Dwieście dziewięćdziesiąt osiem

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Jocelyne

Cofnęła się o krok, wciąż podejrzliwie przypatrując się drzwiom. Instynktownie napięła mięśnie, przybierając pozycję obronną i próbując przygotować się na to, że być może będzie musiała kogoś zaatakować, coś jednak podpowiadało jej, że to głupi pomysł. Nie miała pojęcia, dlaczego miałby taki być, skoro miała do czynienia z ludźmi, ale...

Wtedy to wyczuła i coś przewróciło jej się w żołądku. Jocelyne zesztywniała, cofając się o kolejny krok i ledwo będąc w stanie powstrzymać dreszcz. Co to jest?, pomyślała, ale odpowiedź nie nadeszła, chyba, że miał być nią coraz silniejszy, przyprawiający o zawroty głowy niepokój. Już wcześniej wyczuła coś niewłaściwego, jednak teraz już była pewna, że w ośrodku znajdował się... rodzaj dość specyficznej energii, od której nawet ona wolała trzymać się z daleka. Nie miała pewności, czy kiedykolwiek wcześniej się z im zetknęła, poza tym w żaden sposób nie potrafiła nazwać ewentualnego zagrożenia, którego mogłaby się spodziewać, to jednak wydawało się najmniej istotne.

Nawet nie drgnęła, słysząc dźwięk przekręcanego w zamku klucza. Raz jeszcze spojrzała z obawą na Vicki, ta jednak milczała, najwyraźniej nie zamierzając się udzielać. Po niepokojącej uwadze, którą rzuciła, Jocelyne przestała spoglądać na nią jak na ewentualną deskę ratunku, ale instynkty były silniejsze, przez co mimo wszystko czuła się pewniej ze świadomością, że nie jest sama. Wiedziała, że musi coś zrobić i brała pod uwagę nawet to, żeby już na wstępie z pełną mocą uderzyć intruza, jednak nie miała okazji tego zrobić.

Widok Rona nie był dla niej zaskoczeniem, ale i tak cofnęła się o kolejny krok. Po wyrazie twarzy mężczyzny trudno było stwierdzić, co takiego sobie myślał, dla Joce zresztą jego uczucia czy pragnienia były najmniej istotne. W milczeniu wpatrywała się w niechcianego gościa, niezdolna do tego, żeby zmusić się do jakiegokolwiek ruchu. Chciała coś zrobić, ale w głowie miała pustkę, przez co nawet zebranie myśli okazało się niemożliwe.

Jakby tego było mało, jej uwagę momentalnie przykuło coś innego – albo raczej ktoś, bo istota, która przystanęła tuż za Ronem, mogła pochwalić się ludzkimi kształtami.

To była kobieta, smukła i urodziwa w sposób, który nie był właściwy żadnemu śmiertelnikowi. Miała jasne, niemalże srebrzyste oczy, które z miejsca skojarzyły się Jocelyne z kolorem tęczówek Claire albo Isabeau na krótko po tym, jak ta miała wizję. Długie, ciemne włosy falami spływały aż do pasa nieznajomej, kręcąc się i falując, jakby otaczała ją jakaś nietypowa aura mocy. To samo w sobie robiło wrażenie, zresztą jak i fakt, że kobieta unosiła się nad ziemią, równie eteryczna i niematerialna jak każdy z duchów, którego Joce miała okazję poznać na swojej drodze. Problem polegał na tym, że w przypadku tej istoty chodziło o coś więcej, ona zaś była kimś o wiele ważniejszym od dotychczas widywanych przez nekromantkę umarłych.

Najbardziej szokująca okazała się para intensywnie czarnych, rozłożystych skrzydeł, które jednoznacznie rozwiały wątpliwości dziewczyny co do tego, kogo ma przed sobą. Słyszała dość historii na temat demonów, więc bez trudu rozpoznała jednego z nich. Wiedziała, że te istoty pojawiały się w dwóch formach – mniej lub bardziej materialnej, zależnie od siły i zajmowanej pozycji. Ta kiedy musiała być jedną z tych słabszych, częściej poruszających się jako niebezpieczna mgła, która potrafiła ranić i wchłaniać krew. No cóż, najwyraźniej również to było wyłącznie wrażeniem, a ona jako nekromantka potrafiła dostrzec prawdziwą formę tej istoty.

– O, zauważyłaś już Within? – odezwał się niemalże uprzejmym tonem Ron, bez trudu podchwytując spojrzenie Jocelyne.

Otworzyła i prawie natychmiast zamknęła usta, zbytnio wytrącona z równowagi, by skoncentrować się na czymkolwiek. Bezwiednie zrobiła kolejny krok w tył i tym razem okazało się to błędem, bo potknęła się, na powrót lądując na leżance. Aż pociemniało jej przed oczami, kiedy z rozpędu uderzyła tyłem głowy w ścianę, ale przynajmniej nie straciła przytomności. Natychmiast wyprostowała się niczym struna, próbując sprawiać wrażenie kogoś o wiele silniejszego, niż była w rzeczywistości.

– Jest urocza – wtrąciła melodyjnym głosem Within. Lekko przekrzywiła głowę, jakby możliwość przyjrzenia się Jocelyne pod innym kątem, pozwalała jej na wyciągnięcie dodatkowych wniosków. – Mówiłam to już chyba wcześniej... Nigdy nie zrozumiem, dlaczego to właśnie tak krucha istota otrzymała dar współgrania ze śmiercią.

– Nie prosiłem cię o opinię, Within – przypomniał jej cierpko Ron.

Słyszał ją? Bez wątpienia, chociaż to już w pierwszej chwili wydało się Joce całkowicie pozbawione sensu. Pomyślała, że być może się pomyliła, a demonica jednak przybrała materialną postać, coś jednak podpowiadało jej, że jest inaczej. Wyjaśnienie musiało być o wiele prostsze, chociaż w tamtej chwili go nie dostrzegała, przynajmniej do momentu, w którym nie przeniósł wzroku na Vicki. Dziewczyna natychmiast spuściła wzrok, zachowując się trochę jak skarcone dziecko, które jak najszybciej chce zniknąć rodzicowi z oczu.

Więc widział również ją. To z kolei oznaczało, że byli dokładnie tacy sami, chociaż wciąż nie była w stanie w to uwierzyć – i to pomimo tego, że wyjaśniało bardzo wiele.

To z tego powodu Ron w ogóle zaczął podejrzewać, że mogłaby być nekromantką. Być może odpowiedni staż sprawiał, że zaczynało się wyczuwać sobie podobnych – nie ze stuprocentową pewnością, ale jednak.

Z tego samego powodu tak bardzo mu zależało, żeby potwierdzić swoje teorie, ale...

– Vicki, wyjdź, proszę. Zrobiłaś swoje.

Usłuchała bez chwili wahania, chociaż z logicznego punktu widzenia człowiek nie stanowił dla niej żadnego zagrożenia. Ale Within już tak, dopowiedziała w myślach, chociaż nie miała pewności co do tego, czy tak jest w istocie. W gruncie rzeczy nie wiedziała nic, mogąc co najwyżej zgadywać, czego powinna się spodziewać. Jakkolwiek by nie było, najwyraźniej Ron miał kontrolę, a to zdecydowanie nie poprawiało jej sytuację.

Poczuła się jeszcze bardziej osaczona, kiedy Vicki w pośpiechu się ewakuowała. Pomimo tego, że nie miała w dziewczynie żadnego wsparcia, coś w obecności dziewczyny dotychczas przynosiło jej ulgę. W tamtej chwili została sama z osobami, które zdecydowanie nie miały względem niej dobrych intencji, co jedynie potęgowały odczuwany przez Jocelyne strach. Z opowieści rodziny wiedziała, że zwłaszcza Within musiała być w stanie to wyczuć, więc spróbowała nad sobą zapanować, ale to okazało się o wiele trudniejsze, aniżeli mogłaby sobie tego życzyć.

Po prostu weź się w garść... A potem spróbuj uciec, pomyślała, próbując przekonać samą siebie, że nie jest aż tak źle. Kątem oka zauważyła, że demonica się uśmiechnęła, być może mając swobodny dostęp do jej umysłu, ale nawet jeśli tak było, nie skomentowała myśli Joce nawet słowem.

– Pamiętasz o tym, że od samego początku chciałem ci pomóc? – zapytał łagodnie Ron. Wzdrygnęła się w odpowiedzi na jego słowa, czując się trochę jak na parodii jednego ze spotkań, przez które musiała przebrnąć w jego gabinecie. Już wtedy próbował udawać miłego, jednak w obecnej sytuacji wydawało się to jeszcze bardziej niepokojące. – Dalej chcę.

– Trzymając mnie tutaj? – wypaliła, nie mogąc się powstrzymać.

Być może igrała z ogniem, ale nie dbała o to, raz po raz powtarzając sobie, że jest od niego o wiele silniejsza i szybsza. Gdyby odpowiedni poprowadziła rozmowę i rozproszyła go wystarczająco, być mieć okazję uciec...

– Nie dziwi mnie, że sytuacja wydaje ci się taka... przygnębiająca – zaczął, a ona ledwo powstrzymała prychnięcie – ale to przecież nie musi tak wyglądać. Teraz możemy swobodnie porozmawiać, tym bardziej, że mam ci do zaoferowania coś interesującego.

– Jedyne, co w tej chwili mnie interesuje, to powrót do domu – wycedziła przez zaciśnięte zęby.

Nerwowo zacisnęła palce na krawędzi leżanki, w nadziei, że w ten sposób uda jej się łatwiej zapanować nad ciałem. Raz po raz przekonywała samą siebie, że wszystko jest w porządku i że nie ma powodów do obaw, ale to już dawno przestało pomagać, a Jocelyne wiedziała, że właśnie oszukuje samą siebie. To, że znajdowała się w jednym pomieszczeniu z demonem, również wszystko komplikowało, odbierając jej odwagę na podjęcie jakiekolwiek działania. Nawet gdyby zaatakowała Rona i zdołała wydostać się na korytarz, to i tak nie miałaby pojęcia, gdzie powinna biec, poza tym Within prawie na pewno spróbowałaby ją powstrzymać.

Kolejny raz zauważyła niepokojący uśmiech demonicy, co jedynie utwierdziło ją w przekonaniu, że ta starannie analizowała jej przemyślenia. Spróbowała wykorzystać moc, żeby zablokować umysł, dokładnie tak, jak uczył ją taka, obawiała się jednak, że to nie przyniosło żadnego skutku.

– Teraz w końcu możemy porozmawiać szczerze, Jocelyne. Within i Victoria udzieliły mi kilku... istotnych informacje, które w znacznym stopniu zmieniając postać rzeczy – podjął spokojnie Ron. Uśmiechnął się w sposób, który chyba miał ją uspokoić, jednak nic podobnego nie miało miejsca. – Nie w ten sposób to sobie wyobrażałem, ale mam nadzieję, że wybaczysz mi warunki. – Wymownie rozejrzał się po pokoju. – Jesteś o wiele mniej skłonna do współpracy niż poprzednia dziewczyna, więc...

– Wiem, co zrobiłeś Carol – przerwała mu.

Ron uniósł brwi.

– Mogłem się domyślić. Lubicie z Dallasem wnikać w sprawy, które was nie dotyczą, prawda? – zapytał, ale nie oczekiwał odpowiedzi. Już wcześniej podejrzewała, że zdawał sobie sprawy z tego, że mogłaby z chłopakiem włamać się do gabinetu, ale i tak poczuła się jeszcze bardziej osaczona. – Sprawa Carol to... wypadek, który nie powinien mieć miejsca. Była za słaba, ale o tym przekonaliśmy się dopiero, gdy było już za późno – przyznał i przez moment faktycznie zabrzmiał tak, jakby odczuwał z tego powodu żal. Nie miała pewności, czy mówił szczerze, tym bardziej, że już zdążyła dojść do wniosku, że ma do czynienia z dobrym aktorem. – Ale ty jesteś od niej silniejsza, Jocelyne... Czyż nie?

Wiedziała, co sugerował i to jeszcze bardziej ją zaniepokoiło. Mówił o Within, która powiedziała mu coś istotnego na jej temat – najpewniej to, że jedynie w części pozostawała podobna do człowieka. Nie miała wątpliwości, że demonica potrafiła rozpoznać wampira i inne istoty nieśmiertelne, wszystko zaś wskazywało na to, że z jakiegoś powodu wtajemniczyła Rona. Joce nie miała pojęcia, dlaczego kobieta w ogóle ulegała jakiemukolwiek śmiertelnikowi, jednak niezależnie od przyczyny, faktem pozostawało, że miała kłopoty.

Chciała o coś zapytać, ale ostatecznie zdecydowała się na milczenie. Cisza wydała jej się najrozsądniejsza, tym bardziej, że wolała nie zwracać uwagi mężczyzny na Dallasa czy Jeremiego. Nie chciała również pytać o Shannon, zbytnio obawiając się tego, co mogłaby usłyszeć albo co stałoby się z chwilą, w której Ron doszedłby do wniosku, że zbytnio jej na dziewczynie zależy.

– Znowu nie chcesz ze mną rozmawiać – westchnął, potrząsając głową. Wydawał się rozczarowany, ale nie dała się na to nabrać. Jeśli miała być ze sobą szczera, powoli zaczynała mieć dość tego, że z takim uporem próbował kreować się na dobrego, troskliwego wujka, który chciał czyjegokolwiek dobra. – W ten sposób donikąd nie dojdziemy... Ale trudno – dodał po chwili wahania. – Wystarczy tego zamknięcia, nie uważasz? Jeśli pozwolisz, chciałbym zaoferować ci krótki spacer.

Spojrzała na niego z niedowierzaniem, początkowo mając wrażenie, że się przesłyszała. Czego tak naprawdę od niej chciał? Nie miała pojęcia, wątpliwości zaś sprawiały, że czuła się jeszcze bardziej zdezorientowana. Potrzebowała odpowiedzi, ale nie sądziła, by Ron udzielił jej ich w takiej formie, jakiej mogłaby oczekiwać. Nie był głupi, a Jocelyne nie potrafiła wyobrazić go sobie jako antagonisty, który jak pierwszy naiwny zatraca się w streszczaniu swoich planów, tym samym dając potencjalnej ofierze czas na ucieczkę. Była jeszcze Within, która niezmiennie ją przerażała, skutecznie wybijając z głowy pomysł, by jednak zaatakować i rzucić się do biegu. Pomyślała, że być może właśnie o to chodziło, a demonica wcale nie była w stanie jej skrzywdzić, służąc wyłącznie jako element rozpraszający uwagę, ale zdecydowanie nie zamierzała tego sprawdzać.

Ron przyjrzał się jej w uważny, naglący sposób, ale nawet wtedy nie ruszyła się z miejsca. Nie sadziła, żeby nieposłuszeństwo było najrozsądniejszym rozwiązaniem, ale i tak wydawało się lepsze od jawnego buntu albo bezmyślnego podążaniu za Ronem. Gubiła się we własnych uczuciach, myślach i reakcjach, ale nad tym również starała się nie zastanawiać, próbując naiwnie uwierzyć w to, że jak długo nie spróbuje uciekać, żadne z nich nie będzie miał powodu do tego, żeby ją skrzywdzić.

– Nie pomagasz mi, Jocelyne – zniecierpliwił się Ron, nagle ruszając ku niej. Nawet nie drgnęła, przynajmniej do momentu, w którym zacisnął palce na jej nadgarstku. Uścisk miał silny i musiała mu to przyznać, chociaż wiedziała, że bez najmniejszego nawet wysiłku zdołałaby się wyrwać. – Naprawdę chcesz, żebym zaczął traktować cię jak dziecko? – zapytał z rozdrażnieniem.

I tym razem nie zareagowała, uparcie trwając w ciszy. Nie miała pojęcia, co takiego chciała w ten sposób osiągnąć, ale to i tak wydawało jej się lepsze od wchodzenia w jakiejkolwiek dyskusje. Wolała nie ryzykować powiedzenia czegoś, co pogorszyłoby sytuację, tym bardziej, że na usta cisnęły jej się tylko i wyłącznie złośliwości oraz słowa, które zdecydowanie nie przystawały kobiecie. Mało kiedy przeklinała, ale tym razem sprawa była wyjątkowa, a Jocelyne każda forma wydała się dobra do tego, żeby odreagować.

Przez twarz Rona przemknął cień – tak szybko, że ledwo to zarejestrowała. Coś w jego minie i zachowaniu uległo zmianie, wzbudzając z Joce jeszcze silniejszy niepokój, chociaż nie sądziła, że to w ogóle możliwe.

– Chcesz mnie zdenerwować? – zapytał, chociaż to wydawało się aż nazbyt oczywiste. Gdyby zamierzała cokolwiek innego, wtedy zdecydowanie nie próbowałaby z nim igrać. – Nie wiem, czy to dobry pomysł. Z kolei ja zawsze uważałem, że najlepszy jest system nagród i kar.

Uniosła brwi, sama niepewna tego, jak powinna rozumieć jego słowa. Już wcześniej czuła się zagrożona, ale teraz chyba mogła uznać, że próbował jej grozić.

– Uderzysz mnie? – zapytała z powątpiewaniem, chociaż nie mogła tego wykluczyć. Bała się, ale i to wydało jej się czymś w zupełności naturalnym, zwłaszcza w takiej sytuacji.

– Dlaczego miałbym? – Ron spojrzał na nią z zaciekawieniem. – Nie, nie ma takiej potrzeby. Sądzę, że za chwilę się porozumiemy... Chyba, że się pomyliłem i wcale aż tak bardzo nie zależy ci na przyjaciółce? – dodał jakby od niechcenia, jak gdyby nigdy nic odsuwając się i ruszając w stronę drzwi.

Chociaż widziała, że próbował ją sprowokować, pytanie sprawiło, że momentalnie zapragnęła poderwać się na równe nogi. Napięła mięśnie, po czym bezwiednie nachyliła się do przodu, ogarnięta paniką.

– Shannon...? – wyrwało jej się.

– Akurat nie o niej myślałem – oznajmił Ron, jeszcze bardziej ją dezorientując. – Chodź, pokażę ci.

Tym razem właściwie nie miała wyboru, zbyt zdezorientowana, by dalej próbować się sprzeciwiać. Chcąc nie chcąc stanęła na nogi, coraz bardziej niespokojna i pełna złych przeciw. W takim razie kto?, pomyślała, ale nie zadała tego pytania na głos, podświadomie czując, że mężczyzna i tak nie udzieliłby jej odpowiedzi. Nie, skoro już zaplanował wszystko w inny sposób, nie pozostawiając Jocelyne innej możliwości, prócz ruszenia za nim, kiedy sobie tego zażyczył.

Sama nie miała pewności, czego się spodziewała, kiedy w końcu przestąpiła próg swojego dotychczasowego więzienia. Czuła się nieswojo, tym bardziej, że Within nagle znalazła się przy niej, podążając za dziewczyną niczym cień i – co momentalnie stało się dla niej aż nazbyt oczywiste – najpewniej mając powstrzymać ją przed głupstwami. Zadrżała niekontrolowanie, porażona bijącym od demonicy chłodem, jednak nie próbowała się odsuwać, woląc nie ryzykować, że jej reakcja zostanie niewłaściwie zinterpretowana. Poczuła się dziwnie, nagle ogarnięta słabością, którą dopiero po dłuższej chwili udało jej się zrozumieć; Rosa wspominała, że takim jak ona może zdarzać się czerpać z jej mocy, ale mimo wszystko...

Rzuciła Within niespokojne spojrzenie, nic jednak nie wskazywało na to, żeby demonica miała w planach zaprzestać swoich zabiegów. Jocelyne poczuła jeszcze gorzej, ale zmusiła się do tego, by to uczucie zignorować, w zamian koncentrując się na dotrzymaniu Ronowi kroku. Próbowała poruszać się ostrożnie, nie chcąc ryzykować, że nagle potknie się o własne nogi i jakkolwiek uszkodzi, bo to jej szczęściem i koordynacją wydawało się prawdopodobne. Zbyt wiele razy psuła wszystko w istotnych momentach, teraz zaś nie miała nikogo, komu mogłaby zaufać, gdyby jednak zaczęła potrzebować pomocy.

Skąd wiesz?, rozległo się w jej głowie. Zesztywniała, ledwo powstrzymując się przed zatrzymaniem i objerzeniem za siebie, tym bardziej, że była pewna, że głos... należał do Within.

Wciąż nie miała pewności, co powinna o tym myśleć, to zresztą nie miało dla niej znaczenia. Milczała, skoncentrowana na liczeniu kroków i próbie wyrównania oddechu. Miała wrażenie, że to wszystko ciągnęło się w nieskończoność, aż pewnym momencie zwątpiła w to, czy Ron faktycznie prowadził ją w jakieś konkretne miejsce. Być może chodziło o swego rodzaju test, chociaż w żaden sensowny sposób nie potrafiła wyjaśnić, czego ten miałby dotyczyć. Podejrzewała, że po prostu szukać dziury w całym, ale mimo wszystko...

A potem Ron zatrzymał się przed dwuskrzydłowymi, dużymi drzwiami i otworzywszy je przed nią, gestem zaprosił ją do środka. Zawahała się, coraz bardziej zaniepokojona sytuacją, ale ostatecznie nie próbowała się zatrzymywać. Ostrożnie podeszła bliżej, by móc wejść do środka; czuła, że zaczyna robić jej się gorąco, tym bardziej, że mimo usilnych starań nie będąc w stanie przewidzieć tego, co ostatecznie zobaczyła. Zamarła w bezruchu, bezmyślnie wodząc wzrokiem to w prawo, to znów w lewo, sama niepewna na czym i dlaczego powinna się skoncentrować.

Pomieszczenie było duże i przestronne. Wodząc wzrokiem dookoła, Jocelyne odniosła wrażenie, że znalazła się w laboratorium, chociaż to w niczym nie przypominało miejsca, które pamiętała z Miasta Nocy. Widziała ciągnące się pod ścianami, bliżej nieokreślone kształty – meble i urządzenia, których przeznaczenia w żaden sposób nie potrafiła określić. Od nadmiaru bodźców i emocji zaczynało kręcić jej się w głowie, ale zmusiła się do zachowania spokoju. To nic nie oznacza, pomyślała, próbując przekonać samą siebie, że nie ma powodów do obaw, ale oszukiwanie samej siebie już dawno przestało mieć rację bytu. Przecież wiedziała, że jest inaczej, a to, że ostatecznie znalazła się sama z Ronem i niebezpiecznym demonem, zdecydowanie nie wróżyło niczego dobrego i...

– Joce?

Znajomy głos wytrącił ją z równowagi, wzbudzając w dziewczynie niepokój o wiele silniejszy niż do tej pory. Moja przyjaciółka, uświadomiła sobie i coś przewróciło jej się w żołądku. Zrozumiała, że Ron w istocie nie miał na myśli Shannon, chociaż to wciąż było dla niej nie do pojęcia. Ludzką dziewczynę byłby w stanie skrzywdzić, ale istotę, która – jakby nie patrzeć – pozostawała martwa...?

A jednak Rosa tutaj była, niespokojna i wyraźnie zdezorientowana. Nerwowo krążyła tam i z powrotem, najwyraźniej nie będąc w stanie ustać w miejscu. Z pewnym opóźnieniem do Jocelyne dotarło do niej, że dziewczyna trzymała się jednego obszaru – szerokiego, starannie wyrysowanego na podłodze okręgu, zachowując się tak, jakby nie była w stanie wystąpić poza jego granice.

Joce bezwiednie przesunęła się bliżej, pragnąc coś zrobić, chociaż nie miała pojęcia co i dlaczego. Zatrzymała ją dopiero w chwili, w której poczuła na ramieniu ciepłą dłoń Rona. Natychmiast ją strząsnęła, co najwyraźniej mężczyźnie nie przeszkadzało, bo wciąż sprawiał wrażenie bardzo zadowolonego z siebie.

– Mówiłem, że mogę ci to i owo pokazać. Moc to nie wszystko, ale do tego potrzeba odrobiny zrozumienia – wyjaśnił ze spokojem. Spojrzała na niego z niedowierzaniem, nic już nie rozumiejąc. – Wspomniałem, że Within bardzo polubiła się z twoją przyjaciółką?

Słysząc swoje imię, demonica natychmiast ruszyła się z miejsca, zupełnie jakby w tym jednym słowie zawarty był jakiś istotny, zobowiązujący ją do działania sygnał.

Zaraz po tym wszystko potoczyło się błyskawicznie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro