Trzysta czterdzieści cztery

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Renesmee

Chociaż od balu pięciuset minęły całe lata, pamiętałam wszystko tak dokładnie, jakbym dopiero co brała w nim udział. Czułam się niemalże dokładnie tak samo, uważnie przypatrując się swojemu lustrzanemu odbiciu i nie będąc w stanie pozbyć się wrażenia, że jakimś cudem znowu cofnęłam się w czasie. Na sobie miałam białą, zdobioną złotą nitką sukienkę matki Gabriela i szpilki, za którymi co prawda wciąż nie przepadałam, ale już przynajmniej nie stanowiły dla mnie śmiertelnej pułapki.

Westchnęłam, po czym energicznie potrząsnęłam głową, bezskutecznie próbując pozbyć się niechcianych myśli. Tym razem miało być zupełnie inaczej, a my zamierzaliśmy trzymać się razem, zostać ile będzie trzeba i przy pierwszej okazji wycofać się, by po wszystkim bez przeszkód móc wrócić się do domu. Plan był prosty, a ja nie wyobrażałam sobie tego, że cokolwiek mogłoby pojąć źle. Być może świadczyło to mniej więcej tyle, że nawet po tych wszystkich latach byłam porażająca wręcz naiwna, ale z dwojga złego wolałam wyjść właśnie na taką, niż na każdym kroku przejmować się bezpieczeństwem swoim i bliskich.

Najbardziej końca wydawała mi się myśl o tym, że Jocelyne miała znaleźć się z daleka od tego całego szaleństwa. Podczas spotkania z Aro wyczułam, żebym niepocieszony, że żadne z moich dzieci nie pojawiło się na spotkaniu, ale w ogólnym pośpiechu nie ciągnął tematu. Wiedziałam, że to poniekąd zasługa Gabriela, który zgodnie z własnymi przypuszczeniami zdawał się mieć pełną kontrolę nad sytuacją. Zdawałam sobie sprawę z tego, że to wcale nie było takie proste, a Volturi nadal pozostawali niebezpieczni, ale łatwiej było mi zachować spokój ze świadomością, że mieliśmy jakiekolwiek pole do popisu.

Tak czy inaczej, Joce zostawała w hotelu, zresztą tak jak i Elena oraz Claire. Jakoś nie byłam szczególnie zaskoczona tym, że – na pierwszy rzut oka z wielką łaską – to właśnie Rufus zdecydował się z nimi zostać. Mogłam przewidzieć, że ten wampir z dwojga złego będzie wolał zabawić się w opiekunkę, aniżeli brać udział w jakichkolwiek uroczystościach. Layla jedynie wywracała oczami, ale sama również znała swojego męża na tyle dobrze, by nie próbować przekonywać wampira do zmiany decyzji.

Nie powiedziałam tego na głos, ale w pewnym sensie czułam ulgę na myśl o tym, że Joce miała zostać w miejscu, gdzie była względnie bezpieczna. Nie ufałam Volturi, przewrażliwiona do tego stopnia, by brać pod uwagę każde rozwiązanie – i to łącznie z tym, że ktoś spróbuje wykorzystać naszą nieuwagę, by dostać się do hotelu. Rufus był czujny, poza tym potrafił walczyć, więc mogła założyć, że to wystarczy, by zapewnić mojej córce bezpieczeństwie...

A może faktycznie zaczynałem być przewrażliwiona, uważając intencje Volturi za o wiele gorsze, niż były w rzeczywistości.

Wciąż o tym myślałam, kiedy ciepłe dłonie wylądowały na moich biodrach. Udało mi się powstrzymać od wzdrygnięcia; w zamian odchyliłam głowę do tylu, pozwalając żeby gorące wargi musnęły moją odsłoniętą szyję. Gabriel przygarnął mnie do siebie, nie po raz pierwszy próbują rozproszyć moja uwagę w ten sposób. Co więcej, nie mogłam zaprzeczyć, że za każdym razem jego zabiegi przynosiły skutek, a większości przypadków byłam gotowa poddać mu się z przyjemnością.

– Musimy się pośpieszyć – przypomniałam, ale mój głos wcale nie zabrzmiał aż tak pewne, jak mogłabym oczekiwać w obecnej sytuacji. Sama nie byłam pewna, co tak naprawdę chciałam zrobić.

– Mhm... – Mój mąż najwyraźniej nie był przejęty tym, co teoretycznie powinniśmy uznać za priorytety. Mimochodem zauważyłam, że musiał być spięty o wiele bardziej, aniżeli do tej pory raczył przyznawać. – Zdążymy – stwierdził, a ja westchnęłam i pośpiesznie okręciłam się w jego ramionach w taki sposób, żeby zajrzeć mu w oczy.

Nie musiałam długo się zastanawiać, by zorientować się, co takiego chodziło mu po głowie. Ciemne oczy dosłownie przenikały mnie na wylot, zdradzając nie tylko pożądanie, ale przede wszystkim troskę. Pomyślałam, że to musiało mieć związek z łączącą nas więzią, która sprawiała, że mimo wszystko odbierał moje obawy, nawet jeśli te kłóciły się z tym, co sam sądził albo czuł. Nie mogłam mieć pewności, po tych wszystkich latach wciąż nie zawsze rozumiejąc działanie telepatii. Jakkolwiek by nie było, wiążąca nas relacja potrafiła być równie fantastyczna, co i w wielu przypadkach przerażająca.

Gabriel ujął moją twarz w dłonie, tym samym zachęcając mnie do tego, żebym zajrzała mu w oczy. Bez trudu skoncentrowałam wzrok na jego twarzy, podświadomie licząc na to, że zamierza mnie pocałować, ale nic podobnego nie miało miejsca.

– Co cię martwi, mi amore? – zapytał mnie łagodnie, bez trudu orientując się, że coś jest na rzeczy.

– Przecież wiesz – zauważyłam przytomnie, bo męczyłam ten temat już od pierwszej wizyty Volturi w domu moich bliskich.

Westchnął przeciągle, wyraźnie sfrustrowany, po czym niechętnie skinął głową.

– Tak... Przynajmniej podejrzewam – przyznał po chwili zastanowienia. – Ale zapewniam cię, że wszystko jest w porządku. Joce zostaje, tak? A my...

– Idziemy na bal z wampirami, które od lat szukają pretekstu, żeby pozabijać moją rodzinę, z kolei ciebie... Cóż, bądźmy szczerzy: zdecydowanie nie przepadają ani za tobą, ani żadnym z nas – powiedziałam, decydując się na szczerość. – Mów co tylko chcesz, ale to naprawdę nie wygląda dobrze.

Gabriel z niedowierzaniem pokręcił głową. Przygarnął mnie mocniej, być może początkowo zamierzając protestować i przekonywać mnie do swojego punktu widzenia, ale ostatecznie skinął głową.

– Dlatego dobrze, że małej tam nie będzie – stwierdził z przekonaniem. – Nie jest aż tak źle, jak mogłoby się wydawać. Aro widział się z Eleną, a nam przynajmniej tymczasowo dał spokój. Po tym balu wrócimy do domu i będziemy ich unikać, dokładnie tak jak do tej pory – oznajmił z przekonaniem i to faktycznie zabrzmiało sensownie. – Layla nawet nie musiała wspominać o Claire, a to też dobrze. Póki trzymają się od naszych myśli z daleka, wszystko jest dobrze.

– Fakt – przyznałam, ale wciąż nie byłam przekonana. – Poza tym pilnujesz Aro i jego zdolności, tak...?

Posłał mi blady uśmiech.

– Naturalnie – zapewnił bez chwili wahania. – Jestem ja, moje siostry i ty. Wiem, że bliźniaki też robią swoje. Mogłabyś mówić o nadmiernej pewności siebie, gdybym był sam, ale co może pójść nie tak, skoro wszyscy kontrolujemy sytuację?

Teoretycznie prawidłową odpowiedzią wydawało się „nic", ale zdążyłam przeżyć i zobaczyć tyle, by zakładać, że bardziej adekwatne byłoby „wszystko". Po powrocie Isobel już nic nie miało mnie zaskoczyć i choć Volturi faktycznie wydawali się wypadać przy wampirzej królowej bardzo blado, mimo wszystko nie czułam się najlepiej.

– W porządku – dałam za wygraną. – Po prostu bale źle mi się kojarzą... Chyba cię to nie dziwi, prawda? – Rzuciłam Gabrielowi wymowne spojrzenie. – Nie drażnił Jane – nie tyle poprosiłam, co wręcz zażądałam, a on parsknął śmiechem, wyraźnie rozbawiony moimi słowami.

– Zobaczę, co się da pod tym względem zrobić – obiecał, przykładając dłoń do serca.

Wywróciłam oczami, ale mnie również udało się uśmiechnąć. Bez słowa wtuliłam się w niego, pozwalając, by przeczesał moje włosy palcami, a po chwili wpił się wargami w moje usta. Nie mieliśmy dla siebie zbyt wiele czasu, o czym przypomniała nam Isabeau, bezceremonialnie wparowała do zajmowanego przez nas pokoju, jak zwykle popisując się wręcz idealnym wyczuciem. Jęknęłam, po czym wsparłam się na łokciach, siadają na łóżku na którym ostatecznie wylądowałam i próbując wyślizgnąć się spod nachylonego nade mną Gabriela, podczas gdy chłopak wydał z siebie rozdrażniony charkot, wyraźnie chętny zamordować własną siostrę.

– Ups... – Beau uśmiechnęła się słodko, po czym spojrzała na nas z zaciekawieniem. – Pomagasz Nessie ułożyć włosy, braciszku? – zapytała uprzejmie, a ja machinalnie przeczesałam zmierzwione loki palcami, próbując doprowadzić je do porządku.

– Daję ci trzy sekundy na to, żeby wyjść – wycedził przez zaciśnięte zęby mój mąż, nerwowo napinając mięśnie.

Isabeau prychnęła, bynajmniej nieprzejęta groźbą. Gdyby musiała obawiać się za każdym razem, kiedy ktoś się na nią denerwować, już dawno nabawiłaby się nerwicy.

– Więc jednak zamierzacie iść na bal? Nie żeby coś, ale my z Laylą już jesteśmy gotowe – wyjaśniła z bladym uśmiechem. – Zresztą tak jak i my wszyscy, ale jeśli potrzebujecie jeszcze trochę czasu...

Nie dokończyła, błyskawicznie wypadając na korytarz i w porę zatrzaskując za sobą drzwi, zanim dosięgnąłby ją ciśnięta w jej stronę poduszka. Usłyszałam jej śmiech, co okazało się całkiem przyjemnym doświadczeniem, zważywszy na to, że przez większość czasu chodziła przygnębiona. Tęskniłam za taką Beau i choć miałam poczucie, że to był najmniej odpowiedni okres na to, żeby pozwalać sobie na chwilę wytchnienia, nie byłam w stanie należycie się tym przejąć. Wolałam założyć, że skoro nawet Isabeau była spokojna, o jakichkolwiek niepokojących wizjach nie wspominając, sytuacja naprawdę była opanowana.

Gabriel rzucił mi wymowne spojrzenie, ale tym razem zdecydowałam się na to, by spojrzeć mu w oczy, woląc nie sprawdzać, jak wielki miał na mnie wpływ. Nie zaprotestowałam, kiedy dałam mu do zrozumienia, że chce się podnieść, w zamian podając mi rękę, bym łatwiej mogła stanąć na nogi. Nerwowym ruchem wygładziłam sukienkę, próbując doprowadzić się do porządku. Czułam, że wciąż z uwaga mi się przypatrywał, trzymając się na tyle blisko, że byłam w stanie wyczuć bijące od jego ciała ciepło, ale i to zdecydowałam się zignorować.

– Kiedyś ją zabiję – usłyszałam. Skwitowałam jego słowa wywróceniem oczami. – Mówię poważnie, chociaż...

– Co? – rzuciłam zaczepnym tonem.

Zawahał się, przez moment nasłuchując, by nabrać pewności, że Isabeau nie będzie w stanie nas usłyszeć.

– Wolę, żeby zachowywała się w ten sposób – powiedział w końcu, staranne dobierając słowa. – To lepsze, niż widzieć ją... Sama wiesz, co ma na myśli – powiedział, a ja skinęłam głową. Rozumiałam aż nazbyt dobrze. – Co nie znaczy, że przestała cierpieć. Powiedziałbym raczej, że jest na tym samym etapie, co długo po stracie Aldero: woli udawać, że nic się nie stało.

Westchnęłam, zwłaszcza teraz będąc w stanie sobie wyobrazić, jak skomplikowany i intensywny potrafił być ból straty czy po prostu zdrada. Co prawda sama nie mierzyłam się ze śmiercią, ale wystarczyło mi wspomnienie czy to okresu, kiedy nie miałam pojęcia, co takiego działo się z moimi dziećmi, czy to znów odtrącenia przez Gabriela. Isabeau radziła sobie po swojemu, zwłaszcza teraz, kiedy zdołała wyjść z tego... najgorszego etapu, ale wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że pozostawała chwiejna – i że lepiej było, by więcej nie dotarła na skraj załamania, bo następnym razem mogło już nie być odwrotu.

Przestałam o tym myśleć, z niejaką ulgą przyjmując sugestie tego, żebyśmy w końcu wyszli z pokoju. Myślenie o szwagierce było przygnębiające i choć perspektywa balu nie prezentowała się lepiej, wolałam skoncentrować się na najbardziej przejmującej, aktualnej kwestii – a więc tym, gdzie się udawaliśmy. Zdążyłam jeszcze zajrzeć do Joce, by upewnić się, że wszystko jest w porządku, zanim ostatecznie zdobyłam się na to, żeby w towarzystwie Gabriela ruszyć w noc.

Czułam się zupełnie inaczej niż podążając na bal, który kilka lat wcześniej zorganizowała Isobel, ale i tak dręczyły mnie wątpliwości. Z niechęcią obserwowałam twierdzę Volturi – potężną, górującą nad nami i absolutnie nieprzychylną obcym. Weszliśmy głównymi drzwiami, bynajmniej nie mając problemu z odnalezieniem odpowiedniej drogi. Korytarze zostały rozświetlone, wydając się samoistnie prowadzić do miejsca, gdzie miała odbyć się główna cześć uroczystości. Szłam przed siebie, mocno trzymając się ramienia Gabriela i uważnie wodząc wzrokiem na prawo i lewo, ogarnięta niejasnym wrażeniem, że ktoś nas obserwuje. Oczywiście nie widziałam nikogo, prócz przemykających w niektórych miejscach cieni, ale to wystarczyło, bym poczuła się co najmniej nieswojo.

Czego powinnam była się spodziewać? Nie miałam pojęcia, ale po cichu liczyłam na to, że wszystko odbędzie się podobnie jak bal pięciuset, może pomijając nieszczęśliwy dla mnie finał. Tym razem nie widziałam dziesiątek obcych wampirów różnorodnej narodowości, co teoretycznie powinno przynieść mi ulgę, ale z jakiegoś powodu zaczęłam jeszcze bardziej się niepokoić. Choć rozumiałam, że tym razem Aro zdecydował się na znacznie skromniejszą uroczystość, dlaczego miałam wrażenie, że... poza Licavolimi i Cullenami, tak naprawdę nie zaproszono nikogo więcej?

Rzuciłam Gabrielowi niespokojne spojrzenie, wahając się nad tym, czy powinnam zwrócić mu na to uwagę. Nie zrobiłam tego, nie chcąc po raz kolejny wyjść na przewrażliwioną, choć zarazem miałam poczucie, że tym samym aż proszę się o jakieś nieszczęście. Wszystko jest w porządku, pomyślałam i chyba nawet zaczynałam w to wierzyć, tym bardziej, że na chwilę obecną w istocie wydawało się, że nie ma powodów do obaw. Byliśmy razem, nikt nas nie zaatakował, poza tym...

Zmusiłam się do tego, żeby spróbować oczyścić umysł, w zamian próbując całą sobą chłonąć to, co podsuwały mi wyostrzone zmysły. Mimo wszystko spięłam się, kiedy po raz pierwszy od dawna przekroczyłam próg sali tronowej – okazałego pomieszczenia, które tej nocy najpewniej miało pełnić również funkcję parkietu, o ile przebieg uroczystości miał przebiec zgodnie z moimi przypuszczeniami. Liczyłam na kilka niezobowiązujących rozmów, trochę muzyki i – co miało być najważniejszym punktem programu – przedstawienie tajemniczej Florence, która od jakiegoś czasu Aro nazywał swoją partnerką. Już kiedy usłyszałam po raz pierwszy, że akurat ten wampir mógłby znaleźć sobie kochankę, a przy tym mieć dość tupetu, by przedstawić ją żonie i zakomunikować, że od teraz to właśnie ta kobieta zajmuje dotychczasową pozycję Sulpicii, ale z drugiej strony... Cóż, po Volturi byłam gotowa spodziewać się dosłownie wszystkiego, co najgorsze.

Pomieszczenie również zostało starannie oświetlone, a do tego ozdobione w sposób, który sprawił, że poczułam się odrobinę pewniej. Nie czułam nadejścia świąt, ale widok lodowych ozdób i kolorowych dekoracji, którymi przystrojono salę, pozwolił mi łatwiej zaakceptować to, jaki mieliśmy dzień. Tym bardziej zaczęłam marzyć o tym, żeby cała ta farsa jak najszybciej dobiegła końca, bym mogła wrócić do domu i przynajmniej spróbować nacieszyć się Bożym Narodzeniem w towarzystwie najbliższych. Uświadomiłam sobie, że tak naprawdę po raz pierwszy świadomie byłam przez te dni daleko od Alessi, a teraz na swój sposób również Damiena, skoro ten wraz z Liz został w Seattle. Ta myśl wydała mi się przygnębiająca, a ja momentalnie pomyślałam o tym, że powinnam coś z tą sytuacją zrobić – i to najlepiej tak szybko, jak tylko miało być to możliwe.

– Nessie... Nessie, tutaj! – doszedł mnie melodyjny głos Alice.

Ona i reszta Cullenów wyszli wcześniej, tym samym uprzytomniając mi, dlaczego Isabeau aż do tego stopnia niecierpliwiła się ociąganiem ze strony mojej i Gabriela. Uniosłam rękę, by móc pomachać wyraźnie podekscytowanemu Chochlikowi, zanim wraz z mężem ruszyliśmy ku niej. Bezpieczniej było trzymać się razem, tym bardziej, że wtedy zdecydowanie łatwiej przychodziło kontrolowanie telepatii. Był jeszcze moja mama, która bez wątpienia wykorzystywała zdolność rozciągania tarczy na inne osoby, ale by jej dar zadziałał właściwie, również istotne było to, byśmy znajdowali się odpowiednio blisko siebie.

Omiotłam wzrokiem pomieszczenie, wymownie unosząc brwi ku górze na widok górującej nad wszystkimi, ozdobionej kolorowymi światełkami i sztucznym śniegiem choinki. Chociaż widok świątecznego drzewka wydawał się właściwy, ja wciąż nie mogłam pozbyć się wrażenia sztuczności. Wszystko, co wiązało się z Volturi, niezmiennie kojarzyło mi się w ten sposób – czy to uśmiech Aro, kiedy dzień wcześniej z entuzjazmem komplementował to, jak bardzo zmieniłam się przez ostatnie lata, aż po pozornie ciepłą atmosferę tego miejsca. Jakby tego było mało, wciąż towarzyszyło mi poczucie tego, że jestem obserwowana, ale ostatecznie zrzuciłam je na obecność straży przybocznej. Przy istotach, które z uporem nosiły na sobie czarne peleryny, trudno było tak po prostu się rozluźnić.

Próbowałam zachować czujność i zarazem zachowywać się w naturalny sposób, ale czułam, że wychodzi mi to marnie. Mimowolnie spięłam się, kiedy zauważyłam Kajusza i Marka – obu milczących i nawet w połowie nie aż tak pozytywnie nastawionych, jak ich brat. Sam Aro wciąż pozostawał nieobecny, co zaniepokoiło mnie bardziej, aniżeli bliskość pozostałych dwóch odwiecznych. Wolałam mieć przynajmniej względem pojęcie, co takiego robił ktoś, komu za żadne skarby nie potrafiłam zaufać.

Wciąż o tym myślałam, kiedy mężczyzna w końcu pojawił się w sali. Nawet z odległości widziałam, że jego oczy zabłysły na nasz widok, chociaż trudno było mi stwierdzić, czyja obecność usatysfakcjonowała go w największym stopniu. Musiałam powstrzymać się przed jękiem rozczarowania, kiedy wampir bez jakiegokolwiek ostrzeżenia ruszył w naszą stronę, najwyraźniej zamierzając dotrzymać nam towarzystwa. Krótko spojrzałam na dziadka, bo najbardziej sensownym wydawało mi się to, że przede wszystkim on będzie się udzielać. Oficjalnie jego i Aro łączyła długoletnia przyjaźń, chociaż w praktyce sprawy były o wiele bardziej skomplikowane – i to zwłaszcza teraz, kiedy doktor i jego żona martwili się o Elenę.

– Ach, nareszcie! – rzucił niemalże pogodnym tonem nieśmiertelny. Chyba przerażał mnie bardziej tym swoim niezdrowym entuzjazmem, niż gdyby nagle przybrał maskę niebezpiecznego mordercy i dał nam do zrozumienia, że zgromadził wszystkich tylko po to, żeby wydać wyrok. – Jak dobrze widzieć wszystkich... niemalże w komplecie – dodał i zawahał się na moment, uważnie przypatrując się każdemu z nas z osobna. – Nigdzie nie widzę twojej urodziwej córki, Carlisle – zauważył, a dziadek drgnął, wyraźnie niechętny temu, żeby się tłumaczyć.

– Elena nie była w stanie się pojawić – odpowiedział lakonicznie. Miałam wrażenie, że wcześniej wielokrotnie powtarzał w myślach te słowa, chcąc nauczyć się ich na pamięć i sprawić, by zabrzmiały w jak najbardziej naturalny sposób. Trudno było mi stwierdzić, czy Aro choć częściowo zamierzał mu uwierzyć. – Niemniej przesyła przeprosiny i ma nadzieję, że następnym razem będzie mogła zostać na dłużej – dodał, chociaż – o czym byłam absolutnie przekonana, zresztą tak jak i sam doktor – Elenie w życiu takie słowa nie przeszłyby przez usta.

– Jaka szkoda... – Choć to równie dobrze mogło być moim wrażeniem, widziałam jak przez twarz wampira przemyka ledwo zauważalny cień. Cokolwiek sobie myślał, ostatecznie zapanował nad sobą bez najmniejszego chociażby problemu, zwracając się bezpośrednio do mnie: – Twojej córki w ogóle nie miałem okazji poznać. Czyżby nadal źle się czuła? – dodał i zabrzmiało to niemalże troskliwie. Przerażał mnie tym, jak łatwo przychodziło mu udawania pozytywnych emocji, a gdybym wcześniej nie miała okazji go poznać, może nawet byłabym w stanie mu uwierzyć.

– Jocelyne jest chora – uciął cierpkim tonem Gabriel. – Nie sądzę, żeby z gorączką była w stanie docenić jakikolwiek bal – dodał z przekonaniem.

Cóż, przynajmniej w przypadku Joce znalezienie wymówki było proste. Chorowała tak wiele razy, że po jej wczorajszym zachowaniu nawet nie zdziwiłoby mnie, jeśli złapałaby kolejną infekcję. Co prawda doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że mała miała się dobrze, ale mimo wszystko...

– Oczywiście, oczywiście – zreflektował się pośpiesznie Aro. Jego entuzjazm wyraźnie przygasł, kiedy zwrócił się do Gabriela, ale poza tym nie okazał chłopakowi niechęci w żaden inny sposób. – Więc niech będzie i tak. Najważniejsze, że udało nam się zebrać w tak licznym gronie – stwierdził, a ja zesztywniałam.

– Nikt więcej nie przyjdzie? – zapytałam, nie mogąc się powstrzymać.

Aro spojrzał na mnie z błyskiem w oczach. Wciąż trudno było mi określić, co tak naprawdę sobie myślał.

– Pojawiły się... pewne komplikacje – powiedział w końcu, a ja zapragnęłam histerycznie się roześmiać. Jak niby powinniśmy byli to rozumieć? – Ale nie ma tego złego... A teraz już zacznijmy. Florence później do nas dołączy, zresztą najważniejsze jest to, byśmy przyjemnie w przyjemny sposób spędzili najbliższe godziny.

Z tymi słowami po prostu się odwrócił i odszedł, zostawiając mnie zdezorientowaną bardziej niż do tej pory.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro