Trzysta dwadzieścia

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Lawrence

Powoli zaczynał mieć dość tego, jak działała na niego Elena. W zasadzie chyba zaczynał przywykać do myśli o tym, że jakakolwiek prośba tej dziewczyny ściągnie na niego kłopoty. W efekcie omal nie wyśmiał jej, słysząc to, co próbowała mu zasugerować... A przynajmniej tak było do momentu, w którym nie uprzytomnił sobie, że dziewczyna była jak najbardziej poważna i chyba faktycznie przejmowała się tym, co mogłoby się wydarzyć, gdyby sprawy przybrały szczególnie nieodpowiedni obrót. Bała się i to nagle okazało się oczywiste, choć naturalnie za wszelką cenę usiłowała to ukryć – i to nie tylko przed nim, ale przede wszystkim samą sobą.

Och, miał racje z tym, że pod wieloma względami byli do siebie podobni. Przesadna duma zdecydowanie stanowiła jedną z tych najistotniejszych cech.

Poniekąd to sprawiło, że ostatecznie jej uległ, dochodząc do wniosku, że tak naprawdę nie ma niczego do stracenia. W najgorszym wypadku jego rodzina mogła go albo pogonić, albo – w mniej optymistycznej wersji – do tego wszystkiego spróbować zabić. W końcu czemu nie, prawda? Po tym, jak w przypadkowy sposób skończył pod postacią człowieka, był gotów dosłownie na wszystko, łącznie z tym, że po raz kolejny zostanie mu okazana wrogość. Nie żeby uważał, że na pewne rzeczy sobie nie zasłużył, ale z drugiej strony, to czy po tym jak przynajmniej kilkukrotnie uratował dzieciakom tyłki, nie zasłużył sobie na przynajmniej odrobinę wdzięczności? Spokojna rozmowa mogłaby być całkiem dobrym równoważnikiem, ale szczerze wątpił w to, żeby to wystarczyło.

W pierwszej kolejności udał się do domu Cullenów, ale jeszcze przed dotarciem na miejsce wyczuł, że Carlisle'a nie było w pobliżu. Teoretycznie w niczym nie musiało to przeszkadzać, ale nie miał ochoty na dyskusje z pozostałymi, a już zwłaszcza z Edwardem, który swoimi zdolnościami niezmiennie doprowadzał go do szału. Mógł przewidzieć, że jego syn może być w pracy, na przekór wampirzej naturze zbawiając ludzkie duszyczki. Jakie to szlachetne, pomyślał i niemalże wywrócił oczami. Była jeszcze Esme, ale nie sądził, żeby jej stanowisko miało jakiekolwiek znaczenie, skoro tuż obok nie miała męża.

Trudno.

Od Eleny wiedział, gdzie przenieśli się Licavoli, chociaż w powodzenie rozmowy z nimi wątpił jeszcze bardziej niż w to, czy Cullenowie będą skłonni go wysłuchać. Swoja drogą, to brzmiało w nieco... nieprawdopodobny sposób – to, że jak gdyby nigdy nic miałby pojawić się w progu któregokolwiek z domów, by po tych wszystkich latach rzucić coś w stylu: „Hej, nie bijcie! Tak tylko chciałem powiedzieć, że wybieranie się na bal do Volterry to najgłupsze, co możecie zrobić... Bo wiecie, Isobel znowu planuje przejąć władzę, a to niezbyt bezpieczne, prawda?". Nie miał pojęcia, czego tak naprawdę oczekiwała Elena, choć zarazem zdawał sobie sprawę z tego, że wkręcenie we wszystko jego osoby było o wiele prostsze, niż gdyby to ona musiała tłumaczyć się z tego, skąd wie takie rzeczy.

Prawda była taka, że mu na niej zależało – i to nie tylko dlatego, że widziała jak bliźniacza siostra Beatrycze. Pomijając tak uderzające podobieństwo, jego wnuczka w niczym nie przypominała tego kruchego stworzenia, którym mógł cieszyć się przez lata ludzkiego życia. Elena była trudna, pyskata i pewna siebie – trochę jak on, co na swój sposób go bawiło, choć znacznie częściej sprawiało, że miał ochotę jej przyłożyć, zwłaszcza gdy widział, jak na każdym kroku robiła głupstwa. Problem polegał na tym, że nawet nie był w stanie czegokolwiek jej zabronić, woląc nie ryzykować, że ostatecznie się obrazi i więcej nie wróci. Nieświadomie traktował ją jak rodzaj wybawienia, jakże upragnionego swoją drogą – namiastkę tego lepszego życia; materialny dowód na to, że pomimo przeszłości cokolwiek dało się jeszcze zmienić. Była mniej pokorna niż Alessia, ale to mu nie przeszkadzało, pozwalając osiągnąć to, o czym wcześniej mógł tylko pomarzyć. To, że dziewczyna mu ufała (Przy założeniu, że większość czasu spędzała z demonem, to było marnym pocieszeniem, ale...), również wiele dla niego znaczyło, choć zdecydowanie nie zamierzał jej tego powiedzieć.

Namiastka człowieczeństwa... Chyba tak mógł to określić. W jakiś pokrętny sposób jej bliskość wpływała na niego pozytywnie, sprawiając, że chciał się o nią zatroszczyć, a to zdecydowanie o czymś świadczyło.

Inną kwestię stanowiło to, że Elena zadurzyła się w demonie, Rafaelu na dodatek. Ta jedna myśl wciąż nie dawała mu spokoju, ale próbował w żaden sposób w to nie ingerować, dochodząc do wniosku, że próbując z nią walczyć, może co najwyżej popsuć to, co udało im się wytworzyć. Ich relacja była skomplikowana i bardzo krucha, dziewczyna zaś wydawała mu się całkowicie pochłonięta tym, co działo się między nią a serafinem. Widział to w jej oczach i gestach, które chcąc nie chcąc był w stanie zaobserwować, kiedy widywał tę dwójkę razem. Musiałby być ślepy, żeby nie zauważyć tego, iż z jej strony to uczucie zdecydowanie było szczere, z kolei on...

Och, to też wydawało się szalone, bo do tej pory nie przypuszczał nawet, że demony są zdolne odczuwać jakiekolwiek pozytywne emocje, o sympatii czy miłości nie wspominając. Tym większym zaskoczeniem było wrażenie, że Rafael porusza się niczym dziecko we mgle, próbując dopasować się do tego, czego mogłaby oczekiwać od niego Elena. Chronił ją i to jedno nie pozostawało najmniejszych nawet wątpliwości. Lawrence nie miał pojęcia, co tak naprawdę się za tym kryło, ale czuł, że bezpieczniej będzie pozostawić sprawy własnemu biegowi i nie interweniować – i to nie tylko dlatego, że wściekły Rafael najpewniej byłby w stanie roznieść jego i pół Seattle, jeśli tylko dać mu po temu sposobność. Tak czy inaczej, prościej było przyglądać się wszystkiemu z boku, tym bardziej, że nie czuł się zobowiązany do tego, żeby na kogokolwiek wpływać. Elena nie miała powodu, by go słuchać, więc...

Och, a oni mają?

To było dobre pytanie, na które pewnie miał poznać odpowiedź o wiele szybciej, niż mógłby sobie tego życzyć. Z dwojga złego zwrócenie się bezpośrednio do Licavolich jawiło mu się jako bardziej sensowne, zwłaszcza biorąc pod uwagę obecność Isabeau. Ona i jej wizje – już teraz niepokojące, a przynajmniej tyle zechciała powiedzieć mu Elena. Co więcej, najpewniej dotyczyły właśnie jego wnuczki, ale to teraz wydawało się najmniej istotne. Tak czy inaczej, zakładał, że cale to towarzystwo potrzebowało jakiegoś zewnętrznego impulsu – i to nawet od niego, choć wciąż szczerze wątpił w ich reakcję. Najwyżej mieli kazać u iść w cholerę, ale to już nie było jego problemem. Zamierzał zrobić swoje, ot tak, bo chciał, a potem...

Potem niech robią, co tylko będą chcieli.

Ta część obrzeży wydawała się spokojna, poza tym pozostawała w dość znacznym oddaleniu od siedzib ludzi. Mógł przewidzieć, że zdecydują się na coś takiego, tym bardziej, że część wciąż trwała w tym dziwnym, niezrozumiałym dla niego procederze ganiania za zwierzętami. Nie pojmował tego tym bardziej, że sam przez pewien czas musiał pokusić się o podobne rozwiązanie, całe dekady temu, musząc trzymać się poza zasięgiem wzroku mieszkańców Miasta Nocy. W Seattle mógł pozwolić sobie na o wiele więcej, zresztą dar, którym dysponował, rozwiązywał wszystkie inne problemy.

Śnieg mu nie przeszkadzał, pozwalając swobodnie kluczyć między drzewami, choć wcześniej zauważył przeznaczoną dla samochodów drogę, wiodącą najpewniej aż na trawnik domu Licavolich. Zrezygnował z tak otwartego pojawienia się na miejscu, woląc dać sobie czas na zebranie myśli i ewentualną ucieczkę, gdyby sprawy przybrały nieszczególnie przychylny dla jego osoby obrót. Być może zaczynać zachowywać się we wręcz przesadnie przewrażliwiony sposób, ale szczerze wątpił w to, żeby dzieciaki po tamtej nieszczęsnej imprezie pochwaliły się tym, kto im pomógł. Może gdyby w towarzystwie znajdowała się Alessia, mógłby liczyć na jakiekolwiek oznaki przychylności, ale w obecnej sytuacji...

Och, chociaż Renesmee zaczynała go tolerować, a przynajmniej tak było przy ich ostatnim spotkaniu. Tylko trochę, tym bardziej, że musiał wysilić się, żeby ochronić ją i dziecko, które wówczas nosiła pod sercem, ale jednak.

Marne pocieszenie, niemniej na dobry początek musiało wystarczyć.

Uczucie bycia obserwowanym pojawiło się nagle, tak intensywne, że nawet gdyby chciał, nie potrafiłby go zignorować. Na ułamek sekundy przystanął, by podejrzliwie powieść wzrokiem dookoła. Śnieg sypał gęsto, a wirujące płatki układały się w różne, dziwne kształty, momentami faktycznie przypominające ludzkie kształty, jednak nie było możliwości, żeby z wyostrzonymi zmysłami mógł się na to nabrać. Przecież czuł, że jest sam, choć to nie tłumaczyło dziwnego wrażenia, którego doświadczał niemalże na każdym kroku. Pomyślał, że mogło chodzić o jednego z utalentowanych synów kapłanki, Camerona, który na życzenie potrafił stać się niewidzialny, ale...

Jeśli miał być ze sobą szczery, to zaczynało działać mu na nerwy.

Starając się ignorować nieprzyjemne wrażenie, ruszył dalej, ale wciąż towarzyszyło mu niejasne przeczucie, że coś jest nie tak. To było trochę tak, jakby ktoś go wołał – bez użycia słów i jakichkolwiek dźwięków, jakkolwiek irracjonalnie by to nie brzmiało. Nie miał pojęcia, co powinien o tym sądzić, ale doświadczenie samo w sobie okazało się równie niejasne, co i nieprawdopodobne.

Wszelakie myśli uleciały z jego głowy w chwili, w której jednak wyczuł czyjąś obecność – słodki zapach krwi, która może i mogłaby być ludzka, gdyby nie charakterystyczna dla hybrydy nutka, którą aż nazbyt dobrze znał. Co prawda sam zapach był mu obcy, a przynajmniej L. był gotów przysiąc, że spotkał się z tą osobą po raz pierwszy, ale to nie miało dla niego znaczenia. W pierwszym odruchu zawahał się, nie mając pojęcia, jak powinien się zachować – zignorować czy może podążyć w stronę intruza – ale ostatecznie również kwestia dokonania wyboru okazała się zbędna.

Nie miał pewności, co tak naprawdę podkusiło go do tego, żeby ruszyć przed siebie. Nie musiał się wysilać, żeby znaleźć źródło słodyczy, przy okazji wychwytując również dźwięk trzepocącego się w piersi serca i krążącej w żyłach krwi. W tym wypadku tropienie było dziecinnie proste i to nawet dla niego, choć nigdy nie był dobry w odnajdywaniu tych, którzy z jakiegoś powodu byli mu potrzebni, jeśli ci akurat nie chcieli być znalezieni. Tym razem mało prawdopodobnym wydawało się to, żeby intruz chciał się schować, zaś jeden rzut oka wystarczył, żeby Lawrence zorientował się, że ktoś właśnie wpadł w kłopoty – i to bynajmniej nie on.

Chyba, bo po dziewczynie, którą udało mu się znaleźć, mógł spodziewać się dosłownie wszystkiego.

Była drobniutka, jasnowłosa i – o czym przekonał się już w chwili, w której ostrożnie podszedł bliżej – najpewniej rozpalona, co nawet pomimo panującego na zewnątrz ziąbu nie wydało mu się dziwne. Ledwo powstrzymał się przed tym, żeby spróbować zakląć, kiedy zorientował się, że nieznajoma miała na sobie zaledwie cieniutką koszulę nocną. Może się nie znał, tym bardziej, że (pomijając krótki etap bycia człowiekiem, który usilnie próbował wyrzucić z pamięci) jego ludzkie życie dobiegło końca kilka wieków wcześniej, ale taki ubiór zdecydowanie nie był dobrym pomysłem dla kogoś, kto był w stanie odczuwać chłód. Cóż, na pewno nie był dobry dla niej, to jednak wydało się Lawrence'owi najmniej istotne w obecnej sytuacji.

Potrzebował zaledwie ułamka sekundy na podjęcie decyzji. Dziwne wraże bycia obserwowanym – tego, że ktokolwiek mógłby go wzywać – zniknęło, a może to on przestał zwracać na nie uwagę. W pośpiechu przemieścił się, dosłownie materializując u boku dziewczyny i stanowczo chwytając za ramiona. Jęknęła, kiedy ją uniósł, próbując ułożyć w ramionach w taki sposób, by móc się jej przyjrzeć, ale przyjął to z ulgą, przynajmniej mając pewność co do tego, że była przytomna. Jasne włosy częściowo opadły nieznajomej na twarz, ale nie na tyle, by nie był w stanie zlustrować wzrokiem bladej twarzy i na wpół przymkniętych, błękitnych oczu.

To właśnie jej tęczówki skupiły się na nim, początkowo spoglądając na niego w nieco nieprzytomny, wyraźnie dla niej trudny sposób. Dopiero po chwili źrenice dziewczyny rozszerzyły się, a ona znów jęknęła i wykrztusiła z siebie jedno, jedyne słowo – coś, co w zasadzie musiał wyczytać z ruchu jej warg i co okazało się wystarczające do tego, żeby z miejsca wprawić go w osłupienie.

To nie było możliwe, ale...

Beatrycze...

Zastygł w bezruchu, początkowo sądząc, że coś źle zrozumiał albo jakimś cudem się przesłyszał – cokolwiek, co byłoby choć odrobinę sensowniejsze w obecnej sytuacji. Podejrzewał, że gdyby był człowiekiem, w tamtej chwili puls znacznie by mu przyśpieszył, zdradzając podenerwowanie, jednak nawet gdyby tak było, dziewczyna i tak nie zwróciłaby na to uwagi. Nie, skoro zemdlała już chwilę po tym, jak w ogóle zdołała się odezwać, po prostu osuwając mu się w ramionach, blada i wiotka.

Przez kilka następnych sekund po prostu bezmyślnie przypatrywał się jej twarzy, nie mając pojęcia, co takiego powinien myśleć o tym, co właśnie się wydarzyło. Beatrycze...Dlaczego właśnie to? Gdyby sytuacja była inna, a on akurat wspominał żonę, może uwierzyłby w to, że to wyłącznie jego wyobraźnia. Jasne, ta tęsknota w nim była – nieprzerwanie, odkąd tylko sięgał pamięcią – poza tym odżywała przy Elenie, ale nie do tego stopnia, by przestał nad tym panować. Wyczułby, gdyby cokolwiek w tej kwestii nie tak, a przynajmniej miał taką nadzieję, więc...

Ledwo powstrzymując całą wiązankę przekleństw, zmusił się do tego, żeby spróbować skupić się na dziewczynie. Nie drżała pomimo panującego dookoła chłodu, co wydało mu się co najmniej niewłaściwe, choć nie miał pojęcia, jak powinien reagować ktoś, kto w jakimkolwiek stopniu pozostawał człowiekiem. Pomimo wątpliwości zrzucił z siebie kurtkę – zbędny dodatek, mający za zadanie uchronić go przed ciekawskimi spojrzeniami poruszających się o tej porze po mieście ludzi – po czym zarzucił ją na dziewczynę, próbując ją jakoś rozgrzać. Pierwszym, co przyszło mu do głowy, było to, żeby porwać ją na ręce i zabrać prosto do domu Licavolich. Kimkolwiek była, na pewno by jej nie wyrzucili, tym bardziej, że wyglądała mu na dziecko – wyjątkowo ręcz krucha i bardzo delikatna. Dopiero po chwili do głowy przyszła mu początkowo niejasna, ale intrygująca myśl, że nieznajoma miała w sobie coś... paradoksalnie znajomego, choć nie miał pewności, w jaki sposób powinien to rozumieć.

Odgarnął jej jasne loczki z twarzy, by móc uważniej się przyjrzeć. Była rozpalona, co zauważył już wcześniej i co wydało mu się jeszcze bardziej niepokojące, choć zwykle nie miał w zwyczaju martwić się o nieznajomych. Sęk w tym, że im dłużej jej się przypatrywał, tym mniej obca mu się wydawała, poza tym...

Och, te rysy twarzy zdecydowanie miały w sobie coś znajomego – w ten charakterystyczny sposób, który przez lata miał okazję zaobserwować u Alessi, kiedy zdarzało mu się okazyjnie ratować dziewczynę z opresji, jeszcze pod rządami Isobel. Jasne włosy sprawiały, że mimowolnie pomyślał o Layli i Allegrze, a gdyby nie to, że już miał okazję poznać córę tej pierwszej, pomyślałby, że być może trzyma w ramionach małą Prime. Skoro takie rozwiązanie nie wchodziło w grę, a on był blisko konkretnego domu, ostatecznie logiczne wydało mu się tylko jedno.

Renesmee była w ciąży. Skoro tak...

Jak, do cholery, miała na imię ta ich mała?!, pomyślał z irytacją, próbując sobie przypomnieć, co takiego podczas kilku rozmów powiedziała mu Elena. Nie żeby za każdym razem skupiał się na tym, co mówiła, zwłaszcza kiedy zaczynała go irytować, ale musiała coś wspominać – w mniej lub bardziej konkretny sposób.

– Hej... – zaryzykował, bardziej stanowczo zaciskając dłonie na ramionach dziewczyny i decydując się porządnie nią potrząsnąć. – Jocelyne...?

Nie miał czasu zastanawiać się nad tym, czy nie pomylił imienia, o jej wcześniejszej wzmiance o Beatrycze nie wspominając. Bardziej stanowczo usadził ją do pionu, ciaśniej owijając materiałem, co zaskutkowało tym, że spróbowała mu się wyrwać. Z dwojga złego uznał, że to lepsze niż to, że mogłaby przelewać mu się w rękach, zbyt słaba, by samodzielnie siedzieć. Cokolwiek robiła w tym miejscu sama, na dodatek w takim stanie, zdecydowanie nie było normalne. Co jak co, ale Licavoli nie pozwalali krzywdzić swoich dzieci, więc najpewniej nie zdawali sobie sprawy z tego, że ta mała mogłaby tak po prostu wyjść albo...

Dlaczego?

Nie otrzymał odpowiedzi, to zresztą wydało mu się najmniej istotne. To, że istniała szansa, że do tego wszystkiego oberwie, jeśli spróbuje dostarczyć dziewczynę do domu, również nie wzbudziło w nim szczególnych emocji. W gruncie rzeczy bycie traktowanym jak najgorsze możliwe zło, zaczynało go bawić. Ba! Chyba już zdążył się do tego przyzwyczaić.

– No dobra... Jakbyś była jeszcze na tyle miła, żeby otworzyć oczy... – Urwał, nawet na moment nie odrywając wzroku od bladych policzków Jocelyne. – No, już! Musisz zacząć drżeć – dodał, bo znowu spróbowała oswobodzić się zarówno z jego ramion, jak i owiniętej wokół niej kurtki.

Oddech dziewczyny znacznie przyśpieszył, zdradzając to, że ta była bliska paniki. Był w stanie to wyczuć, zresztą taka reakcja nie wydała mu się niczym dziwnym – jasne, że się bała. Jak niby miała czuć się w sytuacji, kiedy to zaraz po przebudzeniu orientowała się, że ktokolwiek próbował ograniczyć jej ruchy? Sądząc o tym, jak niespokojnie poruszyła się, gdy w końcu zdołała na niego spojrzeć, ostatecznie koncentrując wzrok na rubinowych tęczówkach obejmującego ją wampira, wcale nie poczuła się dzięki temu bezpieczniej. Nie zamierzał jej skrzywdzić, jednak obawiał się, ze takie zapewnienie może okazać się niewystarczające, zwłaszcza jeśli Jocelyne zamierzała z nim walczyć.

Westchnął, decydując się na najprostsze, najbardziej skuteczne rozwiązanie, na jakie mógł się w tamtej chwili zdobyć. Zajrzał jej w oczy, obojętny na to, jak bardzo niespokojna się wydawała i to, że mogłaby chcieć uciec. Nie miał czasu na to, żeby próbować ją uspokajać i wymyślać jakiekolwiek kojące zapewnienia, które wcale nie musiały poskutkować na nią tak, jak oczekiwał. Jeśli się nie pomylił, dziewczyna wcale w tamtej chwili nie była w stanie logicznie ocenić tego, co działo się wokół niej, a skoro tak... musiał spróbować czegoś innego.

– Jest w porządku – oznajmił, a ton jego głosu uległ zmianie, zresztą jak zawsze, gdy decydował się wykorzystać swoje zdolności. Jocelyne zesztywniała w jego ramionach, już tylko drżąc i spazmatycznie walcząc o to, żeby złapać oddech. – Jesteś bezpieczna, tak? Jesteś...

Nie dała mu okazji na to, żeby dokończyć, nagle po prostu zaczynając kaszleć. Skrzywił się, tym bardziej, że taki stan rzeczy zdecydowanie nie wróżył dobrze, ale ostatecznie nie skomentował tego nawet słowem. Jedynym, co w tamtej chwili wydawało mu się sensowne i ważne, pozostawało to, żeby zabrać ją w jakieś ciepłe miejsce. Wybór był oczywiste, a jeśli nie pomylił się co do tego, kim była, reszta odpowiedzialności za stan dziewczyny, bardzo szybko miała spać na jej rodziców.

Szlag... Chociaż raz nie mogliśmy się spotkać w jakiejś przyjemnej, niewymagającej niczego ode mnie atmosferze, prawda?, pomyślał z przekąsem, aż nazbyt świadom tego, że nie miał na co liczyć. W gruncie rzeczy, to chyba jednak ułatwiało sprawę – bo teraz chcąc nie chcąc musieli z nim porozmawiać. Co prawda niekoniecznie w ten sposób to sobie zaplanował, ale...

– Gdzie...? – usłyszał i to wystarczyło, by wyrwał się z zamyślenia, koncentrując wzrok na dziewczynie.

– Jesteś bezpieczna – powtórzył z naciskiem. – Chcę pomóc. Zabiorę cię do domu – dodał, wciąż licząc się z tym, że mogła robić problemy.

Nie zrobiła tego, w zamian ledwo zauważalnie kiwając głową.

To mu wystarczyło.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro