Dwieście osiemdziesiąt sześć

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Elena

Nie miała pojęcia, co powinna zrobić. Wpatrywała się w Liz, walcząc z sobą samą i irracjonalnym pragnieniem, żeby powiedzieć jej prawdę. Oszalałam, pomyślała mimochodem, ale pomimo tej świadomości, wciąż wszystko rwało się w niej do tego, żeby opowiedzieć wszystko – o Rafaelu, Isobel i problemach, w które bezwiednie się wpakowała. Przed sobą miała najlepszą przyjaciółkę, którą nade wszystko pragnęła odzyskać i która już i tak była przez nią zbyt wiele razy raniona. Musiała w końcu to zmienić, zwłaszcza teraz, kiedy wydarzyło się aż tyle rzeczy, ale...

Problem polegał na tym, że w każdej chwili mogła pogorszyć sytuację. To była czysta głupota, a wciąganie Liz w świat demonów, zdecydowanie nie było dobrym pomysłem. Nie miała pojęcia, jak mógłby zareagować Rafa, nie wspominając o tym, że stojąca przed nią dziewczyna już raz omal nie zginęła przez sługę wampirzej królowej. Nie pamiętała tego, Elena jednak zdawała sobie sprawę z tego, że istniała duża szansa na to, że się zorientuje, a to zdecydowanie nie byłoby dobre. To, że Elizabeth była teraz dziewczyną Damiena, również wszystko komplikowało.

– Więc? – Liz wsparła obie dłonie na biodrach, po czym nachyliła się ku niej. – Co takiego znowu jest ważniejsze ode mnie? Co jest ważniejsze od naszej przyjaźni, skoro znowu próbujesz mnie okłamywać? – zapytała cicho, pozornie obojętnym tonem, ale Elena zdołał wyczuć gorycz w słowach przyjaciółki.

– To nie tak – stwierdziła krótko.

Nie przekonała jej tym, co zresztą było do przewidzenia. Nerwowo zacisnęła dłonie w pięści, po czym niespokojnie rozejrzała się dookoła, coraz bardziej podenerwowana nie tylko sytuacją, ale przede wszystkim narastającą z każdą kolejną sekundą presją. Wiedziała, że Rafael jest gdzieś w pobliżu, najpewniej uważnie przysłuchując się ich wymianie zdań. Podejrzewała również, że byłby wściekły, gdyby tak po prostu powiedziała prawdę, zwłaszcza po tym, jak już wtajemniczyła Aldero, Lawrence'a i Sage'a. Nie sądziła, że jakiekolwiek tajemnice mogą być aż tak uciążliwe, prawda jednak była taka, że każde kolejne kłamstwo sprawiało, że czuła się coraz gorzej – zwłaszcza teraz, kiedy mimo wszystko zaczynała mieć wątpliwości względem tego, ile tak naprawdę zostało jej czasu.

W pamięci wciąż miała wszystkie obietnice i kojące słowa Rafaela, ale to mimo wszystko nie wystarczało – nie w takim stopniu, jak mogłaby tego oczekiwać. Jakaś jej cząstka odczuwała czyste przerażenie, którego w żaden sposób nie potrafiła zwalczyć i które w ostatnim czasie towarzyszyło jej przez cały czas. Obserwowała swoich bliskich i miała do siebie pretensje o to, że mogłaby trzymać ich na dystans, nawet pomimo tego, że robiła to na własne życzenie. Czasami miała ochotę po prostu wpaść mamie w ramiona, zupełnie jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie, chociaż dobrze wiedziała, że tak nie było. Zawsze zachowywała się inaczej, wyniosła i w większości przypadków obojętna względem tych, którzy ją kochali, co bynajmniej nie znaczyło, że nie darzyła ich żadnymi uczuciami. Wręcz przeciwnie – kochała, chociaż w pełni zrozumiała to dopiero teraz.

Zrobiłam dość błędów... W zasadzie robię je ciągle, również teraz, pomyślała gorączkowo, po czym zamrugała, co najmniej zaskoczona pieczeniem pod powiekami. Kiedyś płacz byłby dla niej czymś nie do pomyślenia, a jednak w ostatnim czasie chwile słabości wydawały jej się czymś równie naturalnym, co i to, że mogłaby dbać o bezpieczeństwo kogokolwiek innego, prócz siebie samej.

Chociaż usiłowała ze sobą walczyć, Liz musiała zorientować się, że coś jest nie tak, bo wyraz jej twarzy znacząco się zmienił. Było coś łagodnego w spojrzeniu, którym obdarowała przyjaciółkę, nie wspominając o tym, że w następnej sekundzie tak po prostu podeszła bliżej, żeby móc położyć obie dłonie na ramionach Eleny. Dziewczyna zmusiła się do tego, żeby spojrzeć Elizabeth w oczy, w głowie wciąż szukając odpowiednich słów – jakiegokolwiek wyjaśnienia, które umożliwiłoby jej uniknięcie tematu bez ryzyka kłótni – wszystko jednak wskazywało na to, że to nie będzie możliwe.

To ma być cena bezpieczeństwa? To, że jednak stracę przyjaciółkę...?

– Co się dzieje, Eleno? – zapytała cicho Liz. Jej ciemne oczy błyszczały intensywnie, zdradzając nie tyle gniew, co narastającą z każdą kolejną sekundą determinację. – Może i żadna z nas nie była sobą w ostatnim czasie, ale wciąż dobrze cię znam. I wiem, że coś jest na rzeczy.

– Nie masz powodu, żeby się przejmować – przerwała jej, chociaż zdawała sobie sprawę z tego, że to żaden argument. – Pewne sprawy są... skomplikowane. I dotyczą tylko mnie.

– Tak? – Przez twarz dziewczyny przemknął cień. – I nie ma w tym miejsca dla twojej rodziny... Albo dla mnie?

Coś ścisnęło ją w gardle, ale tym razem nie pozwoliła sobie na płacz. Przełknęła z trudem, po czym energicznie pokręciła głową.

– Niektóre rzeczy... Czasami chciałoby się o czymś powiedzieć, ale to niebezpieczne dla tych, których kochasz – powiedziała w końcu. Wiedziała, że ryzykuje, ale nie miała innego wyboru. Chciała przynajmniej spróbować zatrzymać przy sobie Liz, nie chcąc ryzykować, że ta ostatecznie się od niej odwróci. – Rozumiesz mnie? Właśnie znalazłam się w takiej sytuacji.

Przez kilka sekund panowała nieprzenikniona wręcz cisza, podczas której Elizabeth już tylko patrzyła się na nią, wydając się nad czymś intensywnie myśleć. Wciąż trzymała obie dłonie na ramionach przyjaciółki, ściskając je w sposób, który człowiekowi pewnie sprawiłby ból, ale Elenie nie wydał się w nawet najmniejszym stopniu uciążliwi. Mimowolnie pomyślała o tym, że Liz za moment straci cierpliwość, powie coś przykrego i jednak ją zostawi, to jednak nie miało miejsca; kolejne sekundy miały w ciszy i to wydało się Cullenównie nawet gorzej, niż gdyby jej rozmówczyni jednak się uniosła.

– O Boże... – Elizabeth zamilkła, po czym spuściła wzrok. Znowu zamilkła, tym razem tylko na krótką chwilę, ale konieczność czekania i tak okazała się prawdziwym koszmarem. – Wizja Isabeau cię nie zaskoczyła, prawda? – zapytała cicho, a Elena cicho jęknęła.

– Zaskoczyła – sprostowała i zawahała się na moment. – Jestem przerażona, chociaż... Miałam podstawy, by brać pod uwagę to, że ktoś może zechcieć mnie skrzywdzić – przyznała w końcu.

Tym razem Liz gwałtownie pobladła, wyraźnie przerażona. W pośpiechu cofnęła się o krok, nagle zaczynając niespokojnie krążyć i najwyraźniej mając problem z tym, żeby ustać w miejscu.

– To jest... Rany, Elena... – Zatrzymała się, po czym niespokojnie spojrzała na przyjaciółka. – To ma związek z tym, co mi mówiłaś? Z tym dziwnym facetem, który tak dziwnie się na ciebie patrzył i...?

– Absolutnie nie! – przerwała jej, unosząc się, zanim zdążyła ugryźć się w język.

Oczy Elizabeth rozszerzyły się nieznacznie, zdradzając narastający z każdą kolejną sekundą niepokój. Jestem idiotką, pomyślała, wciąż przypatrując się przyjaciółce i bezskutecznie próbując wyrównać oddech. Wiedziała, że popełniła błąd, tak po prostu dając upust narastających w niej już od dłuższego czasu emocjom, ale nic nie była w stanie na to poradzić. Nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, jak bardzo była podenerwowana, póki Liz nie zaczęła tak wrażliwego tematu. Co więcej, zdążyła zapomnieć o tym, jak silna była jej relacja z przyjaciółką, dopóki po raz kolejny nie stanęła przed możliwością jej utraty.

Zadrżała mimowolnie, ogarnięta niejasnym uczuciem chłodu, bynajmniej niezwiązanego z temperaturą i tym, że obie znajdowały się w samym środku lasu. Niczego już nie była pewna, może poza tym, że nade wszystko pragnęła wpaść Elizabeth w ramiona i raz jeszcze mocno ją uściskać. Tęskniła za nią, pragnąc nadrobić cały utracony czas. Ba! Chciała to samo zrobić w związku z rodziną, chociaż nie miała pojęcia, w jaki sposób miałaby tego dokonać. Czuła, że traci czas – że kolejne sekundy uciekają jej między palcami, zabierając sobie możliwości przebywania z osobami, które były dla niej ważne, a które już wkrótce mogła opuścić.

To się nie stanie... Rafael jest pewien, że to się nie stanie, ale...

Stanowczo odrzuciła od siebie tę i jej podobne myśli. Od tamtej chwili już właściwie nie nad niczym się nie zastanawiała, zachowując się tak, jakby trwała w transie i właściwie bezwiednie podejmując kolejne decyzje.

– Ten mężczyzna... Pewnie mi nie uwierzysz, ale tak naprawdę okazał się moim wybawieniem. Najlepszym, co mogło spotkać mnie w życiu – oznajmiła pod wpływem impulsu, obojętna na to, że Rafael był w stanie ją usłyszeć. Wręcz chciała, żeby to zrobił. – Gdyby nie on, wizja Isabeau byłaby zbędna.

Liz spojrzała na nią z niedowierzaniem, coraz bardziej zdezorientowana i pełna niepokoju. Drgnęła, być może wyczuwając zmianę w tonie i zachowaniu przyjaciółki, i zarazem utwierdzając się w przekonaniu, że jednak ma szansę poznać prawdę. Elena nie miała pewności, czy poprawnie interpretowała emocje dziewczyny, ale odniosła wrażenie, że Elizabeth mimo wszystko się waha, być może wciąż niegotowa na to, by po problemach z bratem i stratą najbliższych, mierzyć się z kolejnymi komplikacjami – i to nawet pomimo tego, że mogłyby dotyczyć jej przyjaciółki. Cóż, niezależnie od wszystkiego, nie potrafiła mieć o to pretensji.

– Powiedz mi – poprosiła w końcu.

Elena otworzyła usta, zamierzając zaprotestować, ale z jej gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Zacisnęła usta, wciąż walcząc ze sobą i własnymi pragnieniami, aż nazbyt świadoma tego, że w jej przypadku zdrowy rozsądek powoli przegrywa. To nie był dobry pomysł, ale...

– To nie jest bezpieczne – spróbowała raz jeszcze. – Nie mogłabyś nikomu powiedzieć.

Liz zdecydowanie spojrzała jej w oczy.

– Wątpisz we mnie?

Pokręciła głową. Czuła się coraz bardziej zdezorientowana, poza tym była gotowa przysiąc, że właśnie popełnia jeden z największych błędów w życiu – i to bynajmniej nie dlatego, że mogłaby nie wierzyć Liz. Och, zdecydowanie jej ufała, co zresztą było powodem, dla którego nade wszystko chciała przyjaciółkę chronić.

– Nawet Damienowi – oznajmiła, jak gdyby nigdy nic podejmując wcześniejszy temat.

O dziwo, Elizabeth nawet się nie zawahała.

– Przysięgam.

Elena wypuściła powietrze ze świstem, co najmniej oszołomiona. Zdecydowanie nie w ten sposób wyobrażała sobie tę rozmowę, nie wspominając o tym, że teraz już niejako nie miała wyboru, jeśli chodziło o rozmowę, a zwłaszcza powiedzenie prawdy. Rafa mnie zabije..., przeszło jej przez myśl, ale zdecydowała się zachować to dla siebie, raz po raz powtarzając sobie, że to ma sens – jakkolwiek skomplikowany i trudny do zauważenia.

– W porządku. – Cofnęła się o krok. – Ja... Po prostu mi zaufaj, okej? Czegokolwiek byś nie zobaczyła, wiem, co robię... Chyba – dodała, dopiero po chwili uprzytomniając sobie, że nie zabrzmiało to najlepiej.

Sądząc po wyrazie twarzy Liz, sama również nie była zachwycona taką formą pocieszenia. Elena zdawała sobie sprawę z tego, że najpewniej właśnie się pogrąża, ale nie miała innego wyboru. Co więcej, sama nie była pewna, jak najlepiej byłoby poprowadzić rozmowę, która...

– Ehm... Elena? – Elizabeth nagle zesztywniała, spinając się i prostując niczym struna. Wzrok wbiła w bliżej nieokreślony punkt gdzieś za plecami przyjaciółki; krew odpłynęła dziewczynie z twarzy, czyniąc jeszcze bledszą niż dotychczas, chociaż to wydawało się niemożliwe. – Kto...?

Odwróciła się pośpiesznie, wytrącona z równowagi i przygotowanie dosłownie na wszystko – łącznie z widokiem Huntera albo polującego na Liz Jasona. Tym większym szokiem było dla niej to, że Rafael tak po prostu postanowił się ujawnić, spokojnie stojąc pomiędzy drzewa i wciąż uważnie je obserwując. „Chciałaś, to masz" – wydawało się komunikować jego spojrzenie, kiedy w końcu zdecydowała się na to, żeby zajrzeć mu w oczy. Wyglądał na spokojnego, przynajmniej na pierwszy rzut oka, bo Elena znalazła go na tyle dobrze, by zorientować się, że nieszczególnie zachwycał się obrotem spraw.

Elizabeth jęknęła, po czym gwałtownie cofnęła się o krok. Jej dłoń powędrowała na brzuch, oczy zaś rozszerzyły się do granic możliwości, koncentrując na parze czarnych, rozłożystych skrzydeł. Sam widok mężczyzny musiał być oszołamiający, zwłaszcza przez wzgląd na jego nienaturalne wręcz piękno. Elena dobrze pamiętała, jakie emocje wzbudzał w niej na samym początku, zanim przywykła do przebywania w jego towarzystwie, jednak reakcja Liz musiała być związana z czymś o wiele poważniejszym, aniżeli tylko zaskoczeniem.

Hunter, uświadomiła sobie. Damien ją uratował, ale...

– Rafa jest ze mną – powiedziała na wydechu, chcąc jak najszybciej zapanować nad sytuacją. – To znaczy... o nim ci mówiłam. Obiecałaś mi coś, Liz – przypomniała, ta jednak zdołała wyłącznie pokręcić z niedowierzaniem głową.

– Ale on jest...

– Nie on cię wtedy zaatakował – powiedziała z naciskiem, przesuwając się w taki sposób, żeby stanąć pomiędzy przyjaciółką a serafinem. – To dłuższa historia, w porządku?

Odpowiedziało jej milczenie, jednoznacznie świadczące o tym, że kwestia „porządku" pozostawała dość problematyczna. Elena wiedziała, że sprawy nie będą aż tak proste, jak mogłoby się wydawać, ale i tak poczuła się z tego powodu źle. Próbowała zebrać myśli i zareagować w jakikolwiek, choćby względnie sensowny sposób, ale nie miała pojęcia, co powinna zrobić albo powiedzieć. W głowie miała pustkę, a panika, której doszukała się w spojrzeniu przyjaciółki, jedynie pogorszyła sytuację.

Wyczuła ruch za plecami i już nie miała wątpliwości co do tego, że Rafael zmaterializował się tuż za nią. Jego dłonie wylądowały na jej biodrach, co zresztą nie umknęło uwadze Liz, bo ta zrobiła taki ruch, jakby jednak rozważała to, żeby zacząć wołać o pomoc.

– Więc to przez nią omal nie oberwałem w twarz? – zapytał cicho Rafa, uważnie przypatrując się jedynej, obecnej w pobliżu śmiertelniczce. – Jak widzę, masz wszystko pod kontrolą, lilan – dodał z przekąsem, ale puściła wszelakie złośliwości mimo uszu.

– Jest przy tobie bezpieczna, tak? – zapytała w zamian. – Powiedz jej. To znaczy...

Demon drgnął; chociaż nie widziała jego twarzy, była niemalże całkowicie pewna tego, że się skrzywił.

– Tak długo, jak będzie trzymała język za zębami – zgodził się, ale wyczuła, że taki układ niekoniecznie go satysfakcjonował. Cóż, mogła się tego spodziewać.

Zignorowała słowa nieśmiertelnego, skoncentrowana przede wszystkim na Liz. Dziewczyna zamarła, raz po raz chwytając powietrze w niemalże spazmatyczny, zdradzający czysty przerażenie sposób. Elena westchnęła cicho, sama niepewna tego, jak powinna wpłynąć na przyjaciółkę, zwłaszcza teraz, kiedy zdecydowała się zaryzykować aż do tego stopnia i wszystko jej wytłumaczyć.

– Liz...

Dziewczyna wzdrygnęła się, po czym w końcu poruszyła, jakby nagle wyrwana z transu.

– O czym ty, do cholery, mówisz? – wyrzuciła z siebie na wydechu. Nerwowo przeczesała włosy palcami, chyba nawet nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, bo jej ruchy były niespójne i bardzo niezgrabne. – Dużo rozmawiałam z Damienem i... Boże... Rafa? – powtórzyła z niedowierzaniem, zupełnie jakby para czarnych skrzydeł i jakiekolwiek zdrobnienie nie szły ze sobą w parze.

– Tylko ona tak na mnie mówi – poprawił usłużnie. – Ustalmy to sobie na początku.

Sądząc po wyrazie twarzy dziewczyny, sposób zwracania się do serafina wydał jej się najmniej istotny.

Elena zaklęła w duchu, po czym zmusiła się do tego, żeby oswobodzić się z uścisku demona. Zrobiła zdecydowany krok ku przyjaciółce, ta jednak nie wyglądała na chętną na to, żeby ze spokojem prowadzić jakąkolwiek rozmowę.

– To nie ma sensu – wyszeptała. – Nie ma sensu...

– Gdyby nie on, byłabym martwa – przypomniała Elena. – Wiem, że to może wydawać się trudne, ale...

– Damien powiedział mi, że oni są niebezpieczni – oznajmiła Elizabeth, całkowicie ignorując wypowiedziane przez dziewczynę słowa. – A teraz możesz umrzeć, przynajmniej zgodnie z wizją Isabeau. Co...?

– Mogę umrzeć, bo ktoś inny chce mojej śmierci – przerwała, siląc się na cierpliwość. – Proszę, możemy w końcu porozmawiać? Próbuję ci wszystko wytłumaczyć.

Drażniło ją to, jaki obrót przybrały sprawy, chociaż mogła się tego spodziewać. Obejrzała się przez ramię, spoglądając w wyrzutem na Rafaela i mimowolnie zastanawiając się nad tym, czy specjalnie pojawił się tak szybko, nie dając jej nawet okazji na to, żeby przygotować Liz do ewentualnego spotkania. Jasne, była mu wdzięczna za to, że w ten sposób niejako zaakceptował jej decyzję o wtajemniczeniu przyjaciółki, ale to zdecydowanie nie powinno było wyglądać w ten sposób. Próbowała zapanować nad sytuacją, ale jak na razie wszystko wydawało się być nie tak, plątając się i niosąc ze sobą ni mniej, ni więcej, ale przede wszystkim chaos.

Chciała coś powiedzieć, ale sama nie była pewna od czego powinna zacząć, dlatego zdecydowała się na milczenie. Obserwowała Elizabeth, kiedy ta znowu zaczęła nerwowo krążyć, być może w ten sposób będąc w stanie łatwiej przyswoić sobie niektóre informacje. Wciąż sprawiała wrażenie podenerwowanej, jednak już nie do tego stopnia, by wyglądać na chętną do krzyku albo zaalarmowania kogokolwiek, zwłaszcza Damiena. W przypadku Aldero wciąż miała dość argumentów do tego, żeby przekonać chłopaka do milczenia, ale to zdecydowanie nie wchodziłoby w grę, gdyby za perspektywę miała rozmowę z Licavolim.

Nie miała pewności, kiedy tak naprawdę Liz zatrzymała się, by z jękiem oprzeć się o drzewo. Drżała niekontrolowanie, co stało się aż nadto wyraźne zwłaszcza w chwili, w której osunęła się do pozycji siedzące. Twarz na krótką chwilę ukryła w dłoniach, nie po raz pierwszy wyglądając na kogoś niebezpiecznie bliskiego ataku paniki.

– Liz?

Nie doczekała się odpowiedzi, więc podeszła bliżej. Rafael nie zaprotestował, o wiele spokojniejszy niż podczas jej rozmowy z Lawrence'm czy Aldero, być może dlatego, że ludzka przyjaciółka nie stanowiła dla kogoś nieśmiertelnego żadnego zagrożenia. Jakież to miłe, że przynajmniej pod tym względem mi ufasz, zadrwiła w duchu, zdecydowała się jednak zachować tę uwagę dla siebie. W zamian osunęła się na kolana tuż naprzeciwko Elizabeth, próbując jakkolwiek zwrócić na siebie uwagę zaniepokojonej dziewczyny.

– Podejrzewam, co takiego powiedział ci Damien, ale to bardziej skomplikowane – powiedziała, ostrożnie dobierając słowa. – Demony są niebezpieczne, nawet bardzo, ale...

– Niebezpieczne? – powtórzyła z niedowierzaniem Liz. Już sam fakt tego, że zdobyła się na wypowiedzenie jakiegokolwiek słowa, stanowiło swego rodzaju postęp. – Przez jednego omal nie umarłam. Ja... teraz pamiętam i... – Elizabeth urwała, po czym energicznie potarła dłońmi skronie. – Pamiętam... – wyszeptała raz jeszcze.

Elena dyskretnie zacisnęła dłonie w pięści. Już od dawna miała ochotę zabić Huntera za to, że w ogóle ważył się tknąć jej przyjaciółkę, zaś w tamtej chwili uczucie to powróciło ze zdwojoną siłą.

– Rafael nie miał z tym związku – oznajmiła z naciskiem. – Jego brat się zbuntował, ale... Liz, tak naprawdę wcale nie chodziło o ciebie, ale o mnie – przyznała, chociaż wcale nie była pewna, czy to dobry pomysł. – To wszystko od samego początku miało związek z... moją śmiercią.

Dyskretnie spojrzała na Rafę, ten jednak z uporem milczał, najwyraźniej nie zamierzając się wytrącać. Dziękuję pięknie, od razu wiem, co powinnam zrobić!, jęknęła w duchu, nie kryjąc rozdrażnienia. Jasne, sam pomysł wtajemniczenia Liz wyszedł od niej i właściwie nie dała demonowi wyboru, ale to jeszcze nie znaczyło, że nie oczekiwała wsparcia. Nie żeby od razu zakładała, że serafin miał w sobie dość delikatności, by porozmawiać z wystraszoną dziewczyną, niemniej gdyby w ogóle zechciał ułatwić jej zadanie i powiedział cokolwiek sensownego...

Problem polegał na tym, że po raz kolejny musiała radzić sobie sama. Chociaż tłumaczenie ostatnich wydarzeń nie stanowiło niczego nowego, a ona powoli nabierała w tym wprawy, wcale nie poczuła się dzięki tej świadomości lepiej.

– Powiem ci wszystko, tak jak obiecałam – powiedziała w końcu, decydując się nie rozwodzić nad tym, czy Elizabeth w ogóle czuła się gotowa na to, żeby wysłuchać jej do końca. Nie mogła sobie pozwolić na kolejne wahanie, bo to jedynie pogorszyłoby sytuację. – Tylko proszę, nie znienawidź mnie za to... Tym bardziej, że w tej historii w pewnym sensie jest również twój brat – dodała; to, że niejako miała związek z tym, co ostatecznie spotkało rodzinę jej przyjaciółki i ją samą, wydawało się najgorsze.

Nie zastanawiając się dłużej nad tym czy to, co robi, ma sens, zaczęła mówić.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro