Dwieście dziewięćdziesiąt cztery

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Jocelyne

Wiedziała, że powinna otworzyć oczy, ale to było trudne. Walczyła ze sobą i narastającym z każdą kolejną sekundą bólem głowy. Tak jak i podczas przebudzenia u boku Dallasa, bała poruszyć się gwałtowniej, aniżeli mogłoby być to konieczne, w obawie przed tym, jak mógłby zareagować jej organizm. Walczyła z zawrotami głowy oraz mdłościami, chociaż i tak nie miała czymś zwymiotować. To samo w sobie okazało się niezwykle uciążliwe, powoli doprowadzając dziewczynę do szału, nie dając okazji na zebranie myśli i właściwą ocenę sytuacji.

Gdzie była? Wiedziała, że leży i to bynajmniej nie na czymś szczególnie wygodnym. Wręcz przeciwnie – z równym powodzeniem mogła znajdować się na podłodze, a przynajmniej takie w pierwszej chwili odniosła wrażenie. To nie było przyjemne i w pierwszej chwili jeszcze bardziej ją zdezorientowało. Skrzywiła się, po czym spróbowała nad sobą zapanować, ogarnięta znajomym już poczuciem niepokoju, tym bardziej, że nie zapomniała, co takiego było jej celem przed utratą przytomności.

Collin... Dallas... Jeremi...

Musieli uciekać, a już zwłaszcza ona, coraz bardziej świadoma grożącego komuś o takich zdolnościach niebezpieczeństwa. Już teraz było źle, a wszystko w niej aż rwało się do natychmiastowej ucieczki – teraz, zaraz, niezależnie od konsekwencji. Z trudem zmusiła się do otwarcia oczu i zaraz spróbowała się podnieść, ale ciało odmówiło jej posłuszeństwa. Nie miała pojęcia, gdzie i dlaczego jest, a tym bardziej co powinna zrobić, żeby móc się wydostać.

W pierwszym odruchu zapragnęła zacząć krzyczeć, nawołując Dallasa, Shannon i Jeremiego, ale w ostatniej chwili się powstrzymała. Instynkt podpowiadał jej, że nadmierne zwracanie na siebie uwagi nigdy nie jest dobrym pomysłem, nie wspominając o tym, że nawet nie miała pewności, czy jest bezpieczna – oraz czy reszta przypadkiem nie wpakowała się w kłopoty. Nie po raz pierwszy skrzywiła się, porażona bólem w skroniach, niezmiennie dającym się Jocelyne we znaki i znacznie komplikującym konieczność logicznego myślenia; to wszystko było skomplikowane, a ona nie była pewna niczego, łącznie z tym, co takiego miało miejsce, zanim straciła przytomność.

– Och...

Wzdrygnęła się, słysząc cichy, kobiecy głos. Omal nie krzyknęła, mając wrażenie, że ktoś przeszył jej czaszkę rozżarzonym do białości, metalowym prętem. Aż pociemniało jej przed oczami, chociaż na wszystkie sposoby usiłowała z tym walczyć, kurczowo trzymając się resztek przytomności.

Nie miała pewności, jakim cudem udało jej się zapanować nad sobą na tyle, żeby rozejrzeć się dookoła. W pomieszczeniu, w którym się znajdowała, panował przyjemny półmrok, ale po dłuższej chwili zdołała dostrzec majaczącą kilka metrów od niej sylwetkę. Postać raz po raz zamazywała jej się przed oczami, zaś patrzenie na nią okazało się wyzwaniem i przypominało trochę spoglądanie w słońce – teoretycznie możliwe, ale absolutnie niemożliwe, jeśli nie chciało się uszkodzić oczu. Jęknęła, po czym natychmiast uciekła wzrokiem gdzieś w bok, jednak tych kilka sekund wystarczyło, żeby zarejestrowała kilka dość istotnych faktów.

To była Vicki – przyczajona w kącie, niespokojna i dziwnie odległa, ale jednak. Spoglądając na nią, Jocelyne czuła się trochę tak, jakby od świata oddzielała ją gruba szyba, ale to i tak wystarczyło. W ułamku sekundy również zrozumiała, dlaczego czuła się aż tak źle, ale to wydało się dziewczynie najmniej istotny. Jednak widziała ducha... Widziała, bo Vicki niezależnie od wszystkiego była martwa. To z kolei znaczyło, że środek, która podała jej Julie, stopniowo przestawał działać, a ona znajdowała się gdzieś na granicy – wciąż widziała, chociaż obecność takich istot stanowiła dla niej prawdziwą katorgę.

– Jeszcze trochę – wyszeptała cicho Victoria.

Nie dodała niczego więcej, najwyraźniej świadoma tego, jak jej obecność działała na ledwo przytomną dziewczynę.

Jocelyne jęknęła, bynajmniej nie czując ulgi z tego powodu. Zaraz po tym zamknęła oczy, pozwalając, żeby po raz kolejny otoczyła ją jakże łaskawa ciemność.


Shannon

Wszystko było nie tak. Czuła to całą sobą, a ostatnie wydarzenia jedynie utwierdziły ją w przekonaniu, że tak jest w istocie. Nie miała pewności, co takiego wydarzył się, kiedy Ron zorientował się, że mogłaby tkwić pod drzwiami jego gabinetu, to jednak nie miało znaczenia. Wiedziała jedynie, że pozwoliła zajść się jak dziecko, pozwalając, żeby ktoś porządnie przyłożył jej w głowę, najpewniej na kilka ładnych godzin pozbawiając przytomności.

Była przygotowana na wszystko i nic zarazem. Oczekiwała najgorszego, chociaż jednocześnie nie potrafiła jednoznacznie stwierdzić, czym to złe mogłoby być. Od chwili otwarcia oczu nerwowo krążyła po małym pokoiku, o ile w ten sposób można było określić ciasną klitkę w której się znalazła i w której nie były praktycznie niczego. Początkowo wpadła w panikę, która ostatecznie przerodziła się w czysty gniew i zanim zdążyła zastanowić się nad tym, co robi, po prostu zaczęła krzyczeć, klnąc i wyzywając na czym świat stoi. W tamtej chwili nie dbała o to, co mogłaby zdziałać swoim darem, zbyt podenerwowana, by rozważać, czy potraktowanie kogokolwiek swoim śmiertelnym wręcz krzykiem, mogłoby nieść ze sobą opłakane skutki.

Nie miała pewności, ile czasu minęło, zanim uświadomiła sobie, że wrzask tak naprawdę nie ma sensu. Kiedy naszły ją pierwsze podejrzenia, a frustracja sięgnęła zenitu, stanęła na środku swojej małej celi i zatkawszy uszy, wydała z siebie najdłuższy, najbardziej wysoki pisk, na jaki tylko było ją stać – coś o wiele potężniejszego od wokaliz, które czasami ćwiczyła, zanim nabrała przekonania, że jej głos potrafi być niebezpieczny. Krzyczała tak długo, aż ostatecznie zabrakło jej tchu, co w przypadku kogoś, kto śpiewał praktycznie od zawsze, trwało dłuższą chwilę – najpewniej wystarczającą, żeby zabić, gdyby ktoś znalazł się w zasięgu rażenia. Co więcej, podczas tych prób miała wrażenie, że ziemia trzęsie się w posadach i że wszystko wokół za moment rozpadnie się na kawałeczki, jednak ostatecznie nic z tych rzeczy nie miało miejsca.

Zniechęcenie pojawiło się później, a ona ciężko osunęła się na kolana, dysząc tak szybko, jakby dopiero co przebiegła maraton. Drżała niekontrolowanie, prawie tego nieświadoma, zarówno przez nadmiar emocji, jak i wycieńczenie, które nagle poczuła. To nie ma sensu, pomyślała i chociaż nie miała pewności, ostatecznie doszła do wniosku, że pokój był dźwiękoszczelny. Była tutaj zamknięta – w niewielkiej, kwadratowej celi, w której prócz drzwi wyjściowych nie było niczego. W pewnym momencie nawet dotknęła ścian, niemalże spodziewając się tego, że odkryje wyściełające je miękkie materace, ale nic podobnego nie miało miejsca. No cóż, najwyraźniej było im wszystko jedno, czy przypadkiem nie zrobi sobie krzywdy.

Najgorsze w tym wszystkim było to, że z pokojem, w którym się znajdowała, coś zdecydowanie było nie tak. Początkowo nie zdawała sobie z tego sprawy, przynajmniej do momentu, w którym nie pogrążyła się w całkowitej ciszy – tak nieprzeniknionej i ostatecznej, jakiej nie zaznała nigdy dotąd. Trwała w bezruchu, bezmyślnie wpatrując się w bliżej nieokreślony punkt w przestrzeni tak długo, aż obraz zaczął zamazywać jej się przed oczami. Zamrugała kilkukrotnie, po czym podciągnęła kolana pod brodę, ciasno obejmując się ramionami, by zajmować jak najmniej miejsca. Czuła się nieswojo, porażona wszechogarniającym milczeniem; nie raz trwała w ciszy, ale ta, która panowała w tym miejscu...

Zadrżała, ogarnięta niepokojącą myślą o tym, do czego mogło doprowadzić ją to zamknięcie. Kiedy zaczęła podejrzewać, że z jej głosem coś jest nie tak, bardzo dużo czytała o emisji dźwięku, próbując znaleźć jakiekolwiek wskazówki albo odpowiedzi na dręczące ją pytania. Wiedziała o istnieniu pomieszczeń, które prawie że idealnie odcinały przebywającą wewnątrz osobę od jakichkolwiek bodźców zewnętrznych. Zdawała sobie również sprawę z tego, że idealna, niczym niezmącona cisza potrafiła prowadzić do szaleństwa. Początkowo w to nie wierzyła, ale brak dźwięku – przejmujący, wręcz oszałamiający – mógł okazać się znakomitą formą tortury, z kolei ona...

Musiała się uspokoić. Cokolwiek by się nie działo, powinna była spróbować się rozluźnić i zacząć myśleć logicznie, jeśli nie chciała wcześniej wpaść w panikę. Wszystko było w porządku, przynajmniej na razie, tym bardziej, że wciąż żyła. Gdyby naprawdę chcieli ją zabić, zrobiliby to, tym bardziej, że była nieprzytomna. Ktoś prędzej czy później miał się pojawić, a do tego czasu pozostawało jej już tylko zawalczyć o zachowanie zdrowych zmysłów. Pomyślała, że mogłaby raz jeszcze spróbować zasnąć, chociaż zarazem nie potrafiła się na to zdobyć. Bała się tego, co mogłoby się wtedy wydarzyć, tym bardziej, że nawet nie byłaby świadoma rzeczy, które działyby się wokół niej w tym czasie. Co więcej, czuła się zbytnio pobudzona, by mogła tak po prostu na to pozwolić.

Jest jeszcze Aldero, tak?, pomyślała mimochodem. Nie zostawi tak tego, tym bardziej, że również Joce jest gdzieś tutaj, więc...

Zacisnęła powieki, w nadziei na to, że w ten sposób uda jej się łatwiej skoncentrować. O Boże, to było okropne – ta cisza, samotność i niepewność co do tego, co mogło wydarzyć się za chwilę. Czuła się bezradna i to pomimo zdolności, którymi dysponowała, a o którym nagle zaczęła myśleć jak o potencjalnej broni. Uznała, że to co najmniej szalone, ale chyba naprawdę tak było, co zdążyła już sobie udowodnić, zabijając tamtego psa. Gdyby do tego wszystkiego wiedziała, jak najlepiej wykorzystywać własny krzyk, być może wszystko stałoby się prostsze, ale do tego czasu, zwłaszcza w tym miejscu, pozostawało jej co najwyżej czekanie na ratunek.

Najgorsze w tym wszystkim była wyła właśnie niepewność względem tego, co działo się z resztą. Wiedziała chociażby o tej dziewczynie, Vicki, która z dnia na dzień zniknęła z ośrodka. W gruncie rzeczy mogli zrobić z nią cokolwiek i... Ba! Z nimi wszystkimi. Mogli ich pozabijać albo więzić, a potem postarać się, żeby nikt nigdy nie poznał prawdy na temat tego, co działo się w tym miejscu. Projekt Beta najwyraźniej doskonale się przygotował, być może od samego początku biorąc pod uwagę każdą możliwości. Zamierzali ich wykorzystać, a skoro sprawy się skomplikowały, najwyraźniej zamierzali w tym celu użyć... trochę bardziej zdecydowanych środków.

W tamtej chwili dotarło do niej, że to wszystko od samego początku było do przewidzenia. Początkowo nie miała pojęcia, jaki sens mają te dni, podczas których po prostu przebywali w tym miejscu, czekając na pomoc, która ostatecznie nie nadeszła. Nie rozumiała, dlaczego jako jedyna została wprost poinformowana o tym, że chodzi o jej umiejętności, podczas gdy reszcie wmawiano chorobę. Może problem polegał na tym, że z jakiegoś powodu uznali ją za słabą – za kogoś, kto będzie na tyle zdesperowany, że zrobi dosłownie wszystko, byleby pokazać mu odpowiedni kierunek. Tak chyba było w istocie, przynajmniej początkowo, bo później sama zaczęła spoglądać na pewne sprawy w inny, bardziej świadomy sposób. Obserwowała świat wokół siebie i stopniowo zauważała coraz więcej, również to, jak bardzo różniła się od Jocelyne, Dallasa czy nawet Collina. Oni wbrew wszystkiemu byli bardziej zdecydowani – na swój sposób mniej ufni, świadomi swoich umiejętności i... o wiele mniej skorzy do współpracy, a przynajmniej takie odniosła wrażenie.

Inną kwestią było również to, że Shannon sama szukała pomocy. Joce co prawda też, ale jednak pozostawała w oczach prowadzących małolatą, którą łatwiej zatrzymać w tym miejscu, wmawiając nieistniejące problemy i w ten sposób starając się odciąć ją od rodziny. W tamtej chwili zaczęła zastanawiać się nad tym, czy we wszystkich przypadkach w grę wchodziły kłamstwa, czy może niektórzy rodzice naprawdę byli na tyle beznadziejni, by zamknąć gdzieś swoje dziecko, byleby pozbyć się „kłopotu".

Z jej perspektywy jawiło się to jako co najmniej przerażające.

Zawahała się, próbując uporządkować sensownie wszystko to, co wiedziała. Zakładała, że skoro już tutaj trafili, musiał istnieć jakiś powód, dla którego przez cały ten czas dawano im tyle swobody, przez co czuła się bardziej jak na jakiejś kolonii, a nie w ośrodku, w którym podobno zamierzano pomagać. W tamtej chwili przyszło jej do głowy, że tak naprawdę chodziło o uśpienie czujności i obserwację, tym bardziej, że prowadzący doskonale musieli zdawać sobie sprawę z tego, jakie umiejętności posiadał każdy z upatrzonych przez nich obiektów. To wyjaśniało ten pokój albo to, co dostała Jocelyne, a co – jeśli dobrze zrozumiała – na dłuższy czas ograniczyło jej zdolności. Wszystko było zaplanowane, ale skoro tak było...

Och, poza tym Ron w rozmowie z kimś, kogo tożsamości Shannon wciąż nie potrafiła ustalić, jasno zasugerował, że najbardziej intrygowały go umiejętności Joce. To ona z jakiegoś powodu była w centrum zainteresowania, co zresztą nie wydawało się szczególnym zaskoczeniem, jeśli faktycznie poruszała się pomiędzy światami żywych i umarłych. Mogła tylko zgadywać, co tak naprawdę potrafiła dziewczyna, zwłaszcza biorąc pod uwagę jej faktyczną naturę. Kwestia wampiryzmu, krzyżówek i istot nadnaturalnych wciąż brzmiała niedorzecznie, ale bez wątpienia miała jakiś wpływ na moce małej Licavoli. Shannon nie miała pojęcia, czy prowadzący projekt zdawali sobie sprawę z tego, że trafiła im się wyjątkowo uzdolniona nieśmiertelna, ale nawet jeśli tak nie było, jedno wydawało się oczywiste: tak czy inaczej zamierzali ją wykorzystać. Jakkolwiek miałoby to wyglądać.

Bezwiednie zaczęła kołysać się w przód i w tył, czując się trochę tak, jakby jednak stanowiła jedną z pacjentek zakładu psychiatrycznego. To śmieszne... Ale nie raz zapowiadałam, że kiedyś zwariuję, pomyślała i niewiele brakowało, żeby roześmiała się histerycznie. Gdyby do tego wszystkiego nagle wpadła na jakiś cudowny sposób, żeby się wydostać, wtedy byłoby znakomicie.

Chciała tego czy nie, teraz pozostawało jej tylko czekać.


Beatrycze

Czuła, że On może być na nią zły – nie tak po prostu, ale w sposób, którego zdecydowanie wolałaby nie zaznać. Zdawała sobie sprawę z tego, że po raz kolejny igra z ogniem, aż prosząc się o karę, tym bardziej, że już kilkukrotnie wprawiła Ciemność w gniew, przy okazji narażając wszystkich tych, na których tak bardzo jej należało. Chociaż od czasu, kiedy stracił nad sobą panowanie w stopniu wystarczającym, żeby podnieść na nią rękę, minęło kila lat, Beatrycze doskonale pamiętała to, jak wtedy się czuła – nacisk palców obejmujących jej gardło, jego niepokojące spojrzenie i to, jak bardzo obawiała się o bezpieczeństwo malutkiej wtedy Eleny.

Od tamtego czasu dnia usiłowała mu nie podpaść, przynajmniej nie w rażący sposób, bo musiał wiedzieć o tym, że regularnie kręciła się przy Jocelyne, decydując się czuwać nad dziewczyną. Ciemność wiedziała wszystko (tak przynajmniej wydawało się Beatrycze), ale z jakiegoś powodu nie przeszkadzało mu to, że mogłaby opiekować się małą Licavoli, próbując trzymać na dystans wszystkie złe istoty, które kręciły się przy nekromantce. Widziała przerażenie Joce i wolała trzymać się na dystans, tym bardziej, że już nie miała do czynienia z niemowlęciem, które przez długie godziny potrafiło gaworzyć radośnie, kiedy siedziała nad jej kołyską i nuciła kołysanki. Przez lata wiele się zmieniło, a Jocelyne w naturalny sposób zatraciła zdolność widzenia umarłych – tylko po to, by wraz z okresem dojrzewania ta odezwała się ponownie, niosąc przede wszystkim strach i wątpliwości.

Jakkolwiek by nie było, On z jakiegoś powodu nie próbował ograniczać wizyt Beatrycze w tym świecie – przynajmniej tak długo, jak ta trzymała się na dystans. Czasami nie pojmowała tej istoty, a tym bardziej planu, który miał względem niej i jej przodkiń. Teraz z kolei obserwował Elenę i to zaczynało być przerażające, Trycze z kolei z coraz większym niepokojem obserwowała rozwój sytuacji. Niemożność podjęcia jakichkolwiek działań, zaczynała doprowadzać ją do szału, zaś to, że teraz zagrożona była nie tylko jej wnuczka, ale również Joce, nie pozwalało jej spełniał roli, którą chcąc nie chcąc przyjęła całe lata temu.

Mimo wszystko nie była zaskoczona tym, że nerwy ostatecznie jej puściły i zdecydowała się na reakcję. Nawet nie zastanawiała się nad tym, co robi, świadoma tylko i wyłącznie tego, że nie może zachować bierności. Jeśli zamierzał ją za to ukarać, trudno; musiała się wtrącić, nawet jeśli to zdecydowanie zaprzeczało temu, że mogłaby być po prostu Obserwatorką.

Wiedziała, gdzie jest Jocelyne, ale nie zdecydowała się pojawiać przy dziewczynie. Wyczuła obecność kogoś innego, co jednoznacznie utwierdziło ją w przekonaniu, że pół-wampirzyca już i tak musi się męczyć, próbując znosić obecność którejkolwiek z dusz. Poruszyła się niespokojnie, bynajmniej nie czując się dobrze z tym, że ktokolwiek mógłby się do Joce zbliżyć, ale przynajmniej tymczasowo musiała to zignorować, w zamian gorączkowo zastanawiając się nad tym, co innego mogłaby zrobić. Nikt jej nie widział, zresztą przebywanie w tym świecie, zawsze wiązało się z olbrzymim wysiłkiem, który w nerwach tym trudniej było jej znosić.

Nie miała pewności jak długo krążyła najpierw po korytarzach, a później po okolicach ośrodka. Udało jej się znaleźć Shannon, ale to również wydawało się marnym pocieszeniem, skoro w żaden sposób nie była w stanie dziewczyny uwolnić. Było jeszcze tych dwóch chłopców, którzy chyba troszczyli się o Jocelyne, ale i to nie dawało Beatrycze większego pola manewru. Co więcej, w samym ośrodku było coś, co niezmiennie sprawiało, że kobieta czuła się nieswojo, woląc trzymać się na dystans. Początkowo to uczucie wzbudzało w niej czyste przerażenie, póki nie uprzytomniła sobie, że dobrze je zna – co prawda w o wiele intensywniejszej formie, ale jednak.

To Ciemność wzbudzała w niej najgorsze emocje, przez co krótko po przybyciu Joce do ośrodka pomyślała, że już nie tylko Elena jest obserwowana. Dopiero później dotarło do niej, że to coś łagodniejszego – rodzaj aury, którą dobrze znała przez bliskość Jego dzieci, chociaż widywała je tak rzadko. Potrafiła rozpoznać demona, chociaż odkrycie tego, że jeden z nich mógłby mieć związek z Projektem Beta, wprawiło ją w konsternację. To wszystko nie miało sensu, przynajmniej na pierwszy rzut oka, a przynajmniej takie odniosła wrażenie, woląc dla pewności trzymać się od tej istoty z daleka. Gdyby On jednak nie miał pojęcia o jej wizytach u Jocelyne i przypadkiem dowiedział się o wszystkim... Nie mogła aż tak ryzykować, chociaż zarazem zdawała sobie sprawę z tego, że istniały o wiele poważniejsze problemy, aniżeli jej bezpieczeństwo. Najistotniejsze pozostawało to, by mogła okazać się przydatna, a tego zdecydowanie nie osiągnęłaby, gdyby podpadła.

Wciąż o tym myślała, kiedy jej uwagę przykuło coś innego. Na początek zamarła, nasłuchując i nie mając pewności co do tego, czy przypadkiem się nie pomyliła, szybko jednak nabrała pewności, że jednak los sprzyja zarówno Joce, jak i pozostałym. Dzięki bogini..., pomyślała i błyskawicznie przemieściła się, materializując tuż za wysokim odgrodzeniem, które miało chronić ośrodek przed niezapowiedzianymi gośćmi (a uczestników projektu przed ucieczką). Bez trudu zauważyła cztery znajome postaci, a jej entuzjazm odrobinę przygasł, zwłaszcza kiedy rozpoznała... niepokojąco młodziutką grupkę. Zdążyła już zaobserwować, że plany Aldero i Cammy'ego nie zawsze wychodziły dobrze, prawie nigdy nieprzemyślane; to mogło okazać się niebezpieczne, zresztą sama nie miała pewności, jak powinna im pomóc. Nie, skoro żaden z nich jej nie widział.

Był jeszcze jeden chłopak, tym razem całkowicie Beatrycze obcy. Zmarszczyła brwi, przypatrując się jego dość egzotycznym rysom twarzy oraz śniadej skórze; coś w cechach urody nieznajomego zdradzało przynależność do jednego z dawnych plemion, a przynajmniej takie odniosła wrażenie. Co więcej, prawie na pewno był zmiennokształtnym i...

Och, trzymał się blisko Claire Prime.

Widok dziewczyny sprawił, że Beatrycze bez chwili wahania przesunęła się bliżej, coraz bardziej podekscytowana. Dziewczyna była uzdolniona, na dodatek w sposób, przez który z powodzeniem można było nazwać ją wieszczką, a to mogło okazać się rozwiązaniem, którego tak bardzo potrzebowała.

Gdyby tylko potrafiła to wykorzystać...

Gdyby tylko mogła dać im jakąkolwiek wskazówkę...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro