Dwieście dziewięćdziesiąt trzy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Claire

Seth przesunął się, stając w taki sposób, żeby móc ją osłonić. Uniosła brwi, mając wrażenie, że nawet specjalnie nie zastanawiał się nad reakcją, reagując w impulsywny, całkowicie nieprzemyślany sposób. Wyczuła, że napiął mięśnie, zresztą tak jak i ona zamierając w bezruchu, by móc nasłuchiwać i odpowiednio zareagować na ewentualne niebezpieczeństwo. Co więcej, próbował ja bronić, chociaż nie była aż tak krucha i bezradna, by bezmyślnie tkwić za jego plecami, gdyby okazało się, że coś jednak jest nie tak.

– Co jest, Star? – zapytał spiętym tonem, ale nie doczekał się żadnej reakcji.

Pies wciąż tkwił w tym samym miejscu, wydając się koncentrować na konkretnym miejscu gdzieś pomiędzy drzewami. Mimowolnie zadrżała, bezskutecznie próbując przekonać samą siebie, że wszystko jest w porządku, a zwierzę po prostu się zaniepokoiło. To wydawało się prawdopodobne, tym bardziej, że byli w pobliżu domu Renesmee i Gabriela, więc bliskość istot nadnaturalnym wydawała się czymś oczywistym.

– O rany, weźcie ją – doszedł ją znajomy głos. Odetchnęła, czując się trochę tak, jakby z ramion zdjęto jej olbrzymi ciężar. – To tylko my.

Zaczynała już przywykać do tego, że Aldero i Cammy lubili pojawiać się w najmniej oczekiwanym momencie, dzięki czemu udało jej się nie wzdrygnąć, kiedy kuzyni dosłownie znikąd pojawili się w zasięgu wzroku. Star odskoczyła, skomląc żałośnie i sprawiając wrażenie co najmniej oszołomionej tym, że dwie osoby po prostu zmaterializowały się tuż przed nią. Wycofała się, ostatecznie podbiegając do Setha i najwyraźniej oczekując pocieszenia, bo ustawiła się w sposób jednoznacznie świadczący o tym, że nie miałaby nic przeciwko temu, gdyby ten poświęcił jej trochę uwagi.

– Straszycie mi Star – obruszył się chłopak, kucając przy suczce i bez chwili wahania wyciągając ku niej rękę. Claire instynktownie cofnęła się o krok, mimo wszystko woląc zachować dystans. – Nie martw się, maleńka. Oni wszystkich drażnią – mruknął Seth i w tamtej chwili niemalże parsknęła śmiechem, zwłaszcza kiedy zauważyła wyraz twarzy Aldero.

– Dzięki!

Puściła ich uwagi mimo uszu, bardziej skoncentrowana na innej sprawie. Chociaż nie miała pewności, ostatecznie rzuciła kuzynom wymowne spojrzenie, ostatecznie decydując się przestąpić naprzód, by lepiej im się przyjrzeć.

– Co tutaj robicie? – zapytała z powątpiewaniem.

Być może zaczynała być przewrażliwiona, ale nie sądziła, by bliźniaki kręcili się po lesie bez konkretnego powodu. Co prawda w ostatnim czasie pojawiali się w domu Licavolich bardzo często, oczywiście przez wzgląd na Isabeau i Allegrę, ale mimo wszystko...

– Byliśmy u mamy – wyjaśnił jej usłużnie Cammy. Z jakiegoś powodu Claire łatwiej było uwierzyć jemu, aniżeli jego bratu. – Babcia też ma się lepiej, tak sądzę.

Westchnęła cicho, sama niepewna tego, jak powinna zareagować na jego słowa. Kilka razy nawet wahała się nad pójściem do Allegry, ale do tej pory nie miała odwagi, nie wyobrażając sobie tego, jak miałaby się przy kobiecie zachować. Nie wyobrażała sobie, jak bolesna musiała być strata, której ta zaznała, nie wspominając o tym, że atmosfera w domu była już od dłuższego czasu zbyt napięta, by którekolwiek z nich mogło czuć się swobodnie. To też miał związek w tym, że chętniej spędzała czas z Sethem, traktując chłopaka jak formę odskoczni – chwilę wytchnienia i sposób na to, żeby ponownie zebrać myśli.

Wciąż o tym myślała, kiedy panującą dookoła ciszę przerwał przenikliwy dźwięk telefonu, świadczący o nadejściu nowej wiadomości. W pierwszym odruchu zamierzała sprawdzić swoją komórkę, licząc się z ponagleniami związanymi z tym, że zwlekała z powrotem do domu, jednak prawie natychmiast uprzytomniła sobie, że SMS wcale nie przyszedł do niej.

– Cholera... – wyrwało się Aldero. Wydawał się zaskoczony tym, co ostatecznie zobaczył na wyświetlaczu swojego telefonu. – Shannon – oznajmił, zwracając się do brata.

Cammy uniósł brwi.

– Po tylu dniach się odezwała i to na dodatek do ciebie? – zapytał z powątpiewaniem, Al jednak zdecydował się zignorować tę uwagę, najwyraźniej bardziej przejęty czymś innym.

– Patrz.

Coś w jego tonie sprawiło, że Claire również przesunęła się bliżej wampira, nagle zaintrygowana. Polubiła Shannon, poza tym częściowo czuła się odpowiedzialna za to, co wydarzyło się podczas imprezy z okazji Halloween. Zaoferowała pomoc, poniekąd przez sugestię Rufusa, jednak kwestia zdolności dziewczyny nie wydawała się jej najważniejsza. Przejmowała się Shanny jako taką, tym bardziej, że doskonale zdawała sobie sprawę z tego, co to oznacza mierzyć się z umiejętnościami, których nawet się nie rozumiała. Przechodziła przez to, więc tym bardziej chciała coś zrobić, nie wspominając już o tym, że Aldero i Cameron... niekoniecznie nadawali się do tego, żeby pocieszać dziewczynę.

– Co się dzieje? – zapytała, próbując zwrócić na siebie uwagę tej dwójki.

Żaden z nich nie odpowiedział. W zamian Al bez słowa podsunął jej telefon, pozwalając zobaczyć dwie krótkie linijki, które przesłała mu Shannon.

Widok „SOS" sam w sobie miał w sobie coś niepokojącego, co z miejsca przyprawiło ją o dreszcze. Problem polegał na tym, że większy niepokój wzbudziła w niej dalsza część wiadomości – adres, który wydał jej się niepokojąco wręcz znajomy, tym bardziej, że...

– Słodka bogini... – wyrwał jej się.

Aldero wzruszył ramionami.

– Trochę straszne, nie? – zapytał, najwyraźniej wciąż wszystkiego nie rozumiejąc. – Nie wiem, gdzie to jest, ale chyba wciąż Seattle... Albo obok. Pytanie tylko, co powinniśmy... Ehm, Claire? – dodał, w końcu dostrzegając wyraz twarzy dziewczyny.

– Ten adres... – zaczęła, chociaż nade wszystko chciała się mylić. Z drugiej jednak strony, pomijając sytuację z Allegrą i Beau, wszystko od dłuższego czasu kręciło się wokół innej kwestii. – Znam go. Nie widzicie tego?

Tym razem nie tylko Al spojrzał na nią z zaskoczeniem, próbując nadążyć za jej tokiem rozumowania. Poczuła się nieswojo, kiedy znalazła się w centrum zainteresowania, zmusiła się jednak do tego, żeby zachować spokój.

– Co jest, Claire? – zmartwił się Seth, nagle materializując się przy niej. Mimowolnie wzdrygnęła się, kiedy ciepła dłoń wylądowała na jej ramieniu.

– Nessie ciągle się martwi, właśnie przez to miejsce – powiedziała po dłuższej chwili wahania, ostrożnie dobierając słowa. – Jestem pewna. Tam jest Joce, a ciocia ciągle powtarza, że coś jest nie tak... Nie wiedziałam, że Shannon też bierze udział w tym projekcie – dodała, chociaż zaskoczone spojrzenia bliźniaków jednoznacznie dały jej do zrozumienia, że oni również nie zdawali sobie z tego sprawy.

Aldero rzucił jej niespokojne spojrzenie, przez ułamek sekundy wydając się chcieć o coś zapytać. Ostatecznie tego nie zrobił, w zamian wycofując, by móc zadzwonić, choć już w tamtej chwili Claire naszło niepokojące wrażenie, że to nie przyniesie żadnych skutków.

– Wyłączony telefon – świadczył spiętym tonem chłopak. W tamtej chwili coś przewróciło jej się w żołądku, dodatkowo podsycając odczuwany niepokój. – Jeśli to jest żart...

– Nie sądzę – mruknął Cameron.

Również wątpiła w to, żeby Shannon miała ochotę po prostu ich nastraszyć. Coś zdecydowanie nie było w porządku, choć nie miała pewności, co takiego powinna o tym sądzić.

– Mam złe przeczucia – oświadczyła, zanim zdążyła ugryźć się w język.

Tym razem nie powstrzymała grymasu, kiedy uwaga skupiła się na niej. Bezwiednie zacisnęła dłonie w pięści, jedną z nich ściskając zdobiącą jej nadgarstek zawieszkę-pisak, którą wraz z bransoletką podarował jej Lucas. Nasłuchiwała, oczekując tego, że nagle pojawi się znajome uczucie, nakazujące natychmiastowe zapisanie kolejnego haiku, jednak nic podobnego nie miało miejsca. Przynajmniej tymczasowo pozostawało jej jedynie niejasne przeczucie tego, że wydarzy się coś złego i że natychmiast powinni coś z tym zrobić.

– Brzmisz jak mama – stwierdził z wahaniem Aldero. Wyjątkowo sobie nie żartował, całkowicie poważne, co w jego przypadku nie zdarzało się często. – A to oznacza, że powinniśmy to sprawdzić – dodał i to wystarczyło, żeby ją zaniepokoić.

– Nie jestem wieszczką! – obruszyła się. – Al, ja... To tylko moje przeczucia, jasne? Ja wcale nie powiedziałam, że...

– Daj spokój, Claire – przerwał jej kuzyn. – Masz intuicję. Na kim jak na kim, ale na wieszczkach to akurat się znam – oświadczył z przekonaniem. – Jedna nas wychowała – dodał, wymownie spoglądając na Cammy'ego.

– Zgadza się – podjął natychmiast chłopak.

Skrzywiła się, przez kilka sekund naprawdę mając ochotę na to, żeby porządnie im przyłożyć. Z jej perspektywy nie tylko po raz kolejny próbowali działać w nielogiczny, niezwiązany z żadnym planem sposób, ale na dodatek szukali na to przyzwolenia w tym, co powiedziała. Nie chciała takiej odpowiedzialności, nie wspominając o tym, że wcale nie czuła się aż tak pewnie, jak Isabeau; tym razem nawet niczego nie powiedziała, a to, że miała takie przeczucie...

– Ty też? – zapytała z niedowierzaniem, zwracając się do Camerona. Zawsze był rozsądniejszy, a przynajmniej w ten sposób próbowała o nim myśleć.

– Czy wierzę w to, że można postawić cię na równi z wieszczką? Jak najbardziej – oznajmił z powagą, a ona jęknęła. – Poza tym to nie tak, że chcemy zrzucać na ciebie odpowiedzialność. Sprawdzenie, czy wszystko w porządku, to chyba nic złego, prawda?

Logice jego argumentów nie dało się niczego zarzucić, ale wcale nie poczuła się dzięki temu pewniej. Wręcz przeciwnie – wszystko w niej aż krzyczało, że wcale nie miało skoczyć się tylko na próbie skontrolowania tego, czy Shannon i Jocelyne były całe.

– Nie – przyznała w końcu – ale i tak mi się to nie podoba. Chodźmy do domu, dobrze? Nessie i Gabriel...

– Dopiero co sama powiedziałaś, że to tylko twoje przeczucie. Po co niepokoić innych, skoro sama nie jesteś pewna, czy istnieje jakikolwiek powód? – przerwał jej Aldero.

Otworzyła i pawie natychmiast zamknęła usta, nie będąc w stanie znaleźć odpowiednich słów na to, żeby mu się sprzeciwić. Czuła, że zaczyna gubić się we własnych emocjach, sama niepewna tego, co i dlaczego powinni zrobić. Skoro nawet nie potrafiła sprecyzować tego, czy cokolwiek miało związek z jej zdolnościami...

Tak zachowuje się wieszczka?, pomyślała z przekąsem, ale ostatecznie nie zadała tego pytania na głos. Poraziło ją to, że ta dwójka wydawała się wierzyć w nią bardziej niż ona sama; musiała wziąć się w garść, ale to wcale nie było takie proste, jak mogłaby tego oczekiwać.

– W porządku – dała za wygraną. Samą siebie zaskoczyła tym, jak zabrzmiał jej głos, nagle pewny siebie, o wiele poważniejszy i... równie znajomy, co i obcy. – Niech będzie, ale jadę z wami.

O dziwo, nikt nie zaprotestował.


Jocelyne

Collin spokojnie stał w przejściu, jakby od niechcenia opierając się o framugę. Nie miała pojęcia, kiedy tak naprawdę udało mu się wejść do pokoju, ale jeden rzut oka na uśmiechającego się chłopaka wystarczył, żeby zorientowała się, że sprawy właśnie się skomplikowały. To, że najwyraźniej nie zamierzał ruszyć się z miejsca, jednoznacznie dając im do zrozumienia, że wyjdą, jedynie tę teorię potwierdzało.

Spojrzała na Dallasa, kiedy ten nagle przesunął się, przez moment sprawiając wrażenie kogoś, kto zamierza zrobić coś wybitnie głupiego. Zdołała chwycić chłopaka za ramię, chociaż szczerze wątpiła, żeby to wystarczyło, żeby powstrzymać go przed jakąkolwiek impulsywną reakcję. Proszę, pomyślała i wyczuła, że drgnął, kiedy naruszyła jego umysł, jednak nawet to nie wystarczyło, żeby zdołał się rozluźnić. Miała wrażenie, że już i tak napięta atmosfera w ułamku sekundy zgęstniała tak bardzo, że z powodzeniem dałoby się zawiesić w powietrzu siekierę.

– Podsłuchujesz nas, Collin? – warknął Dallas. Jego głos zabrzmiał co najmniej dziwnie w panującej dotychczas ciszy.

– Twoja spostrzegawczość jest naprawdę zadziwiająca – stwierdził z powątpiewaniem chłopak. Potrząsnął z niedowierzaniem głową, najwyraźniej rozczarowany tym, że ktokolwiek musiał aż pokusić się do tego, żeby zadać mu to pytanie. – Słyszałem, że planujecie interesujące rzeczy. Co w tym dziwnego, że chciałbym się dołączyć?

Brzmiało to niewinnie, ale Jocelyne wiedziała, że to jedynie pozory. W tym chłopaku od samego początku było coś, co wzbudzało w niej niepokój i to nie tylko dlatego, że potrafił samym tylko dotykiem roztopić metal. Mógł okazać się niebezpieczny, poza tym – co również nie dawało jej spokoju – miał jakiś związek z Julie. To w zupełności wystarczyło, żeby zaczęła się bać.

Problem polegał na tym, że Dallas również nie należał do osób, którymi dało się manipulować. Wciąż go dotykała, więc tym bardziej intensywnie wyczuła impuls, który przeszedł przez jego ciało – coś, co z powodzeniem mogłaby przyrównać do podmuchu mocy, chociaż nie aż tak potężnego jak ten, który sama potrafiła wywołać. Poczuła, że włoski na ramionach i karku stają jej dęba, reagując na obecność elektryczności. Wyraźnie czuła otaczającą Dallasa aurę – zaledwie ostrzeżenie, bo nie wątpiła, że był zdolny do tego, żeby posunąć się o wiele dalej.

– Przestańcie – rzuciła ostrzegawczym tonem. Była zmęczona, a takie sytuacje zdecydowanie jej nie pomagały. – Możemy porozmawiać o tym kiedy indziej? Collin, posłuchaj – zwróciła się bezpośrednio do chłopaka. – Ośrodek jest niebezpieczny. Mówiliśmy o tym, że...

– Och, słyszałem, o czym rozmawialiście – przerwał jej zniecierpliwionym tonem. – Urocze, naprawdę. Tym bardziej, że najbardziej niebezpieczną istotą w całym ośrodku, jesteś ty... Prawda, mały krwiopijco?

Nogi prawie się pod nią ugięły, kiedy usłyszała dwa ostatnie słowa. Musiała przytrzymać się Dallasa, wpijając mu palce w ramię tak mocno, że aż jęknął, nie będąc w stanie się powstrzymać. Bała się spojrzeć mu w oczy, a tym bardziej przenieść wzrok na niczego nieświadomego Jeremiego, który najpewniej nie zdawał sobie sprawy z tego, o czym właśnie rozmawiali.

– Skąd ty...?

Urwała, jeszcze przed wypowiedzeniem tego pytania na głos przeczuwając, jaka jest na nie odpowiedź. Cały ten bałagan w sypialni i brak niezbędnych rzeczy... Podejrzewała, że to Julie i Ron mogli zacząć coś podejrzewać i zagwarantować jej przeszukanie, ale prawda była inna – z tym, że Jocelyne wcale nie była pewna, czy zarazem pozostawała dla niej lepsza.

Pamiętnik.

To on musiał go zabrać, a przynajmniej zaczynała dochodzić do wniosku, że to jak najbardziej w jego stylu. W jaki inny sposób mógłby poznać prawdę?

– Och, nie udawaj głupszej niż musisz być. – Collin wywrócił oczami, po czym ostatecznie spojrzał na Dallasa. Zaraz po tym sięgnął do kieszeni bluzy, wyjmując cieniutki zeszyt, który momentalnie rozpoznała. – Czytałeś może? O tobie też całkiem sporo pisała... Czekaj, jak to właściwie leciało? – zapytał teatralnym szeptem, po czym w pośpiechu przerzucił kilka stron. Zaraz po tym odchrząknął, by łatwiej przybrać przesadnie wysoki, piskliwy ton głosu, gdy zdecydował się ją sparodiować: – „Chyba, że to jest jakieś rozwiązanie – to, że on wie kim jestem. Nie przeraża go perspektywa picia krwi, a tym bardziej to, że mogłabym widzieć... różne rzeczy. Nie sądzę, by ktokolwiek inny zdecydował się na coś takiego, więc może powinnam uznać to za zn..."

Już w trakcie tego, co mówił, poczuła cisnące jej się do oczu łzy. Nie miała nic przeciwko Rosie, kiedy ta czytała te same, prywatne wszakże zapiski, ale to było coś innego. Ona nie komentowała jej uczuć do Dallasa, a tym bardziej nie próbowała komentować tego w tak złośliwy sposób. Co więcej, ona na pewno nie upokorzyłaby jej w taki sposób, na dodatek przy kimś, kto...

Nie miała odwagi spojrzeć na Dallasa zbyt podenerwowana, by nad sobą panować. Prócz goryczy pojawił się również gniew, a Jocelyne poczuła, że po raz kolejny jest bliska tego, żeby stracić kontrolę. Chociaż nie sądziła, że będzie do tego zdolna, wypita krew i emocje najwyraźniej zrobiły swoje, pozwalając zgromadzić już i tak kumulującą się w jej wnętrzu moc. Wystarczyło teraz już tylko podjąć decyzję, a potem... Cóż, mogło wydarzyć się dosłownie.

– Ty kretynie!

Nie przewidziała, że to Dallas jako pierwszy straci nad sobą panowanie. Nawet nie zorientowała się, w którym momencie wyrwał się z jej uścisku, by bezceremonialnie rzucić się do przodu, wprost na niespodziewającego się ataku Collina. Obaj wylądowali na ziemi, przynajmniej początkowo walcząc przede wszystkim o to, żeby oswobodzić się z plątaniny kończyć.

– Dallas! – zaoponowała, momentalnie tracąc cały rezon. Opuściła ramionach i w oszołomieniu przyjrzała się temu, co działo się na jej oczach. – Do cholery, przestańcie! Mieliście prze...

Słowa dziewczyny zagłuszył gniewny okrzyk bólu, który wyrwał się jednemu z walczących. Odskoczyli od siebie błyskawicznie, Dallas trzymając się za ramę; kiedy na moment zabrał dłoń, zauważyła zaczerwieniony ślad na jego bladej skórze – pozostałość po ataku Collina, który najwyraźniej potrafił równie wiele, co i władająca ogniem Layla. Niedobrze, pomyślała, coraz bardziej zaniepokojona; widziała, że musi coś zrobić, ale zarazem nie potrafiła się do tego zmusić.

Dziwny dźwięk dobiegł jej uszu, już od pierwszej chwili zaczynając przyprawiać dziewczynę o dreszcze. Potrzebowała dłuższej chwili, żeby zrozumieć, czym było przybierające na sile, irytujące buczenie, które nagle wypełniło pokoju, przyprawiając ją o jeszcze silniejszy ból głowy. Dopiero kiedy spojrzała przyczajonego, skupionego Dallasa, uprzytomniła sobie, że... słyszała prąd – krążący w przewodach instalacji elektrycznej, która musiała ciągnąc się przez cały budynek. To dawało chłopakowi równe szanse w walce, a może nawet przewagę, ale trudno było jej się z tego powodu ucieszyć. Działo się coś złego, to zaś zaczynało jawić się jako czyste szaleństwo, a to...

Och, zdecydowanie nie mogło skończyć się dobrze.

– Joce – odezwał się cicho Dallas, jednak nie miała problemu z tym, żeby go usłyszeć. Jej imię wypowiedział starannie, kładąc nań tak silny nacisk, że aż poczuła się nieswojo. – Spadajcie stąd. My mamy z Collinem do pogadania.

– Żartujesz sobie – stwierdziła, nie dowierzając temu, co właśnie sugerował. – Dopiero co ustaliliśmy, że się nie rozdzielamy! – przypomniała, ale w odpowiedzi na jej słowa jedynie lekceważąco pokręcił głową.

– Tak, pamiętam. Będę tuż za wami – obiecał, ale nie miała pewności, czy powinna mu wierzyć.

Chciała zaprotestować, gotowa dalej się kłócić, chociaż czuła, że to nie ma sensu. Ostatecznie to Jeremi zadecydował za nią, bez jakiegokolwiek ostrzeżenia chwytając ją za rękę i ciągnąc w stronę drzwi. W pierwszym odruchu miała ochotę zaprotestować, aż nazbyt świadoma tego, że byłaby w stanie mu się wyrwać, ale powstrzymało ją spojrzenie Dallasa oraz to, że chłopak bezceremonialnie przemknął tuż obok oczekującego ataku Collina i popędził za nimi. Usłyszała, że podopieczny Julie zaklął i chyba coś za nimi zawołał, ale nie próbowała się nad tym zastanawiać, skupiona przede wszystkim na biegu, bo w krótkim czasie to właśnie on stał się dla niej najważniejszy. Musieli się stąd wydostać – i to w tej chwili, niezależnie od możliwych konsekwencji.

Pamiętała drogę do głównych drzwi, zaraz też ruszyła w stronę schodów. Starała się utrzymać względnie ludzkie tempo, ale i tak wyprzedziła Jeremiego i Dallasa, decydując się w pierwszej kolejności upewnić, czy droga jest bezpieczna. Wciąż czuła obecność mocy, gotowa w każdej chwili ją wykorzystać, żeby obronić swoich towarzyszy, nic jednak nie wskazywało na to, żeby ktokolwiek prócz Collina zamierzał ich zatrzymywać.

Nerwowo obejrzała się przez ramię, niecierpliwie czekając na pojawienie się pozostałej dwójki. Palce bezwiednie zacisnęła na poręczy schodów, ściskając ją tak mocno, że aż poczuła ból w dłoniach. Wszystko będzie w porządku, pomyślała gorączkowo. Naprawdę będzie w porządku, ale...

Ból głowy przybrał na sile, chociaż sądziła, że zdołała nad nim zapanować. Jęknęła, po czym przycisnęła palce do skroni, pomimo świadomości tego, że w ten sposób nie uda jej się nawet po części umniejszyć odczuwanego cierpienia. Chciała krzyknąć – zawołać Dallasa, tym bardziej, że to właśnie przy nim czuła się najbezpieczniejsza – ale i tego nie zdołała zrobić, zbytnio wytrącona z równowagi, by w porę zebrać myśli.

Jocelyne...

Zachwiała się niebezpiecznie, po czym bezwiednie zrobiła krok w tył. Chciała rozejrzeć się dookoła, aż nazbyt pewna tego, że w pobliżu musiał znajdować się ktoś... Albo raczej coś, co powinna być w stanie zobaczyć dzięki swoim zdolnościom, jednak i na to nie miała czasu.

Zanim wszystko ostatecznie zniknęło, a dookoła zapanowała ciemność, Jocelyne odniosła wrażenie, że ktoś raz po raz wypowiada jej imię.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro