Dwieście dziewięćdziesiąt dziewięć

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Jocelyne

Poruszyła się niespokojnie, całą sobą czując, że powinna coś zrobić. Spojrzała na Rosę, w pierwszym odruchu zamierzając ją ostrzec, chociaż podświadomie wyczuła, że to bez sensu, skoro dziewczyna nie była w stanie się ewakuować. Chciała przynajmniej spróbować powstrzymać Within, ale ta nawet na nią nie patrzyła, cała uwagę koncentrując na uwięzionej w tym dziwnym kręgu duszy. Jocelyne nie miała pojęcia, jak Ron tego dokonał, a tym bardziej co takiego działo się na jej oczach, ale miała złe przeczucia.

A potem Rosa krzyknęła i to okazało się gorsze niż jakikolwiek inny dźwięk, który Joce miała okazję słyszeć.

Nie przypuszczała, że istnieje jakikolwiek sposób na to, żeby skrzywdzić kogoś takiego jak Rosa, ale najwyraźniej wciąż nie była świadoma bardzo wielu rzeczy, które wiązały się z jej darem. Widziała, jak dziewczyna chwyta się za głowę, po czym w popłochu próbuje się cofnąć, jakby sama obecność demonicy była dla niej katorgą. Rosa rozejrzała się niespokojnie, a jej oczy rozszerzyły się do granic możliwości, jakby zobaczyła coś naprawdę niepokojącego. W tamtej chwili do Jocelyne dotarło, że Within w jakiś sposób musiała wpływać na rzeczywistość, a przynajmniej na to, co widziała Rosa, tym samym skutecznie wzbudzając w dziewczynie panikę. W jej krzyku było coś autentycznego, jakby naprawdę cierpiała, co w zbudzało najgorsze emocje również w Jocelyne, która momentalnie zapragnęła to przerwać.

– Przestań! – jęknęła i wyrwała się do przodu, właściwie nie zastanawiając się nad tym, co robi.

Strach, bol i gniew mieszały się ze sobą, tworząc mieszankę, o której już zdążyła się przekonać, że jest niebezpieczna. Bezwiednie, poruszając się trochę jak w transie, wyrzuciła obie ręce przed siebie, by łatwiej wykorzystać skumulowaną moc. Drżała niekontrolowanie, zresztą tak jak i wszystko wokół, chociaż to uprzytomniła sobie dopiero po dłuższej chwili. Z zaskoczeniem przekonała się, że powietrze wokół niej wiruje, a posadzka drży niebezpiecznie. Poczuła się nawet bardziej wytrącona z równowagi niż wtedy, gdy omal nie zaatakowała rodziców, kiedy tata zdecydował się naruszyć jej umysł, chcąc poznać prawdę o tym, co miało miejsce w szkole.

Oddech Jocelyne przyśpieszył, spazmatyczny i urywany. Zachwiała się, ale nie straciła równowagi, wciąż stojąc w tym samym miejscu i przygotowując się do ataku. Nerwowo wodziła wzrokiem na prawo i lewo, rozdarta pomiędzy pragnieniem ataku na Rona, a uderzeniem Within; zwłaszcza ten drugi przypadek wydawał się prawdopodobny, ale...

Wszystko ustało równie nagle, co i się zaczęło. Krzyk Rosy ucichł, chociaż Jocelyne wciąż słyszała jego echo, wypełniające jej umysł i stopniowo doprowadzający dziewczynę do szału. Obejrzała się przez ramię, by przekonać się, że jej przyjaciółka zamarła w bezruchu na samym środku kręgu, wciąż klęcząc i trzymając się za głowę, chociaż to, co sprawiało ból, musiało ostatecznie ustać.

– Więc jednak – doszedł ją spokojny głos Rona. – Sama byś mi tego nie pokazała.

Spojrzała na niego z niedowierzaniem, początkowo mając wrażenie, że mówił do niej w jakimś innym, obcym języku. Rozumiała, że właśnie dała się sprowokować, ale nie dbała o to, zdeterminowana bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, co sam w sobie mogło okazać się niebezpieczne. Wciąż czuła pulsującą, wypełniającą jej ciało moc, która za wszelką cenę chciała wydostać się na zewnątrz. Co więcej, Joce miała ochotę jej na to pozwolić, choćby w ten sposób miała zrównać to miejsce z ziemią.

– Mogę pokazać ci dużo więcej, jeśli mnie sprowokujesz – wycedziła przez zaciśnięte zęby.. Nawet mówienie przychodziło jej z trudem, tak bardzo podenerwowana się czuła. – Zrób jej coś jeszcze raz, a przysięgam, że za moment wszyscy znajdziemy się pod gruzami.

Mówiła szczerze, w tamtej chwili aż nadto pewna tego, że gdyby naszła taka potrzeba, nawet by się nie zawahała. Nie zastanawiała się nad tym, gdzie są pozostali i czy przypadkiem nie zrobi im krzywdy. Była zła i rozżalona, zaś wszystko, o czym myślała, to wyłącznie możliwość zrobienia Ronowi krzywdy. Nie przypuszczała nawet, że kiedykolwiek stanie przed perspektywą zabicia kogokolwiek, a jednak w tamtej chwili czuła się wystarczająco silna i zdeterminowana, by posunąć się do mordu.

Więc jednak to prawda, że mściwe z nas istoty..., pomyślała mimochodem, ale nie wypowiedziała żadnego z tych słów na głos. W głowie miała pustkę, bliska tego, żeby całkowicie poddać się instynktowi. Gdyby tylko się na to zdecydowała, już bez znaczenia byłoby to, co w normalnym wypadku mogłaby sobie pomyśleć albo czuć. Wystarczyłoby jedno celne uderzenie, żeby zmieść to miejsce z powietrzni ziemi. To musiało wystarczyć, a przynajmniej chciała wierzyć w to, że zdążyłaby posunąć się do tego, zanim zaatakowałaby ją Within.

– Bądź rozsądna, Joce – upomniał ją niemalże znużonym tonem Ron. – Chyba nie chcesz, żeby...

– Powiedziałam ci już coś! – przerwała, nawet nie chcąc słuchać kolejnych gróźb. – Tknij jeszcze raz Rosę, a naprawdę przestanie obchodzić mnie to, ile osób skrzywdzę.

Spodziewała się naprawdę wielu rzeczy, ale na pewno nie tego, że w odpowiedzi na jej słowa, Ron się uśmiechnie.

– Czy w ogóle zdajesz sobie sprawę z tego, jaka jest nasza rola? – zapytał nieoczekiwanie. Spojrzała na niego z niedowierzaniem, nie po raz pierwszy zaczynając zastanawiać się nad tym, czy przypadkiem nie postradał zmysłów. – Widzimy umarłych, tak, ale... co z tego? Nie zastanawiałaś się nad tym, jakie to daje możliwości?

Żartował sobie z niej? Nie rozumiała, jaki miał cel w tłumaczeniu jej takich rzeczy, tym bardziej, że zdecydowanie nie potrzebowała mentora. Wciąż nie rozumiała swoich zdolności, dopiero przywykając do tego, że w ogóle mogłaby robić wyjątkowe rzeczy, ale na to miała mieć dość czasu po opuszczeniu ośrodka. Teraz, kiedy już przynajmniej potrafiła swoje moce nazwać, szukanie odpowiednich informacji miało okazać się o wiele prostsze. Już sama Rosa powiedziała dość, Joce zaś miała pewność, że jej najbliżsi tak po prostu tego nie zostawią, najpewniej przy pierwszej okazji również mając szukać sposobu na to, żeby jakkolwiek pomóc swojemu oczku głowie zrozumienie umiejętności, które tak nagle odkryła. To sprawiało, że nawet gdyby Ron okazał się najbardziej kompetentną, uprzejmą osobą na ziemi, jakakolwiek pomoc z jego strony byłaby po prostu zbędna.

Milczała, po cichu licząc na to, że w ten sposób da mu do zrozumienia, co takiego sądzi o jego wywodach, szybko jednak przekonała się, że mężczyzna nie należy do osób, które rozumieją nawet najbardziej oczywiste sygnały. Pomyślała, że najwyraźniej uparł się doprowadzić ją do szału, po raz kolejny w ciągu zaledwie kilkunastu minut wystawiając jej nerwy na próbę.

– Widzimy ich, rozmawiamy z nimi... I słuchamy, a przynajmniej w wielu przypadkach na tym właśnie się to opiera – oznajmił niemalże akademickim tonem. Skrzywiła się, coraz bardziej zdezorientowana tym, jak się zachowywał. Naprawdę uważał, że próba zagadywania jej ma jakikolwiek sens? – Te dusze... Z jakiegoś powodu zatrzymały się po tej stronie, a naszym zadaniem jest poprowadzić je dalej, do... Hm, mówiąc w najbardziej powszechny, propagowany przez kulturę sposób, „do światła" – dodał i zawahała się na moment. – Ale nie zawsze się udaje, niestety. Czasami coś może zakłócić proces... jakaś zła siła... – Zerknął wymownie na Within. – Wiesz, co wtedy dzieje się z taką duszą?

Tym razem nie wytrzymała, dosłownie rzucając się w jego stronę. Z gardła wyrwało jej się gniewne, zwierzęce warknięcie, o które zdecydowanie się nie podejrzewała. W tamtej chwili nie bała się ani tego, że mogłaby się potknąć, ani że cokolwiek pójdzie nie tak. W ułamku sekundy powaliła mężczyznę na ziemię, gotowa zrobić coś, co do tej pory jawiło jej się jako czyste szaleństwo. Nie chciała jego krwi, ale miała ochotę sprawić mu ból, tak jak on Rosie. To wszystko zaczynało ją przerastać, rozbudzając instynkty, których nigdy dotąd nie zaznała i które skutecznie ją przytłoczyły.

Odchyliła głowę, przygotowując się do ataku, kiedy poczuła bolesne ukłucie w kark. Jęknął, po czym sięgnęła do gardła, oszołomiona tym bardziej, że jak na zawołanie pociemniało jej przed oczami. Wsparła się na rękach, po czym w pośpiechu odsunęła od Rona, walcząc przede wszystkim o zachowanie przytomności, ale to okazało się trudne. Zaraz po tym wylądowała na posadzce, ledwo łapiąc oddech i w żaden sposób nie potrafiąc wytłumaczyć samej sobie, dlaczego mięśnie tak nagle odmówiły jej posłuszeństwa.

– Chyba przyszłam w odpowiednim momencie – usłyszała jakby z oddali znajomy głos. Rozpoznanie, że należał do Julie, przyszło z zaskakującym wręcz trudem. – Ile razy sam wspominałeś, że może być niebezpieczna?

Nawet jeśli Ron pokusił się o jakąkolwiek odpowiedź, nie miała okazji jej usłyszeć. Chwilę jeszcze próbowała walczyć o to, żeby zachować jasność umysłu, to jednak okazało się niemożliwe. Czuła, że słabnie, po raz kolejny zapadając się w ciemność, przed którą za wszelką cenę próbowała uciec.

Zaraz po tym wszystko zniknęło, a ona po raz kolejny straciła przytomność.


Claire

Raz po raz nerwowo oglądała się przez ramię, chcąc upewnić się, że reszta jest w stanie dotrzymać jej kroku. Nigdy wcześniej nie doznała czegoś takiego, ale to nie miało dla Claire znaczenia, tym bardziej, że całą sobą czuła, że powinna biec przed siebie. Śpieszyła się, mając wrażenie, że jeśli się spóźni, wydarzy się coś niedobrego, a na to zdecydowanie nie mogła sobie pozwolić. Nie miała nawet pewności, czy przypadkiem się nie pomyliła i czy właśnie nie robiła z siebie idiotki, ale to również zeszło gdzieś na dalszy plan, wyparte przez narastający z każdą kolejną sekundą niepokój.

– Claire... – Aldero brzmiał na co najmniej zdezorientowanego. – Gdzie właściwie...? – zaczął, ale zdecydowała się mu przerwać:

– Zobaczysz.

Prychnął w odpowiedzi na jej słowa, ale – o dziwo – nie próbował protestować. Nie miała pewności, czy jakkolwiek satysfakcjonował ją taki kredyt zaufania, ale doszła do wniosku, że w przypadku, w którym nie mieli żadnego planu, każde rozwiązanie wydawało się równie dobre.

Nie miała pewności, jak długo błądziła po całkowicie obcych jej korytarzach, początkowo niespokojnie krążąc po najniższej elewacji, a ostatecznie zatrzymując się przed litą ścianą. Nie odważyła obejrzeć się na pozostałych, aż nazbyt świadoma tego, jak musiało to wyglądać z ich perspektywy – zmarnowany czas i ślepy zaułek, w którym łatwo ktoś mógłby ich zaskoczyć. Poruszając się trochę jak w transie, ostrożnie podeszła bliżej, po czym przesunęła dłonią po litej ścianie, szukając... czegokolwiek, co utwierdziłoby ją w przekonaniu, że przyjście tutaj jednak miało sens. Wciąż czuła przejmujący chłód, raz po raz przybierający na sile i wydający się na wszystkie możliwe sposoby informować ją o tym, że zmierzała w odpowiednim kierunku.

– Claire?

Nerwowo zacisnęła dłonie w pięści, czując narastającą z każdą kolejną sekundę frustrację. Chcąc nie chcąc odwróciła się, ostatecznie zatrzymując wzrok na Cameronie, który w niezwykle łagodny sposób wypowiedział jej imię. Spojrzała na niego błagalnie, chociaż nie potrafiła sprecyzować, czego tak naprawdę od kuzyna oczekiwała.

– Wiem, że to zabrzmi źle, ale tutaj naprawdę coś jest. Musi być – oznajmiła z naciskiem, po czym z niedowierzaniem potrząsnęła głową. – Ja po prostu... Och, musicie mi zaufać, ale... – Urwała, bezskutecznie próbując znaleźć odpowiednie słowa.

– W porządku – zapewnił ją pośpiesznie Cammy. – Przyszliśmy, tak? Od mamy ciągle słyszymy równie dziwne rzeczy.

Jego słowa miały ją pocieszyć, ale wcale nie poczuła się lepiej. Wręcz przeciwnie – była coraz bardziej podenerwowana, wciąż obawiając się tego, że wcale nie jest aż tak wiarygodna, jak wszyscy próbowali jej wmawiać. Czuła się dziwnie za każdym razem, jak ktokolwiek próbował porównywać ją z Isabeau albo jakąkolwiek wieszczką. Nie była nią, a przynajmniej nie myślała o sobie w takich kategoriach, ale mimo wszystko...

– Co my właściwie robimy? – doszedł ją głos Dallasa. – Nie żebym narzekał ani nic z tych rzeczy, ale dlaczego...?

– Claire wie różne rzeczy – odpowiedział mu wymijająco Aldero. – Prawda? – dodał po chwili, tym razem zwracając się do niej.

Z wolna skinęła głową. Nie miała pewności, ale nie zamierzała przyznawać się do tego, że mogłaby wątpić we własne możliwości.

– Miałam... przeczucie. Poza tym do głowy przyszło mi coś, co jak nic dotyczy Shannon – wyjaśniła, a po spojrzeniu kuzyna poznała, że dobrze zrozumiał, co takiego miała na myśli.

Wciąż wahała się nad tym, co powinna zrobić, kiedy Al zdecydował się ruszyć w jej stronę. Spojrzała na niego z powątpiewaniem, kiedy przystanął przy ścianie, uważnie wodząc wzrokiem po całej powierzchni i wydając się czegoś szukać.

– Pamiętacie ten fajny pokój cioci Nessie? – zapytał jakby od niechcenia, wyraźnie z siebie zadowolony.

Nie dodał niczego więcej, to zresztą wydawało się zbędne. Oczy Claire rozszerzyły się, kiedy zrozumiała, w żaden sposób nie potrafiąc wytłumaczyć samej sobie, jakim cudem nie wzięła pod uwagę takiej możliwości. Wciąż odczuwała chłód, ale to nie przeszkadzało jej w rozpoznaniu energii, którą wykorzystał Aldero, by bez wysiłku odszukać ukryty mechanizm. Coś kliknęło, a już kilka sekund później w piątkę mogli spojrzeć na ziejącą, czarna dziurę i strome, prowadzące w dół schody. Coś w tym widoku skojarzyło się Claire z tunelami i mimowolnie zadrżała, ogarnięta coraz silniejszym niepokojem; miała złe przeczucia, a taka atmosfera jedynie pogarszała sytuację.

Aldero najwyraźniej czuł się o wiele swobodniej, bo bez chwili wahania ruszył przodem. Pomimo obaw, Claire zmusiła się do tego, żeby dotrzymać mu kroku, tym bardziej, że dziwny chłód wydawał się towarzyszyć tylko i wyłącznie jej. Sytuacja trochę się skomplikowała, kiedy po pokonaniu kilku ze stopni wyczuła charakterystyczny dla podziemia spadek temperatury, ale zmusiła się do tego, żeby o tym nie myśleć. Coś musi tutaj być, prawda?, pomyślała rozsądnie, próbując przekonać samą siebie, że tak naprawdę nie potrzebowała już ani przeczuć, ani... czegokolwiek, co prowadziłoby ją w odpowiednim kierunku.

Dookoła panował półmrok, ale to jej nie przeszkadzało, tym bardziej, że wyostrzone zmysły dobrze sprawdzały się w niemalże każdych warunkach. Była przyzwyczajona do mroku, podziemi i związanych z nimi niedogodnościami, to jednak bynajmniej nie wiązało się z tym, że powrót do podziemi wiązał się dla niej z jakimkolwiek przyjemnym doświadczeniem. Wręcz przeciwnie – to miejsce w niczym nie przypominało tuneli, które znała z Miasta Nocy, bardziej nowoczesne i przypominające raczej kolejny poziom ośrodka. Jak na ironie taki widok wzbudził w niej jeszcze silniejszy niepokój, tak jak i odkrycie, że mogli udać się w dwie różne strony.

– No to jak? – zapytał z powątpiewaniem Aldero. – Prosto, do tyłu czy może powielamy schemat tysiąca horrorów, a więc rozdzielamy się i...

– To nie jest śmieszne – przerwała mu spiętym tonem.

Potrzebowali planu, chociaż podejrzewała, że na to jest za późno o przynajmniej kilka godzin. Nie lubiła działać na oślep, chociaż w przypadku jej kuzynów takie postępowanie wydawało się czymś najzupełniej naturalnym, czego od samego początku mogła się podziewać. Świetnie, pomyślała i w tamtej chwili ledwo była w stanie powstrzymać się przed wymownym wywróceniem oczami. Było za późno na to, żeby żałować którejkolwiek z podjętych decyzji, ale z drugiej strony... Jak właściwie powinna była czuć się w sytuacji, w której była pewna tylko i wyłącznie tego, że na własne życzenie pakowali się w kłopoty?

Zapadło milczenie, ale nie poczuła się dzięki temu lepiej. Nerwowo rozejrzała się dookoła, próbując ocenić, w którą stronę powinni się udać, jednak w głowie miała pustkę. Czuła chłód, ten jednak w niczym nie przypominał impulsu, który prowadził ją przez cały ten czas. W tamtej chwili wręcz zwątpiła w to, że w ogóle istniało coś, co mogłaby uznać za jakikolwiek kompas, w zamian zaczynając brać pod uwagę to, że to wyłącznie wytwór jej wyobraźni – może i praktyczny, ale mimo wszystko...

A potem – gdzieś jakby z oddali – doszły ich szybkie, zmierzające ku nim kroki i to wystarczyło, żeby wymóc natychmiastowe podjęcie decyzji.

– Tędy – oznajmili niemal jednocześnie Aldero i Dallas, bez chwili wahania ruszając w przeciwnym kierunku.

Nie protestowała, wręcz marząc o tym, żeby rzucić się do biegu. Próbowała ocenić, kto tak naprawdę zmierzał w ich stronę, ostatecznie dochodząc do wniosku, że to człowiek, ale wolała tego nie sprawdzać. Miała wrażenie, że niewrzucanie się w oczy jest najlepszym rozwiązaniem, przynajmniej tak długo, jak nie mieli pewności z kim i dlaczego musieli się mierzyć. W gruncie rzeczy Claire miała w planach tylko jedno: znaleźć Jocelyne i Shannon, a potem jak najszybciej rzucić się do ucieczki.

Korytarz był ciemny, ale bez trudu zdołała wypatrzeć cały rząd pozamykanych, sprawiających wrażenie wyjątkowo solidnych drzwi. Obserwowała je z niepokojem, próbując stwierdzić, czy próba otwarcia którychkolwiek z ich ma sens. Ciasnota i konieczność ucieczki sprawiły, że czuła się niemalże jak w potrzasku, przez co widok korytarza w naturalny sposób zaczął kojarzyć jej się z więzieniem. Nie miała pojęcia, gdzie są, zresztą nie miała złudzeń co do tego, czy Dallas albo Jeremi mogliby udzielić jakichkolwiek sensownych odpowiedzi – oni również wyglądali na oszołomionych, co niejako tłumaczyło wszystko. Bezradność zaczynała być przytłaczająca, zaś to, że niejako sama doprowadziła grupę do tego miejsca, dodatkowo ją przygnębiało; nie sądziła, że kiedykolwiek w ogóle będzie zmuszona dowodzić, a to, że na dodatek mogłaby zawalić...

Przestała o tym myśleć, stanowczo przekonując samą siebie, że to najmniej istotne. Skup się, nakazała sobie stanowczo, ale to okazało się trudne, a Claire nie miała pojęcia czego powinna szukać. Nasłuchiwała, całą sobą chłonąc wszelakie bodźce, które wychwytywały jej zmysły, ale również to wydawało się prowadzić donikąd – nie na obcym terenie, gdzie jedynym sensownym rozwiązaniem wydawał się podążanie przed siebie, tak długo, aż sprawy znowu się nie skomplikują.

Nie miała pewności, co i dlaczego ostatecznie zmusiło ją do tego, żeby się zatrzymać. To było niczym impuls – dokładnie taki sam jak ten, którego doświadczyła, kiedy zaczęła prowadzić wszystkich w sobie tylko znanym kierunku. Zastygła w bezruchu, zamierając tuż przed jednymi z zamkniętych drzwi – tak po prostu, jakby od samego początku to planowała. Nawet nie próbowała kogokolwiek ostrzegać, w milczeniu stojąc i wpatrując się w metalową przeszkodę. Serce zabiło jej szybciej, kiedy wyciągnęła dłoń w stronę klamki, poruszając się przy tym trochę jak w transie i nawet nie próbując znaleźć wytłumaczenia na to, co właśnie próbowała zrobić.

– Claire?

Jedynie potrząsnęła głową, zbytnio rozproszona, by chociaż próbować zrozumieć, kto do niej mówi. Poderwała głowę dopiero w chwili, w której Aldero doskoczył do niej, bezceremonialnie zaciskając dłoń na jej ramieniu i niejako zmuszając do tego, żeby jednak zwróciła na niego uwagę.

– Otwórz je – nie tyle poprosiła, co wręcz zażądała.

Chłopak uniósł brwi, coraz bardziej zaniepokojony. Krótko obejrzał się przez ramię, nasłuchując kroków, te jednak wydawały się wystarczająco odległe, by mogli pozwolić sobie na chwilowy postój. Czuła, że ryzykują, ale nie potrafiła zmusić się do tego, żeby tak po prostu zignorować własne przeczucia, zwłaszcza teraz, kiedy te już raz okazały się słuszne.

– Zaczynasz mnie przerażać, kuzyneczko – oznajmił z powagą Aldero, ale puściła jego słowa mimo uszu. Wszystko, co miało dla niej jakiekolwiek znaczenie, sprowadzało się tylko i wyłącznie do konieczności otwarcia tych konkretnych drzwi. – Okej, spróbuję. Odsuń się.

Posłusznie wykonała polecenie, chociaż jakiekolwiek środki ostrożności wydawały się wręcz śmieszne w sytuacji, w której tak czy inaczej pozostawali zagrożeni. Wyczuła powiew mocy, kiedy Al po raz kolejny wykorzystał telepatię, żeby uporać się z jakimkolwiek mechanizmem, nie potrzebując do tego klucza albo jakiejkolwiek znajomości kodów. Nie raz ta umiejętność jawiła jej się jako prawdziwe błogosławieństwo, którego jako jedna z nielicznych w rodzinie została pozbawiona.

Usłyszała ciche kliknięcie, więc bez chwili wahania położyła dłoń na klamce; tym razem drzwi ustąpiły bez najmniejszego nawet problemu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro