafiło być niezwykle uciążliwe.

Nie miała pojęcia, co takiego powinna o tym myśleć, ale nie podobało jej się. Raz po raz nerwowo potrącała serduszko-mazak, które podarował jej Lucas na urodziny. Nie była pewna, jak wiele razy brała do rąk aktualny notes, wpatrując się w puste kartki i czekając na impuls, który jednak nie nadchodził. Coś jest nie tak, tłukło jej się w myślach, ale choć wszystko w niej wydawało się krzyczeć, że tak właśnie jest, nie była w stanie zrobić niczego, by nawet samej sobie wytłumaczyć w czym i dlaczego miałby dojść do czegoś... po prostu niewłaściwego. W gruncie rzeczy chyba nawet wolała tego nie wiedzieć, w zamian niezmiennie powtarzając sobie, że to jej przewrażliwienie. W końcu... dlaczego właśnie teraz, prawda? Przez długie lata prawie nic nie miało miejsca, a pomijając tych kilku haiku o niej i Secie, wszystko naprawdę...

Słodka bogini, to nie było dobre.

Kiedyś sobie z tym nie radziła, zbytnio zaniepokojona perspektywą przyjęcia i zaakceptowania daru, by się nad tym rozwodzić. Teraz sprawy miały się inaczej, bo już nie bała się wprost mówić o tym, że jej wiersze są wyjątkowe, tym bardziej, że Licavoli nie raz mogli cieszyć się w swoim rodzie wieszczkami, ale...

Bo przecież zawsze musi być jakieś „ale".

Nie chciała się nad tym rozwodzić, ale nie potrafiła inaczej. W tamtej chwili zaczęła żałować, że nie możliwości, żeby porozmawiać z Isabeau, choć zwykle dziwnie czuła się w towarzystwie tej ze swoich ciotek. Niemniej Beau od zawsze była w stanie zrozumieć dużo więcej, aniżeli sama Claire mogłaby się spodziewać, począwszy od blizny, która tak często przypominała jej o Deanie, po właśnie jej zdolności. Nie miała pojęcia, co i jak powinna zrobić tym razem, a świadomość tego, że Isabeau nie ma i najpewniej jeszcze długo nie będzie, wcale nie ułatwiała jej zadania.

W domu panowała cisza, ale zaczynała być do tego przyzwyczajona. Budynek był duży, zresztą nieobecność Joce i Alessi bez wątpienia miała związek z tym, że brakowało w nim czegoś, co zdążyła zaobserwować za każdym razem, kiedy odwiedzała Gabriela i resztę jego rodziny, kiedy ci jeszcze mieszkali w Mieście Nocy. Tym razem zmieniło się bardzo wiele, począwszy chociażby od tego, że Damien pojawiał się i znikał wedle uznania, a ciocia zamartwiła się nieobecnością córek – a już zwłaszcza najmłodszej z nich, bo z Ali przynajmniej miała regularny kontakt. Joce była krucha i o wiele mniej doświadczona, więc troska wydawała się najzupełniej naturalna, a przynajmniej Claire wydawało się, że gdyby sama była matką, zachowywałaby się właśnie w taki sposób. Co prawda nie myślała o dzieciach, nie wspominając o jakichkolwiek związkach, zakładaniu rodziny i czymkolwiek takim, co chyba było dla kobiety naturalne. Trudno było cokolwiek planować, kiedy wcześniej przez tyle czasu wątpiła nawet w to, czy może się komuś podobać, a teraz... miała Setha.

Było inaczej i doskonale czuła to w sposobie, w jaki rozwijała się ich relacja. W pamięci wciąż miała pocałunek, który tak bardzo ją zaskoczył i który jeszcze jakiś czas temu najpewniej doprowadziłby do ataku paniki. Czuła się inaczej niż wtedy, gdy powoli zbliżała się do Deana, tym bardziej, że Seth również wydawał się rozkosznie nieporadny i niedoświadczony. Oboje dopiero uczyli się tego, żeby radzić sobie z wpojeniem i w ogólebyć razem, co samo w sobie wydawało się dla niej czymś niesamowitym. I była z tego zadowolona, bo to oznaczało, że zaczynała żyć – tak naprawdę, jak od zawsze marzyła.

A mogło być jeszcze lepiej, chociaż o tym akurat starała się nie myśleć, woląc nie robić sobie przedwczesnych nadziei. Nie ufała sobie, choć i to ulegało zmianie – powoli i subtelnie, ale jednak. Pocałunek wydawał się być wstępem, zresztą tak jak i to, że pozwoliła Star zbliżyć się do siebie. Podejrzewała, że teraz miało być łatwiej, a przynajmniej to próbował osiągnąć Seth, kiedy po raz pierwszy zdecydował się nakłonić ją do spotkania z psem. To wydawało się być dobrą metodą, choć być może myślała w ten sposób tylko i wyłącznie dlatego, że ostatecznie chłopak ją pocałował, a to okazało się przyjemne. Rozwodziła się nad tym wielokrotnie, nie raz mając ochotę poprosić mamę o rozmowę i po prostu wygadać się, dokładnie tak jak wtedy, gdy Layla delikatnie sugerowała, by dać chłopakowi szasnę, to jednak było trudne przez wzgląd na Rufusa. Miała wrażenie, że już i tak dostawał szału na samą myśl o tym, że mogłaby być na dobrej drodze do tego, żeby ostatecznie dopuścić do siebie zmiennokształtnego; gdyby do tego wszystkiego przypadkiem dowiedział się za dużo, wtedy Clearwater mógłby mieć poważny problem.

Spojrzała na telefon, walcząc z narastającym pragnieniem, żeby wysłać do Setha niewinne pytanie o to, czy wszystko jest w porządku. Musiało być, a przynajmniej to próbowała sobie wmówić, nie chcąc nawet brać pod uwagę innej możliwości. Nie miała pojęcia, jak powinna interpretować swoje przeczucia i chociaż chciała z kimś porozmawiać, pisanie do chłopaka nie wydało jej się najszczęśliwszym pomysłem. Zdecydowanie nie zignorowałby tego, że miała jakiekolwiek wątpliwości, a udawanie, że wcale się nie martwiła, wydawało się całkowicie pozbawione sensu.

Nie miała pewności, co tak naprawdę podkusiło ją do tego, żeby wyjść z pokoju i poszukać towarzystwa. Chciała znaleźć kogokolwiek, tylko po to, żeby poczuć się bezpiecznej, choć jednocześnie czuła, że to wcale nie jej albo któremuś z domowników groziło niebezpieczeństwo. To był ten sam rodzaj świadomości, którego doświadczała, gdy podświadomie wyczuwała, komu powinna pokazać napisane co dopiero haiku. Tym razem nie miała żadnej karteczki czy nawet majaczących gdzieś w umyśle słów, które mogłaby wyrecytować, gdyby zaszła taka potrzeba.

– Coś jest nie tak, moja mała?

Zawahała się, bynajmniej niezaskoczona pytaniem, które tak nagle zostało jej zadane. Tata miał to do siebie, że lubił pojawiać się w najmniej przewidywalnych momentach, świadomie bądź nie poruszając się w trudny do wychwycenia, błyskawiczny sposób. Nie zdziwiło ją również to, że mógłby ją obserwować i bez trudu zorientować się, że nie wszystko było w porządku, choć jak zwykle odniosła wrażenie, że podchodził do jej zdolności z niewielką dozą rezerwy. Nie miała wątpliwości co do tego, że jej wierzył, bo już wielokrotnie zdążyła udowodnić, że wiersze, które pisała, stanowiły coś więcej niż naprędce wymyślone rymowani. Problem polegał na tym, że do pojęcia jej umiejętności, trzeba byłoby przyznać, że istniało coś, czego nie dało się ot tak wyjaśnić naukowo, a to wiąż wydawało się być poza możliwościami Rufusa.

– Nie jestem pewna – powiedziała wprost, decydując się ująć w słowa to, co już od dłuższego czasu chodziło jej po głowie. Kłamstwo i tak nie miało sensu, a przynajmniej nie przed tym wampirem.

– Ach, tak... – rzucił jakby od niechcenia, ale wyczuła, że udało jej się go zaintrygować.

W pośpiechu pokonała kilka ostatnich stopni, poniekąd dlatego, że dziwnie czuła się, kiedy ojciec obserwował ją z uwagą ze swojego miejsca pod ścianą. Próbowała zebrać myśli, tym bardziej, że w ostatnim czasie po naukowcu spodziewała się dosłownie wszystkiego – począwszy od lakonicznej, względnie normalnej rozmowy, aż po całkowicie impulsywną pogadankę na temat... cóż, Setha. Mama może i miała jakiś wpływ na to, że do tej pory chłopakowi się nie oberwało, zresztą ona sama unikała jakiejkolwiek rozmowy w cztery oczy, jednak to wcale nie znaczyło, że Rufus zamierzał przejść z nową sytuacją do porządku dziennego.

W końcu to byłoby za proste, prawda?, pomyślała mimochodem. Dyskretnie zacisnęła dłonie w pięści, w duchu modląc się o to, żeby co najwyżej zapytał o powód jej zdenerwowania – coś, czego nie rozumiała, ale co mogło wiązać się ze względnie normalną rozmową.

– Jak ja mam to rozumieć, Claire? – zapytał z wahaniem Rufus, rzucając jej nieodgadnione spojrzenie. – Czy ktoś...?

Och, błagam, zapytaj mnie o to, czy Seth mnie skrzywdził, a naprawdę..., przeszło jej przez myśl, nim jednak zdążyła dokończyć albo usłyszeć cale pytanie, względną ciszę przerwał dziwny, zdecydowanie niespodziewany dźwięk.

Zamarła, spoglądając na drzwi wejściowe i uświadamiając sobie, że ktoś pukał – o ile rozpaczliwe, niemalże desperackie walenie też można było określić tym mianem.

Dzisiaj stanie się coś niedobrego...

Chciała tego czy nie, najwyraźniej nie istniała szansa na to, żeby się pomyliła.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro