Dwieście dziewięćdziesiąt

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Shannon

Już od dłuższego czasu czuła, że coś jest nie tak. To miejsce ją przerażało, zresztą jak i wszystko to, co działo się wokół niej w ostatnim czasie. Oczekiwała pomocy, a w zamian otrzymała prawdziwe piekło – ciągłą niepewność i informacje, które wzbudziły w niej czyste przerażenie. Widzenie duchów, pół-wampiry... Wszystko to, co powiedziała jej Jocelyne. A do tego wszystkiego banda dzieciaków, które – tak jak i sama Shannon – mogły potrafić cokolwiek, przez co w każdej chwili były w stanie dopuścić się czegoś naprawdę niewłaściwego. To miejsce było niebezpieczne, a ona powoli zaczynała mieć tego wszystkiego dość.

Nie, to zdecydowanie nie znaczyło, że z tego powodu przestała martwić się o Joce. Obserwowała tę dziewczynę i widziała, że po wieloma względami są podobne – obie bardzo niepewne i przytłoczone zdolnościami, których nie rozumiały. Shannon nie obchodziło to, czy była okłamywana i czy po świecie faktycznie chodziły istoty, które dotychczas znała wyłącznie ze strasznych historii. To nie miało dla niej znaczenia, a przynajmniej to próbowała sobie wmawiać, mając wrażenie, że gdyby za którymś razem uległa uprzedzeniom, wtedy naprawdę postradałaby zmysły. Jeśli miała być ze sobą szczera, bardziej przerażało ją to, co była w stanie zrobić za sprawą własnego głosu, aniżeli niebezpieczeństwo, które mogłoby jej grozić ze strony kogokolwiek innego.

To, co potrafiła, naprawdę zaczynało ją niepokoić. W pamięci wciąż miała moment śmierci tego psa, a to...

Och, nie chciała wiedzieć, co jeszcze mogłaby zrobić.

Rozmowa z Collinem skutecznie wytrąciła ją z równowagi, tym bardziej, że ten chłopak od samego początku wzbudzał w niej wyłącznie negatywne odczucia. Nie podobało mu się to, jak podchodził do swoich umiejętności i ludzi, nie wspominając o tym, że już krótko po tym, jak dołączyła do Projektu Beta, uraczył ją popisem tego, jak łatwo mógł przemienić łyżeczkę w płynny metal. Początkowo była w szoku, teraz jednak czuła coś o wiele bardziej złożonego; ktoś, kto miał w sobie tak dużo pewności siebie i nie widział niczego złego w tym, by na prawo i lewo popisywać się swoimi umiejętnościami, mógł okazać się o wiele bardziej niebezpieczny niż ona sama. W zasadzie wszystko w ośrodku wydawało się niewłaściwe – złe, nienaturalne i po prostu... okropne.

Nie miała pewności, co tak naprawdę doprowadziło ją do ostateczności. Już kilka razy myślała o tym, żeby pójść prosto do Rona i dosłownie zażądać tego, by w końcu okazał jej właściwe zainteresowanie. Zdążyła już utwierdzić się w przekonaniu, że żadna z danych jej obietnic nie zostanie spełniona, jednak to i tak zaczynało ją irytować. Przyszła, bo obiecali pomoc, a skoro nie zamierzali tego zrobić, ostatecznie musiała się stąd wynosić – ona i wszyscy innych, a już zwłaszcza Jocelyne. Cokolwiek się działo, miało związek z Ronem i Julie, a skoro tak...

Jaki tak naprawdę masz plan?, zapytała samą siebie, wchodząc w znajomy korytarz. Pamiętała, gdzie mieścił się gabinet Rona, chociaż nagle zwątpiła w to, czy szukanie mężczyzny akurat o tej porze, jest dobrym pomysłem. W gruncie rzeczy sama nie była pewna, co tak naprawdę chciała uzyskać, ale z drugiej strony... Jakie to właściwie miało znaczenie? Liczyła na łut szczęścia – okazję do tego, żeby zebrać chociaż kilka przydatnych informacji, które mogliby wykorzystać przy ucieczce. Coraz częściej myślała o tym, żeby się ewakuować i ostatecznie ta jedna kwestia zdominowała wszystkie inne. W tamtej chwili do Shannon dotarło to, że już właściwie podjęła decyzję, chociaż działanie bez konkretnego planu wydawało się czystym szaleństwem.

Bez znaczenia. Skoro przez cały ten czas potrzebowała impulsu, teraz zamierzała go wykorzystać.

Wiedziała, że z Joce coś jest nie tak, pomimo tego, że Dallas nie potrafił wytłumaczyć, w czym tak naprawdę leżał problem. Twierdził jedynie, że dziewczyna nie czuła się najlepiej, jakkolwiek miałaby to rozumieć. Nie naciskała, po samym jego spojrzeniu orientując się, że to nie ma sensu i że chłopak był wystarczająco spanikowany, by mogła wziąć jego słowa na poważnie. Dopiero Collin w mniej lub bardziej świadomy sposób uprzytomnił jej, że to coś zdecydowanie więcej, więc tym bardziej nie mogła zostawić biegu wydarzeń samemu sobie. Potrzebowała odpowiedzi, a skoro dotychczas nikt dobrowolnie nie zamierzał jej ich udzielić...

Nie miała pewności, co tak naprawdę wpłynęło na to, że zaczęła mieć wątpliwości. W pewnej chwili przystanęła, zastygając w bezruchu i nerwowo rozglądając się dookoła. Uczucie bycia obserwowaną skutecznie przyprawiło dziewczynę o dreszcze, jednak ostatecznie zrzuciła taki stan rzeczy na obecność kamer. Pieprzyć to, pomyślała, coś jednak podkusiło ją do tego, żeby wsunąć dłoń do kieszeni spodni i wyjąć rzadko używany telefon. Zawsze miała komórkę przy sobie, bynajmniej nie afiszując się tym, że mogłaby mieć jakikolwiek kontakt ze światem zewnętrznym; tak było bezpieczniej, a może jeszcze przed przyjazdem do ośrodka wyczuła, że z tym miejscem nie wszystko jest w porządku. Tak czy inaczej, to była jej tajemnica – jedyna deska ratunku, gdyby sprawy przybrały najmniej odpowiedni obrót, z kolei to...

Zawahała się, w milczeniu wpatrując w ekranik. Lekko zmrużyła oczy, kiedy ciemny korytarz wypełnił jasny, początkowo nieprzyjemny dla niej blask. Chwilę walczyła z wątpliwościami, nie będąc w stanie jednoznacznie stwierdzić tego, z kim powinna się skontaktować. W pierwszej chwili w naturalny sposób pomyślała o Nigelu, ale prawie natychmiast odrzuciła od siebie taką możliwość. Jej brat bywał porywczy, kiedy zaś chodziło o jej bezpieczeństwo, zaczynał być nadopiekuńczy; nie miała pewności, jak by zareagował, nie wspominając o tym, że w ten sposób mogłaby co najwyżej ściągnąć go tutaj. W najgorszym wypadku po prostu by go nie wpuścili, gdyby jednak coś poszło nie tak... Nie, zdecydowanie nie zamierzała aż do tego stopnia ryzykować, zwłaszcza w sytuacji, w której zaczynała być świadoma tego, że sama jest w stanie obronić się lepiej – ona i jej przeklęty głos.

Powstrzymując się przed instynktownym muśnięciem palcami gardła, w pośpiechu zaczęła przeglądać kontakty. Nigel i ktokolwiek z rodziny odpadał, jeśli zaś chodziło o znajomych...

Och, ludzi nie mogła narażać. Ale sama Jocelyne uświadomiła jej to, że nie tylko śmiertelnicy wchodzili w skład osób, którym teoretycznie ufała.

Nerwowo przygryzła dolną wargę, sama niepewna tego, co i dlaczego chciała zrobić. Krótką chwilę wpatrywała się w numer Aldero, co najmniej skonsternowana, tym bardziej, że nigdy dotąd nawet nie pomyślała o tym, że miałaby się z chłopakiem kontaktować w tak niepojętym dla niej celu. Niby co miała mu powiedzieć? „Hej, Al! Tak się składa, że troszeczkę mi odwaliło i wylądowałam w tym samym miejscu, co i twoja kuzynka... Ale nie martw się! Już wiem, że ona widzi duchy, wszyscy pijecie krew, a ja... najprawdopodobniej zabijam krzykiem. I to mogłoby rozwiązać wszystkie problemy, ale i tak miło by było, gdybyś się tutaj pofatygował, bo istnieje możliwość, że kto spróbuje zamordować i mnie, i Joce"? Na samą myśl o tym miała ochotę się roześmiać, tym samym potwierdzając, że przedstawiciele Projektu Beta popełnili błąd, decydując się potraktować ją inaczej niż innych uczestników. Cóż, Shannon podejrzewała, że w jej przypadku przekonywanie o tym, że mogłaby być szalona, przyniosłoby błyskawiczne skutki.

Kilka razy kasowała wiadomość, zanim ostatecznie zdecydowała się na najprostsze z możliwych rozwiązań – krótkie „SOS" i adres, który – jak przynajmniej liczyła – miał dać bliźniakom do myślenia. Nie zamierzała zastanawiać się nad tym, czego jeszcze powinna się spodziewać, nie wspominając o tym, że wlała nie wyobrażać sobie ewentualnej akcji ratunkowej, zwłaszcza w ich wykonaniu.

I pomyśleć, że po tym wszystkim przyszło mi liczyć na Aldero...

Gdyby jeszcze kilka miesięcy temu ktoś powiedział jej, że ostatecznie znajdzie się w takiej sytuacji, najpewniej by go wyśmiała. Problem polegał na tym, że od jakiegoś czasu wszystko było inne, a Shannon doświadczyła dość dziwnych rzeczy, by spoglądać na świat w zupełnie inny, bardziej świadomy sposób. To wciąż ją przerażało, jednak starała się o tym nie myśleć, w zamian koncentrując się przede wszystkim na tym, żeby zachowywać się w jak najbardziej logiczny sposób. Ostatecznie wyłączyła komórkę, ponownie chowając ją do kieszeni, by nie ryzykować, że ktokolwiek zauważy światło albo – co bardziej prawdopodobne – że kuzyn Jocelyne zacznie do niej wydzwaniać z pretensjami i pytaniami.

To wcale nie byłoby takie dziwne, pomyślała mimochodem. Fakt, że zaczynała zwracać się do siebie w trzeciej osobie, zdecydowanie nie wróżył dobrze, ale... Och, przecież już dawno ustaliła, że nie jest normalna! Powinnaś wrócić do pokoju, siąść na tyłku i poczekać aż zadzwoni. A potem porządnie opieprzyć i jego, i Camerona, by mieć pewność, że obaj rozegrają to w jakikolwiek sensowny sposób...

Wiedziała o tym, a jednak nie potrafiła tak po prostu zachować bierności, zwłaszcza kiedy zauważyła drzwi gabinetu Rona. Podeszła ostrożnie, starannie myśląc nad każdym kolejny krokiem i bezskutecznie próbując zapanować nad przyśpieszonym, urywanym oddechem. Czuła, że serce w panice tłucze jej się w piersi, jednak i tego nie potrafiła powstrzymać. Miała wrażenie, że nieszczęsny narząd zdradziecko informuje wszystkich wokół o tym, gdzie się znajdowała, aż prosząc o to, by ostatecznie wpakować ją w kłopoty.

Spokojnie... Przecież wszystko jest w porządku, warknęła na siebie w duchu. Mimo wszystko prowadzenie wewnętrznego dialogu pomagało, dając Shannon przynajmniej złudne poczucie tego, że panowała nad sytuacją. Wszystko jest...

– ... I nie oszukujesz mnie? To naprawdę miałoby być rozwiązaniem?

Z wrażenia omal się nie wywróciła, słysząc podekscytowany, znajomy głos. Mimo wszystko do ostatniej chwili nie spodziewała się tego, że ktokolwiek będzie w gabinecie, nie wspominając już o zastaniu samego Rona. Zamarła w bezruchu, przywierając plecami do ściany tuż obok wejścia i bezwiednie nachylając się do przodu. Nasłuchiwała, skulona na swoim miejscu, w duchu modląc się o to, żeby akurat teraz nikt nie próbował tędy przechodzić.

Ręce drżały jej, kiedy przeczesała je palcami, próbując powstrzymać niesforne kosmyki od wpadania do oczu. Opuszkami zahaczyła o kolczyk – jedno ze srebrzystych kółeczek, które w ostatnim czasie sobie upodobała – i to ostatecznie podsunęło jej być może wątpliwy, ale za jedyny sensowny pomysł, który mogłaby wykorzystać. Pośpiesznie ściągnęła jedną z obręczy, po czym na oślep rzuciła ją na podłogę, w duchu modląc się o to, żeby wykładzina stłumiła jakiekolwiek dźwięki. Uspokojona, ostrożnie odsunęła się na kolana, dla pewności wspierając obie dłonie na ziemi, by łatwiej utrzymać równowagę.

W porządku... W razie co, po prostu zgubiłam kolczyk. Bardzo ważny dla mnie kolczyk, który...

Im więcej razy powtarzała tę wymówkę w myślach, tym mniej sensowna się wydawała, ale to stanowiło najmniej istotną kwestię. Nasłuchiwała, niemalże całkowicie pewna, że Ron musi rozmawiać z Julie, jednak nic nie wskazywało na to, żeby ktokolwiek zamierzał zareagować na słowa mężczyzny. W tamtej chwili Shannon pomyślała, że Ron równie dobrze mógł mówić do siebie – w końcu sama to robiła – jednak coś w tej teorii wydało jej się wątpliwe.

Nie miała pewności, ile tak naprawdę trwała w ciszy, czekając na... cokolwiek, co pozwoliłoby na podjęcie sensownej decyzji. W pewnym momencie doszła nawet do wniosku, że to trwa za długo i że powinna się wycofać, jednak i na to nie potrafiła się zdobyć. Z drugiej strony, jeśli ją usłyszeli i to właśnie z tego powodu przestali się odzywać...

A potem – po ciszy wystarczająco długiej, by mogła zawrzeć w sobie nawet cały wywód ewentualnego rozmówcy Rona – mężczyzna odezwał się ponownie:

– Skoro tak uważasz... – Urwał i zawahał się. Tym razem podjął przerwaną wypowiedź w o wiele krótszym czasie: – Wiem, że jest wyjątkowa. Powtarzasz to cały czas, Within. Problem polega na tym, czy oby na pewno mogę ci ufać.

Znów cisza. Tym razem nie miała już wątpliwości co do tego, że Ron musiał zwracać się do kogoś konkretnego – o ile oczywiście ta osoba odpowiadała mu bardzo szybko.

Coś w wybuchu niemalże sympatycznego śmiechu, skutecznie przyprawiło ją o dreszcze.

– Nie, moja droga – powiedział w końcu Ron. – To, że musisz mnie słuchać, wcale nie równa się temu, że jesteś mi wierna.

Kimkolwiek była Within, jej odpowiedź po raz kolejny umknęła Shannon. Dziewczyna nachyliła się jeszcze bliżej, w pewnym momencie już niemalże leżąc na drzwiach. Czuła, że ryzykuje, ale nie była w stanie się powstrzymać, zachowując się niemalże tak, jakby była w transie. Starannie zanalizowała każde kolejne słowo, jednak w głowie miała pustkę, niezdolna do tego, żeby jakkolwiek sensownie uporządkować myśli.

Usłyszała ciche kroki, świadczące o tym, że ktoś – najpewniej Ron – się przemieścił, nic jednak nie wskazywało, żeby zamierzał wyjść z gabinetu. To trochę ją uspokoiło, tym bardziej, że mężczyzna wydawał się być na tyle daleko, by w razie ewentualnych komplikacji mogła uciec.

– Och, niepotrzebnie się przejmujesz. Sama powiedziałaś, że jest silniejsza od Carol... A Julie w końcu udało się podać jej leki. Nie mamy co się przejmować tym, że ktoś ją ostrzeże, przynajmniej do rana – oznajmił ze spokojem Ron.

Shannon zamarła, uświadamiając sobie, że najpewniej właśnie usłyszała najbardziej intrygującą ją kwestię. Cokolwiek było nie tak z Joce... uniemożliwiało jej zobaczenie umarłych? To miał na myśli? Jakkolwiek by nie było, to chyba oznaczało, że środki miały działać aż do rana – kilka godzin, nie na stałe, co samo w sobie mogłoby okazać się pocieszające, ale...

Ostrożnie się wycofała, próbując zmusić odrętwiałe do współpracy i spróbować podnieść się na nogi. Zachwiała się niebezpiecznie, dla pewności musząc przytrzymać się ściany, szybko jednak zdołała odzyskać utraconą równowagę. Czuła, że wystarczy i że musi się wynosić – już, jak najszybciej, zanim sprawy skomplikują się do tego stopnia, by ucieczka okazała się niemożliwa.

Musiała zobaczyć się z Dallasem i Jocelyne, najlepiej od razu. Chciała powiedzieć im o wszystkim, co usłyszała i się wynosić – i to już, natychmiast, zanim...

– O, a to ciekawe – odezwał się ponownie Ron i coś w jego tonie sprawiło, że Shannon ponownie zastygła na swoim miejscu. – Powiadasz, że dwie rudowłose niewiasty stoją pod drzwiami i przysłuchują się temu, co mówimy? – zapytał i to wystarczyło, żeby poczuła się tak, jakby ktoś nagle zdzielił ją czymś ciężkim po głowie.

Jak...?!


Jocelyne

Bała się poruszyć albo przynajmniej otworzyć oczy. Siedziała na łóżku, ciasno obejmując nogi ramionami i wtulając twarz w uda, w naiwnej nadziei na to, że dzięki temu ból w skroniach stanie się bardziej znośny. Miała ochotę zacząć kołysać się w przód i w tył, zupełnie jakby była szalona, ale obawiała się tego, co mogłoby się wydarzyć, gdyby przesunęła się chociaż o milimetr. Już i tak miała wrażenie, że ciśnienie za moment rozsadzi jej czaszkę, a wtedy...

Och.

Mocniej zacisnęła powieki, próbując powstrzymać się przed płaczem. Ciało miała napięte do granic możliwości, chociaż już zdążyła przekonać się, że w ten sposób nie zdoła w nieskończoność chronić się przed cierpieniem. Powoli traciła poczucie czasu i świadomość tego, co tak naprawdę działo się wokół niej. Czuła, że to źle – tak samo niedobrze, jak i przeczucie, iż odebrano jej coś bardzo ważnego. To sprawiała, że odczuwała już tylko i wyłącznie niezrozumiałą, trudną do opisania słowami pustkę – coś, co nie powinno mieć miejsca, skoro nie była sama.

Dallas chciał, żeby się położyła i spróbowała zasnąć, jednak nie potrafiła się na to zdobyć. Nie sądziła, żeby była w stanie tak po prostu zamknąć oczy i odpłynąć, zresztą obawiała się tego, co mogłoby się stać, gdyby jednak się na to zdobyła. Czuła się nawet gorzej niż podczas gorączki, gotowa przysiąc, że gdyby jednak pozwoliła sobie a chwilowe ukojenie – zapadnięcie się w jakże łaskawą pustkę; w świat snów, który dzięki ojcu był jej tak bardzo znajomy – wtedy po prostu rozpadłaby się na kawałeczki. Ta myśl była głupia, a gdyby Jocelyne czuła się chociaż odrobinę lepiej, pewnie sama by samą siebie wyśmiała, jednak w tamtej chwili to właśnie strach i ból stanowiły cały jej świat.

Poczuła coś chłodnego na czole, ale nawet to nie przymusiło Joce do otwarcia oczu. Wiedziała jedynie, że Dallas cały czas przy niej siedzi, raz po raz powtarzając jej imię i chyba zadając jakieś pytania. Nie była w stanie mu odpowiedzieć, ale w zamian za to zdołała przesunąć się bliżej chłopaka, pozwalając na to, żeby wziął ją w ramiona. Zacisnęła zęby, żeby stłumić krzyk, kiedy pod wpływem gwałtownego ruchu znowu poczuła przeszywający ból, po czym próbowała rozluźnić się za sprawą dotyku swojego towarzysza. Czuła, że bawił się jej włosami, raz po raz przeczesując jasne loki i na wszystkie sposoby próbując jej ulżyć.

Och, w tamtej chwili naprawdę pragnęła powiedzieć mu, że wszystko jest w porządku – że w ten sposób pomagała – ale nawet na to nie potrafiła się zdobyć.

– Cii... – usłyszała tuż przy uchu i mimowolnie zadrżała, kiedy ciepły oddech musnął jej policzek. Był blisko, wystarczając, żeby poczuła słodki zapach jego krwi. – Coś wymyśle. Zaraz coś...

Wyrzucał z siebie jeszcze jakieś nieskładne słowa, ale nie potrafiła się na nich skoncentrować. Kręciło jej się w głowie, wszelakie myśli zaś raz po raz uciekały do tego, że jeśli natychmiast nie zrobić czegoś z tym bólem głowy, ostatecznie oszaleje. Czuła się zdesperowana bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, gotowa nawet spróbować posłużyć się mocą, chociaż telepatia zwykle wymykała się jej w takich chwilach spod kontroli. Pragnęła zrobić cokolwiek, choćby miała przypłacić to zniszczeniem połowy ośrodka, ale szybko przekonała się, że to również jest niemożliwe; Joce czuła przede wszystkim wyczerpanie i narastające zmęczenie, a to zdecydowanie nie pomagało w gromadzeniu złocistej mocy, która krążyła gdzieś po ciele.

Nie zorientowała się, kiedy Dallas wymógł na niej zmianę pozycji. Wiedziała jedynie, że w pewnym momencie osunęła się w taki sposób, że wylądowała na plecach – na jego kolanach, jak nagle sobie uświadomiła, ledwo tylko dotarło do niej, że jest jej zbyt niewygodnie, by mogła leżeć na materacu. Jęknęła i spróbowała się podnieść, jednak napotkała opor w postaci pary silnych dłoni – uścisku, spod którego w normalnej sytuacji mogłaby się uwolnić, ale w tamtej chwili całkowici ją przytłoczył.

– Joce? – Głos Dallasa dochodził jakby z oddali, ale udało jej się rozpoznać własne imię. Kiedy na dodatek zamrugała, jednak decydując się otworzyć oczy, przekonała się, że chłopak nachylał się nad nią, a jego twarz znalazła się wystarczająco blisko, by mogła poczuć ciepły oddech na policzki. – Pomogę ci, okej? Chyba wiem jak... – zaczął i być może dodał coś jeszcze, jednak w tamtej chwili przestała go słuchać.

Początkowo nie miała pewności, jak powinna rozumieć jego słowa, przynajmniej do momentu, w którym jak gdyby nigdy nic nie spróbował przycisnąć jej nadgarstka do ust. W tamtej chwili zrozumiała i to wystarczyło, by niemalże zakrztusiła się powietrzem, co najmniej oszołomiona sytuacją.

– Dallas... – jęknęła i to było wszystko, co w tamtej chwili zdołała z siebie wykrztusić.

Oddech Jocelyne przyśpieszył, urywany i płytki, jednak pomimo to mogła wyczuć słodki zapach osoki – tej samej, którą już raz jej zaoferował i którą zamierzał podzielić się również tym razem. Wiedziała, że nie może się zgodzić, jednak w głowie miała pustkę, zaś przeszywający ból sprawił, że już właściwie nie myślała logicznie. Całe ciało dziewczyny aż rwało się do tego, żeby przynajmniej spróbować sobie ulżyć, chociażby tylko poprzez to, że mogła się posilić i...

Gdyby tylko... tylko trochę...

Ja...

– Proszę... – wyszeptała, ale właściwie nie była pewna, czego tak naprawdę chciała.

Proszę...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro