Dwieście dziewięćdziesiąt dwa

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Jocelyne

Gwałtownie wyprostowała się w ramionach Dallasa, czując się trochę jak przyłapane na gorącym uczynku dziecko. Jeremi jedynie przystanął w progu, wymownie unosząc brwi i przez ułamek sekundy sprawiając wrażenie kogoś, kto ma wielką ochotę na to, żeby dla pewności się ewakuować. Ostatecznie tego nie zrobił, w zamian w pośpiechu zamykając za sobą drzwi, jakby obawiając się tego, że ktoś mógłby za nimi podążać.

– Gdzie jest Shannon? – zapytał zamiast powitania. W jego tonie było coś, co z miejsca przyprawiło Jocelyne o dreszcze.

– Nie tutaj – rzucił niecierpliwie Dallas. – Co...?

Jeremi jedynie pokręcił głową. Już wcześniej dało się wyczuć, że jest podenerwowany – i to najdelikatniej rzecz ujmując – jednak w tamtej chwili do Joce dotarło, że to coś więcej, aniżeli zwykły niepokój. Mimowolnie skrzywiła się, znów zaczynając odczuwać pulsowanie w skroniach, teraz przytłumione przez nadmiar emocji oraz krew, która dodała jej ciału energii.

– Co się stało? – zapytała, decydując się zadać pytanie, którego ostatecznie nie skończył Dallas.

Miała złe przeczucia, chociaż w żaden sposób nie potrafiła ich sprecyzować. Spojrzała na Jeremiego, co najmniej porażona tym, jak bardzo blady i niespokojny się wydawał. W oczach chłopaka zdołała doszukać się determinacji, która zaskoczyła ją nawet bardziej niż to, że mógłby bez pukania wparować do zajmowanej przez nią sypialni. Nawet nie potrafiła się za to zdenerwować, aż nazbyt świadoma tego, że musiał mieć powody i to na dodatek dość poważne, skoro był aż do tego stopnia poruszony.

W pamięci wciąż miała ich ostatnią rozmowę, a zwłaszcza to, jak zachowywał się, zanim ostatecznie zostawiła go samego. Nie potrafiła stwierdzić, czy jakoś otrząsnął się z szoku, w końcu akceptując to, że Carol naprawdę mogłaby się z nią skontaktować, to jednak w tamtej chwili wydało się Joce najmniej istotne. Cokolwiek miało miejsce, musiało wiązać się z czymś o wiele poważniejszym, a skoro Jeremi do tego wszystkiego pytał o Shannon...

– Nie wiem, ale nie podoba mi się to – oznajmił z powagą Jeremi. – Mógłbym przysiąc, że słyszałem krzyk, poza tym... Och, coś po prostu podpowiadało mi, że powinienem tutaj przyjść – dodał, wyraźnie skonsternowany.

Ktoś, czyli Carol?, pomyślała mimowolnie, ale nie odważyła się zadać tego pytania. To nie była pora na takie rozmowy, Jocelyne zresztą wciąż nie dawało spokoju to, że od jakiegoś czasu nie widziała już ani Rosy, ani siostry Jeremiego. Jego pojawienie się w chwili, w której czuła się aż tak źle, a wszystko w niej aż rwało się do ucieczki, mogło być zwykłym przypadkiem, dziewczyna jednak nie potrafiła uwierzyć, że tak jest w istocie. Miała wrażenie, że chodzi o coś o wiele bardziej złożonego – że to znak, którego nie należało ignorować, bo w innym wypadku sprawy mogły potoczyć się naprawdę źle.

Spróbowała usiąść samodzielnie, przy okazji dając Dallasowi do zrozumienia, że już może ją puścić. W duchu dziękowała patrzności za to, że Jeremi najwyraźniej nie zauważył niczego szczególnie podejrzanego w zachowaniu jej i podtrzymującego ją chłopaka, tym samym najpewniej nie zdając sobie sprawy z tego, że chwilę wcześniej mogłaby żywić się czyjąkolwiek krwią. Już i tak miała poważne kłopoty w związku z tym, czego dowiedzieli się Dallas i Shannon, a przynajmniej zakładała, że właśnie tak będzie, kiedy już uda im się opuścić ośrodek.

– Krzyk... – Głos Dallasa sprowadził ją na ziemię, przypominając o najważniejszej kwestii. – Shannon krzyczała...

– To źle – stwierdziła, nie mogąc się powstrzymać.

Obaj spojrzeli na nią tak, jakby podejrzewali, że całkiem już zwariowała, bo to było aż nadto oczywiste. Czyjkolwiek wrzask zwykle nie wróżył niczego dobrego, chociaż w przypadku Shannon efekt mógł być jeszcze bardziej niepokojący. Kto jak kto, ale Jocelyne doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że ta dziewczyna jest wyjątkowa – ona i jej głos, chociaż wciąż nie mieli pewności, jak daleko sama zainteresowana mogłaby się dzięki temu posunąć.

Wypuściła powietrze ze świstem, po czym potarła skronie, próbując jakkolwiek doprowadzić się do porządku. Natychmiast poczuła na sobie zaniepokojone spojrzenie Dallas; nieznacznie pokręciła głową, próbując zapewnić go, że jakoś dawała sobie radę, ale to wyraźnie mu nie wystarczało.

– Wciąż cię boli – nie tyle zapytał, co po prostu stwierdził fakt.

– Tylko trochę – skłamała, woląc nie ryzykować, że znowu zasugeruje coś szalonego, zwłaszcza przy Jeremim. Nie miała siły i czasu na to, żeby tłumaczyć kolejnej osobie tego, kim była. – Zresztą to teraz nieważne, tak?

Spojrzała na nowoprzybyłego chłopaka, w nadziei na to, że ten to potwierdzi, Jeremi jednak nie zamierzał tego zrobić. W zamian podejrzliwie zmierzył ja wzrokiem, wydając się nad czymś intensywnie myśleć.

– Co się dzieje?

Dallas jęknął, wyraźnie sfrustrowany.

– Sam nie wiem. Joce od kilku godzin płacze z bólu i to mniej więcej tyle, ile wiemy – przyznał niechętnie, najwyraźniej nie ufając niechcianemu gościowi. Z drugiej strony, może po prostu był zły za to, że ktokolwiek pojawił się w tak intymnym momencie, co zresztą wydało się Jocelyne idealnie do niego pasować. – Ale mówiliśmy o Shannon, tak? Nie widziałem jej, jednak...

– Boli cię głowa? – zapytał Jeremi, chyba nawet nie zdając sobie sprawy z tego, że wszedł komukolwiek w słowo. Jego uwaga jak na zawołanie skupiła się na Jocelyne. – Od kiedy? Cholera, mówiłem, że masz niczego od nich nie brać! – zdenerwował się, a ona drgnęła, po czym mimowolnie przesunęła się bliżej Dallasa.

– Nic nie brałam – obruszyła się. – No... Przynajmniej nie specjalnie – sprostowała, bo Jeremi spojrzał na nią z powątpiewaniem.

Chłopak zacisnął usta, przez dłuższą chwilę sprawiając wrażenie kogoś, kogo w każdej chwili może trafić szlag.

– O czym wy mówicie? – zniecierpliwił się Dallas. – Co miałaby niby brać?

Jeremi puścił jego słowa mimo uszu, bardziej zaaferowany czymś innym.

– Carol też faszerowali lekami po których źle się czuła. Początkowo sama chciała, zresztą ci to mówiłem – zwrócił się bezpośrednio do niej. – Dzięki temu przestała ich widzieć, ale... Jak bardzo boli cię głowa? – zapytał podejrzliwie.

– Chwilę temu miałam wrażenie, że za moment coś rozsadzi mi ją od środka – powiedziała zgodnie z prawdą; nie zamierzała rozwodzić się nad tym, co takiego przyniosło jej chociaż częściową ulgę... Albo raczej kto.

Chłopak skrzywił się, po czym nerwowym ruchem przeczesał włosy placami. Dotychczas rude kosmyki przy braku światła wydawały się niemalże czarne.

– Niedobrze – ocenił, a Jocelyne nie po raz pierwszy zadrżała w odpowiedzi na jego słowa. Mimo wszystko zabrzmiało to jak eufemizm. – Musimy się stąd wynosić i to natychmiast.

Spojrzała na niego w oszołomieniu, tym bardziej, że niejako potwierdzał to, co sama zdecydowała wymyślić. Skoro do tego wszystkiego również Jeremi miał takie same odczucia, coś zdecydowanie było na rzeczy.

– Teraz? – Dallas wydawał się co najmniej zaskoczony. – Joce przecież nie...

Spróbowała poderwać się na równe nogi, bynajmniej nie czekając na to, aż chłopak dokończy. Na moment pociemniało jej przed oczami, ale nie straciła równowagi, ostatecznie zdolna do tego, żeby uchwycić pion.

– Poradzę sobie – zapewniła, chociaż wcale nie była tego taka pewna. – Co z Shannon? Poza tym... Przestałam ich widzieć? – zapytała pod wpływem impulsu, zwracając się bezpośrednio do Jeremiego.

– Nie mam pojęcia – przyznał wprost. – Może. Carol twierdziła, że to przejściowe... – Zawahał się na moment, wyraźnie niechętny temu, żeby mówić o siostrze. – Musiała brać te leki stale, żeby utrzymać efekt, ale... No, sama wiesz – dodał i rzucił jej znaczące spojrzenie. – Z tym, że nie przechodziła tego aż tak źle.

Jocelyne puściła jego uwagę mimo uszu, mając wrażenie, że gorsze samopoczucie wynikało przede wszystkim z tego, kim była. Nieśmiertelni wszystko odbierali w o wiele bardziej intensywny sposób, wrażliwi na każdy, nawet najmniej istotny bodziec.

Wyczuła ruch za plecami, a chwilę później Dallas jak gdyby nigdy nic otoczył ją ramieniem. Nie zaprotestował, nie kryjąc tego, że czuła się przy nim o wiele bezpieczniej. Co więcej ufała mu, a to mogło okazać się kluczowe w obliczu tego, co jednak zamierzali zrobić. Musiała wykorzystać okazję, tym bardziej, że Jeremi również wydawał się chętny do tego, żeby z nimi pójść. Nie poruszała tematu tego, co powiedział jej podczas ostatniej rozmowy, nie chcąc ryzykować tego, że mógłby zmienić zdanie, nie zmieniało to jednak faktu, że z perspektywy Joce zemsta nie była warta tego, żeby ryzykować życie.

– W porządku – odezwał się Dallas. W jego głosie wyczuła wyraźną rezerwę, ale przynajmniej nie próbował nakłaniać ją do zmiany decyzji. – W takim razie spadamy stąd. Przynajmniej Joce, a ja poszukam Shannon i...

– Nie ma mowy – przerwała mu. – Żadnego rozdzielania. W filmach nigdy nie wychodzi z tego nic dobrego – zauważyła przytomnie.

Spojrzał na nią tak, jakby jednak zaczynał wierzyć w to, że była szalona.

– To nie jest film – przypomniał, chociaż dotychczas to ona próbowała być tą rozsądniejszą.

– Tym bardziej. – Ujął ją pod ramię, trochę jakby była dzieckiem, którego za wszelką cenę trzeba było przypilnować. – Pójdziemy do wyjścia. Ja zajmę się kamerami, chociaż w tej chwili jest mi absolutnie wszystko jedno, czy coś nagrają – stwierdził, przybierając zaskakująco rzeczowy ton. Brzmiał jak rasowy strateg, a przynajmniej takie odniosła wrażenie; co prawda do charyzmy Isabeau było mu daleko, ale mimo wszystko... efekt okazał się interesujący. – Nie jestem pewien, co zrobimy później, ale tym możemy przejmować się, kiedy już się stąd wyrwiemy.

– Mieszkam w Seattle – powiedziała, decydując się postawić sprawy jasno. – Wystarczy, że znajdziemy telefon, a wtedy wszystko załatwię. W najgorszym wypadku czeka nas długi spacer, ale mimo wszystko...

– Omówimy to potem – przerwał, a na jego ustach pojawił się blady, nieco gorzki uśmieszek. – Dobrze, że przynajmniej ty jedna jesteś pewna swojej rodziny – dodał i to wystarczyło, żeby zapragnęła go przytulić.

Chciała mu odpowiedzieć – rzucić cokolwiek na temat tego, że wszystko będzie w porządku – ale nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów. Pamiętała, co takiego powiedział jej o swojej rodzinie i chociaż dla niej wciąż pozostawało czymś nie do pojęcia, mimo wszystko pragnęła go pocieszyć. Problem polegał na tym, że szczerze wątpiła w to, żeby jakiekolwiek słowa wystarczyły – nie w sytuacji, w której Dallas niejako nie miał gdzie pójść.

Poczuła gniew, chociaż starała się go nie okazywać. Miała ochotę wprost wykrzyczeć kilku osobom, które podobno uważały się za „rodzinę" chłopaka, co takie o nich myślała. Być może była głupia, ale od zawsze wychowywała się w przekonaniu, że najbliżsi wspierają – są po to, żeby chronić tych, którzy pozostawali dla nich ważni. Z jej perspektywy rodzina nie tylko okazywała jej miłość, ale też stanowiła podstawę znanej Joce definicji poczucia bezpieczeństwa; gwarancję tego, że nic złego nie mogło jej spotkać i że zawsze – niezależnie od sytuacji – miała gdzie uciec.

Dallas tego nie zaznał.

W tamtej chwili czuła się trochę tak, jakby była jedyną osobą, której tak naprawdę mógł zaufać – i to jawiło jej się jako równie cudowne, jak i przerażające.

– Musimy iść.

Głos Jeremiego wyrwał ją z zamyślenia, tym bardziej, że zdążyła już o obecności chłopaka zapomnieć. Mimowolnie wzdrygnęła się i oderwawszy wzrok od twarzy Dallasa, chcąc nie chcąc przeniosła wzrok na brata Carol.

– Jasne – zreflektowała się pośpiesznie. – Ja tylko...

Nie miała okazji na to, żeby dokończyć.

– Wybieracie się dokądś?


Claire

Nie była pewna, która jest godzina, ale to z jakiegoś powodu nie miało dla niej znaczenia. Nie przejmowała się również tym, że już jakiś czas temu zrobiło się ciemno i że przynajmniej teoretycznie powinna była wracać do domu. Co prawa w Mieście Nocy nigdy nie było szczególnego problemu z tym, żeby wychodziła po zmroku, jednak w teraz sprawy miały się trochę inaczej, a Claire wolała nie sprawdzać, jak daleko sięgała cierpliwość Rufusa. Już nawet nie chodziło o demony czy... jakiekolwiek inne, niepokojące rzeczy, ale o sam fakt tego, że była z Sethem; była skłonna założyć się, że wampirowi nie miało przypaść to do gustu, nawet pomimo tego, że już od dawna była dorosła.

Jakkolwiek by nie było, nie miała ochoty na to, żeby wracać, chociaż nie sądziła, że kiedykolwiek będzie to możliwie. Przy Secie czuła się coraz pewniej, przynajmniej tak długo, jak pozostawał w ludzkiej formie. Wiedziała, że prędzej czy później będzie musiała zaakceptować również to, co potrafił, nie będąc w stanie ciągle udawać, że on i wilk, w którego był w stanie się zmienić, to dwa oddzielne byty, jednak przynajmniej tymczasowo mogło to poczekać. Już i tak ledwo oswajała się ze Star, mimo wszystko wzdrygając się za każdym razem, kiedy to wielkie stworzenie z jakiegoś powodu ocierało się o nią albo znienacka podbiegało, by (jak przynajmniej twierdził Clearwater) móc się przywitać.

To było skomplikowane, a Claire momentami sama nie była pewna na czym stoi. Nie żałowała tego, że ostatecznie zaufała Sethowi, pozwalając mu zbliżyć się do siebie i eksperymentować z jej strachem, ale wciąż miała wrażenie, że nie daje mu wszystkiego, czego mógłby oczekiwać po dziewczynie, którą sobie wpoił. W gruncie rzeczy zachowywali się trochę jak dzieci – oboje niepewni, ostrożni i nie mający pojęcia, w jaki sposób powinni zachowywać się względem siebie. Co prawda już przynajmniej nie rzucała się do ucieczki na widok jego, Star czy w chwilach, w której ją chłopak ją dotykał, ale mimo wszystko...

Poza tym był jeszcze ten pocałunek.

Pomijając Deana, tak naprawdę nie miała żadnego doświadczenia w związku z tym, jak należało obchodzić się z mężczyznami. Z Sethem wszystko było inne, a ona nie czuła się aż tak onieśmielona, jak przy początkach relacji z wampirem, który ostatecznie ją zdradził. Było w zmiennokształtnym coś takiego, co sprawiało, że mimowolnie zaczynała mu ufać, zaś pocałunek odebrała jako coś niezwykle subtelnego, nieśmiałego i będącego w stanie sprawić jej przyjemność. To kazało się dla Claire kolejnym zaskoczeniem, bo nie sądziła, że przez złe wspomnienia zdoła poczuć się dobrze przy kimkolwiek, a już zwłaszcza dzieciaku, który okazyjnie przemieniał się w przerażające ją zwierzę.

Tak czy inaczej, nie miała Sethowi niczego za złe, a spotykanie się z nim zaczynało być dla niej czymś absolutnie naturalnym. To, że mama stała po jej stronie, wiele ułatwiało, bo już nie musiała zastanawiać się nad tym, jak zorganizować kolejne wyjście i nie ryzykować tego, że wpojony w nią chłopak przez to ucierpi. Co prawda wciąż nie miała odwagi nazwać rzeczy po imieniu – tego, że wspólne spacery do lasu albo miasta już podchodziły pod kategorię randek – ale mimo wszystko czuła różnicę, z kolei to... No cóż, wcale jej nie przeszkadzało. To, że Seth coraz częściej był blisko, a czasami jej dotykał, również nie.

No cóż, mimo wszystko był delikatny; nie naciskał, tak jak obiecał, nie miała zresztą wrażenia, żeby zachowanie dystansu kosztowało go szczególnie dużo wysiłku. Gdyby miała do czynienia z kimś innym i nie poznała istoty wpojenia, pewnie nie byłaby względem Setha aż tak ufna, niemniej sens, który płynął z legend Quileutów, zmieniał wszystko.

Całą sobą czuła, że chodziło o nią – nie o jej ciało albo (Bogini, uchowaj!) możliwość szybkiego zaciągnięcia jej do łózka. Wpojenie sprawiało, że chłopak chciał ją uszczęśliwić; na swój sposób faktycznie wydawało się piękne, będąc niczym ten szczególny rodzaj miłości, w którym naprawdę chodziło o dobro drugiej połówki. To sprawiało, że momentami wciąż miała wrażenie, że na to nie zasłużyła, zwłaszcza mając w pamięci to, jak traktowała Setha na samym początku, nigdy jednak nie próbowała mu o tym przypominać, aż nazbyt świadoma tego, jak by zareagował. Nie czuła się dobrze z tym, że w jego oczach mogłaby być idealna, nawet w chwilach, w których zachowywała się w pozostawiający wiele do życzenia sposób albo w gorszych momentach narzucała kolejne ograniczenia, miała jednak wrażenie, że o wiele rozsądniej będzie po prostu taki stan rzeczy zaakceptować.

– O czym myślisz? – usłyszała i aż wzdrygnęła się, kiedy Seth zdecydował się wyrwać ją z zamyślenia. Spojrzała na niego z wyrzutem, co skwitował nieco nerwowym śmiechem, dla lepszego efektu wyrzucając obie ręce ku górze. – Wybacz. Odleciałaś mi po prostu – wyjaśnił i coś w wyrazie jego twarzy sprawiło, że momentalnie poczuła się spokojniejsza.

– Hm... Zamyśliłam się – odpowiedziała wymijająco.

Seth wywrócił oczami, bynajmniej nieusatysfakcjonowany takim tłumaczeniem.

– O, tak, to akurat zauważyłem – zauważył przytomnie. – Nie żebym oczekiwał tłumaczenia, ale kiedy tak robisz... Po prostu czasami nie wiem, co powinienem myśleć – wyjaśnił, a ona westchnęła, nie po raz pierwszym rozbrojona jego szczerością.

– Zastanawiałam się po prostu, która jest godzina – wyjaśniła. Cóż, na swój sposób było to prawdą. – Wiem, że taty nie zachwyca to, że jestem z tobą. A już zwłaszcza o tej porze – dodała, rzucając mu znaczące spojrzenie.

Oczy chłopaka rozszerzyły się nieznacznie, co jednoznacznie uświadomiło jej, że zrozumiał aluzję. Miała wrażenie, że gdyby nie karnacja i to, że na zewnątrz było ciemno, najpewniej zauważyłaby na jego twarzy rumieńce.

– O... Ale ja przecież nie... – Urwał, po czym z niedowierzaniem pokręcił głową. – Sama wiesz, że nie patrzę na ciebie w ten sposób i... Och, to znaczy patrzę, jasne, bo jesteś śliczna, ale to nie oznacza, że przez cały czas myślę o tym, żebyś... A tak swoją drogą, to zdaniem Leah w ogóle myślę za mało – wyrzucił z siebie na wydechu i chciał dodać coś jeszcze, ale zdecydowała się mu przerwać:

– Seth. – Natychmiast zamilkł, w zamian rzucając jej nieco spanikowane spojrzenie. – Daj już spokój, w porządku? Ja to rozumiem – zapewniła.

Inna sprawa, jeśli chodzi o mojego ojca..., dopowiedziała w myślach, ostatecznie jednak zdecydowała się zachować tę uwagę dla siebie. Jeśli miała być ze sobą szczera, wcale nie byłaby zdziwiona, gdyby za którymś razem Rufus wykorzystał okazję do tego, żeby ją obserwować. To byłoby w jego stylu, chociaż i to wolała przemilczeć, dochodząc do wniosku, że dodatkowe stresowanie Setha nie ma sensu. Już i tak wyraźnie spinał się, kiedy wampir był w pobliżu, bardziej niż zazwyczaj próbując zachowywać się „jak trzeba". Momentami wręcz miała ochotę wywrócić oczami, porażona tym, jak bardzo nieporadne wydawało się zachowanie chłopaka w takich chwilach.

Nerwowo rozejrzała się dookoła, chociaż zdawała sobie sprawę z tego, że i tak nikogo nie zauważy. Drzewa rosły gęsto, nie czuła zresztą, żeby cokolwiek nie tak. Wiedziała, że zwłaszcza Seth był wrażliwy na woń wampirów, najpewniej mając zareagować przed nią. W gruncie rzeczy sama nie miała pewności, kto i dlaczego miałby czaić się pomiędzy drzewami, ale po ostatnich wydarzeniach wolała dmuchać na zimne. Wiedziała o bracie Liz, jego planach oraz tym, że nieśmiertelny prędzej czy później mógł pojawić się w okolicy, próbując dostać się do siostry, więc wolała być ostrożna. Z drugiej strony, podpowiadał jej to instynkt, chociaż zawsze czuła się nieswojo, kiedy jakiekolwiek przeczucia wchodziły w grę; wtedy zwykle nie działo się nic dobrego, a skoro tak...

Przez dłuższą chwilę nasłuchiwała, próbując ocenić, czy w najbliższym czasie powinna spodziewać się czegoś... nietypowego, chociażby w postaci kolejnego wiersza, nic jednak nie wskazywało na to, żeby potrzeba napisania haiku miała się pojawić. To przyniosło Claire przynajmniej częściową ulgę, wciąż jednak rozglądała się niespokojnie, trwając w niejasnym przekonaniu, że coś jest nie tak – z tym, że nie potrafiła sprecyzować co takiego.

– Hej, w porządku? – zapytał Seth.

Spojrzała na niego w roztargnieniu, zamierzając zapewnić, że nie ma powodów do obaw, szybko jednak przekonała się, że chłopak nie zwracał się do niej, tylko do biegnącej tuż przed nimi Star.

W oszołomieniu spojrzała na psa.

W chwili, w której to zrobiła, suczka gwałtownie się zatrzymała, po czym zaczęła ostrzegawczo warczeć.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro