Trzysta dwadzieścia trzy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Jocelyne

Nie miała pewności, co tak naprawdę poczuła. Ulgę? Być może, choć nie była w stanie tak po prostu ucieszyć się z myśli o tym, że Lawrence spokojnie przyjął do wiadomości to, co miała mu do powiedzenia. Wręcz przeciwnie – coś w spojrzeniu, którym obdarował ją wampir, skutecznie przyprawiło dziewczynę o dreszcze, sprawiając, że ta momentalnie zapragnęła zejść mu z oczu.

Beatrycze zamarła gdzieś u jej boku, reagując na brzmienie swojego imienia. Kiedy Jocelyne na nią spojrzała, przekonała się, że kobieta podrygiwała nerwowo, wyraźnie rozemocjonowana. Nie odezwała się nawet słowem, tym bardziej, że w przypadku ducha nawoływanie nie miałoby sensu, ale... Cóż, Joce miała wrażenie, że Beatrycze poczuła się lepiej – tylko trochę, o ile to było w jej przypadku możliwe, ale jednak.

– Jestem tutaj – usłyszała, a kiedy przyjrzała się kobiecie, przekonała się, że ta po raz kolejny wyglądała jak ktoś, kto w każdej chwili może się popłakać. – Jestem...

Jeszcze kiedy mówiła, znowu zaczęła niespokojnie krążyć, jakby konieczność pozostania w jednym miejscu zaczęła być czymś, co w znacznym stopniu przerastało jej zdolności. Sama Joce nie podzielała jej entuzjazmu, poniekąd dlatego, że konieczność przebywania na mrozie coraz bardziej dawała się dziewczynie we znaki. Teraz już miała pewność co do tego, Beatrycze specjalnie wyciągnęła ją z domu, chcąc doprowadzić do spotkania z Lawrence'm, skoro ten znajdował się w pobliżu. Była w stanie wyczuć tęsknotę duszy – to, jak wiele znaczyła dla niej ta możliwość, która...

Och, tak wiele, że była w stanie nawet narazić kogoś, kogo dotychczas chroniła, na niebezpieczeństwo, ale Jocelyne nie potrafiła mieć jej tego za złe.

– Więc mówisz – odezwał się po dłuższej chwili wahania Lawrence, starannie dobierając słowa – że ona tutaj jest. Beatrycze – powtórzył, najwyraźniej wciąż mając problem z tym, żeby ot tak przyswoić sobie tą jedną, dość istotną kwestię.

Jocelyne nerwowo potarła ramiona, nieudolnie próbując się rozgrzać.

– Ehm... Na to wychodzi – przyznała zgodnie z prawdą. – Wygląda jak Elena. Na początku nie wiedziałam, co o tym sądzić, ale teraz...

– Oczywiście, że tak – zniecierpliwił się wampir. – Mówiłem przecież, że są podobne... Właściwie takie same – dodał, ale tym razem Joce nie miała poczucia, żeby zwracał się do niej.

To, że rubinowe tęczówki nieśmiertelnego spoczęły na jakimś punkcie tuż za jej plecami, również dało dziewczynie do myślenia. Potrzebowała dłuższej chwili, by zdecydować się obejrzeć przez ramię i spojrzeć na Carlisle'a – milczącego, wyraźnie zdezorientowanego i – choć to równie dobrze mogło być wyłącznie jej wrażeniem – bledszego niż do tej pory. Nie miała pojęcia, czy w przypadku wampira coś podobnego było możliwe, ale z drugiej strony... właściwie czemu nie, prawda?

Miała wrażenie, że minęła cała wieczność, zanim ktokolwiek w końcu zdecydował się odezwać. Wiedziałam, że zabawa w pośrednika to bardzo, ale to bardzo zły pomysł, pomyślała mimochodem, ale nie skomentowała tego słowem, dochodząc do wniosku, że tak naprawdę nie miała wyboru. L. przynajmniej jej wierzył, a to chyba o czymś świadczyło, przynajmniej po części poprawiając sytuację, w której się znalazła.

– Ja... Joce jest zmęczona – powiedział w końcu doktor. Rzucił jej przelotne spojrzenie, być może samego siebie próbując przekonać do tego, że istniał jakiś sensowniejszy sposób na wytłumaczenie wszystkiego, co mówiła. Doszła do wniosku, że zwłaszcza z jego perspektywy taka reakcja była naturalna, tym bardziej, że... Cóż, niejako dała do zrozumienia, że jest w stanie zobaczyć jego zmarłą matkę, której nigdy tak naprawdę nie poznał. Nie miała pojęcia, jak sama poczułaby się w takiej sytuacji, ale podejrzewała, że co najmniej źle. – Sam powiedziałeś, żebym zabrał ją do domu, więc...

– Wtedy sytuacja była inna – zniecierpliwił się L. Przesunął się i przez ułamek sekundy Jocelyne naszła niepokojąca myśl o tym, że wampir spróbuje ją pochwycić, próbując zmusić do tego, żeby została, ale ostatecznie tego nie zrobił. Przyjęła to z ulgą, wciąż zbytnio spięta, by spróbować zareagować w jakikolwiek, choć po części sensowny sposób. – Obaj wiemy, że pierwszy raz słyszysz to, co powiedziała ta mała. Nie miała prawa wiedzieć i... Och, na zdolną do tego, żeby mieszać innym w głowach, przynajmniej tymczasowo nie wygląda, więc... – Rzucił jej wymowne spojrzenie. – Wybacz, malutka.

Pokręciła z niedowierzaniem głową, sama niepewna tego, jak powinna zinterpretować jego słowa. Komplement? Chyba niekoniecznie, ale nie miała też poczucia, by próbował ją obrażać. W zasadzie zważywszy na to, co i dlaczego czuła, zinterpretowanie choć części targających nią uczuć, mogło okazać się co najmniej problematyczne.

Jakkolwiek by nie było, Lawrence nie zamierzał czekać na jakąkolwiek odpowiedź z jej strony. W gruncie rzeczy zaczynała dochodzić do wniosku, że wcale takowej nie oczekiwał.

– Nieważne – stwierdził spiętym tonem. Miała wrażenie, że to, żeby w ogóle zachować spokój, przychodziło mu z wielkim wysiłkiem. – Tylko chwila, ale... – Jego spojrzenie na powrót skoncentrowało się na niej. – Gdzie...?

Miała mu odpowiedzieć, ale to okazało się co najmniej trudne – nie, skoro Beatrycze nagle puściły nerwy, gdy ostatecznie dotarło do niej to, jaką szanse miała przed sobą. Jeśli do tej pory była niespokojna, w tamtej chwili przeszła samą siebie. Jocelyne aż się wzdrygnęła, instynktownie cofając się o krok, kiedy kobieta dosłownie rzuciła się w jej stronę, spoglądając nań w tak przenikliwy, błagalny sposób, że aż poczuła się nieswojo i...

Nie, to było coś więcej.

Spoglądając na Beatrycze w tamtej chwili, chyba naprawdę zaczynała się bać.

– Błagam... – wyszeptała kobieta. Na ułamek sekundy przycisnęła obie dłonie do ust; drżała i to bardziej niż wystawiona na działanie chłodu Jocelyne. – Pozwól mi...

– Co takiego? – zapytała pod wpływem impulsu.

Beatrycze wydawała się jej nie słyszeć, w pełni skoncentrowana na czymś zgoła innym. Coś w spojrzeniu kobiety sprawiło, że Joce zrobiło się jeszcze bardziej zimno, choć nie sądziła, że to w ogóle możliwe.

– Pozwól mi... Wpuść mnie – poprosiła nagle. Przesunęła się jeszcze bliżej, do tego stopnia, że dziewczyna była w stanie wyczuć bijący od duszy chłód. – Tylko na chwilę. Możesz to zrobić...

Co takiego mogę zrobić?, pomyślała w oszołomieniu, w żaden sposób nie potrafiąc stwierdzić, czego tak naprawdę od niej oczekiwano. Jak niby powinna rozumieć te słowa, tym bardziej, że...

– Joce? – usłyszała, ale nie miała pewności do kogo należał głos. Z jej perspektywy Carlisle i Lawrence nagle zaczęli brzmieć bardzo podobnie, co zresztą nie wydało się dziewczynie szczególnie dziwne.

– Ona prosi... – Urwała i zawahała się na moment, wciąż wpatrzona w Beatrycze. – Nie rozumiem. Ja nie wiem, co...

– Wpuść mnie – powtórzyła raz jeszcze kobieta i to wystarczyło, żeby Jocelyne uświadomiła sobie, że przez cały ten czas oszukiwała sama siebie.

Bo przecież wiedziała, czego ta od niej oczekiwała – z tym, że nie wyobrażała sobie tego, jak miałaby na to pozwolić.

Poczuła, że robi jej się gorąco, co wydawało się niedorzeczne przez wzgląd na pogodę i to nawet pomimo gorączki. Chciała znowu się cofnąć, powstrzymując się tylko i wyłącznie przez świadomość tego, iż mogłaby w ten sposób Beatrycze urazić, choć tego nie chciała. Próbowała przekonać samą siebie, że to normalne, że po tym wszystkim kobieta mogłaby być do tego stopnia stęskniona i podenerwowana, co wyjaśniałoby jej prośbę. To nie było tak, że chciała ją skrzywdzić, ale...

Z tym, że Jocelyne czuła, że to byłoby niewłaściwe – udzielenie zgody, o ile ta miałaby dotyczyć tego, co podejrzewała. Jak miałaby komukolwiek użyczyć swojego ciała, nawet na chwilę, skoro sama myśl o tym przyprawiałaby o zawroty głowy? Czy tego tak naprawdę oczekiwała Beatrycze? Tego, że mogłaby uczynić z niej swego rodzaju naczynie – ciało, w które ta mogłaby wniknąć, przejąć kontrolę i...

Ale powiedziała, że na chwilę, tak? Przecież jej ufasz, skarciła się w duchu, próbując przekonać samą siebie, że wszystko jest w porządku. Nie miała pojęcia, co tak naprawdę mogłoby się wydarzyć, gdyby dała Beatrycze wolną rękę, ale przecież nie mogło być źle. Kobieta nie zaproponowałaby jej niczego, co byłoby w jakimkolwiek stopniu niebezpieczne.

Prawda?

– Ja... – Przełknęła z trudem, coraz bardziej zaniepokojona. W głowie miała pustkę, a to, że Beatrycze spoglądała na nią w ten błagalny, niespokojny sposób, jedynie wszystko komplikowało. – Ja po prostu...

– Proszę – usłyszała ponownie. – Joce, błagam cię... Przynajmniej na chwilę – powtórzyła raz jeszcze, coraz bardziej niespokojna. – Mam mało czasu. Jeśli ktoś zorientuje się, gdzie jestem... On mnie ukarze. I tak to zrobi, ale w zamian będę mogła... Chociaż to – wyszeptała tak cicho, że już właściwie musiała czytać z ruchu warg, ale to jej wystarczyło.

Nie przypominała sobie, żeby kiedykolwiek widziała kogoś aż do tego stopnia zdesperowanego. Jeśli miała być ze sobą szczera, prócz czystego żalu, w tamtej chwili naprawdę zaczęła czuć strach, uświadamiając sobie, że ma przed sobą kogoś, kto byłby w stanie posunąć się naprawdę daleko, gdyby zaszła taka potrzeba. Wciąż nie docierało do niej to, że Beatrycze choć przez myśl mogłoby przejść skrzywdzenie jej, ale sam fakt tego, że ostatecznie przywiodła ją do tego miejsca... To nie było przypadkowe – i najpewniej nie miało takie być, a po licznych przeprosinach i błaganiach, które usłyszała, uprzytomniła sobie, że kobieta zbyt długo walczyła ze sobą, by teraz tak po prostu być w stanie się wycofać.

Najistotniejszą kwestią pozostawało to, że wcale nie musiała tego robić – nie musiała dłużej się dopraszać i cierpieć, a przynajmniej nie przy niej. Joce zawahała się jeszcze na moment, sama niepewna tego, co właśnie planowała zrobić, ale... jakie to właściwie miało znaczenie? Wiedziała, co to znaczy kogoś stracić – nie w takim stopniu, w jakim doświadczyłaby utraty miłości życia, ale to i tak było okropne. Co w jakim razie musiał czuć ktoś, kto pozostawał biernym obserwatorem przez całe wieki...?

Kim jest On?, pomyślała mimochodem, ale ostatecznie zdecydowała się zachować to pytanie dla siebie. Uznała, że to zły pomysł zaczynać ten temat, skoro w każdej chwili ktoś mógł ją usłyszeć, tym bardziej, że Lawrence i Carlisle już i tak spoglądali na nią tak, jakby jednak podejrzewali, iż postradała zmysły. Zdecydowała się tego nie komentować, w zamian skupiając się na tym, co najważniejsze, nawet pomimo ważenia, że postępuje głupio – i że gdyby odważyła się zaufać niewłaściwej osobie, wtedy najpewniej doprowadziłaby do prawdziwej tragedii, przynajmniej dla samej siebie.

– To... jest w porządku, prawda? – zapytała cicho. – To, że ci pozwolę...

Miała wrażenie, że wyjdzie z siebie, kiedy zauważyła napływające do oczu Beatrycze łzy – kolejne, bo ta płakała już od tak długiego okresu czasu, że Joce sama nie była pewna, ile tak naprawdę ich było. Początkowo wydawała się wręcz niedowierzać temu, co usłyszała, dopiero po chwili zapanowując nad sobą na tyle, żeby móc przesunąć się bliżej. Jocelyne mimowolnie zadrżała, kiedy kobieta wyciągnęła obie ręce ku niej, zupełnie jakby chciała ją uściskać albo w jakikolwiek inny sposób okazać wdzięczność. Wciąż drżała, a może to po prostu nią wstrząsały tak silne dreszcze, że miała już wrażenie, że to cały świat trzęsie się wokół niej – nagle niestabilny, kruchy i tak bardzo niepokojący.

– Tak... O Boże, tak... – wyszeptała rozemocjonowanym głosem Beatrycze. Jocelyne nie zaprotestowała, kiedy ta zrobiła ruch sugerujący, że próbowała ułożyć obie dłonie na jej policzkach. Co więcej, przez ułamek sekundy była gotowa przysiąc, że poczuła odległe echo dotyku – jedynie wrażenie, że ciepła skóra ociera się o jej twarz, a później coś, co uznała za pocałunek, bo Beatrycze nachyliła się w taki sposób, by móc musnąć wargami jej czoło. – Dzielna dziewczynka. Ja... Och, kochanie, przecież wiesz, że cię nie skrzywdzę – powtórzyła po raz wtóry. – Nie ja... Po prostu mi pozwól – wyszeptała ponownie. – Wiem, że to może wyglądać tak, jakbym chciała cię wykorzystać, ale... Nie tak jak oni. Nie dlatego, że...

– Wiem to – przerwała pośpiesznie.

Zaskoczyło ją brzmienie własnego głosu, tym bardziej, że przez moment naprawdę poczuła się pewna tego, co zamierzała zrobić. Komu jak komu, ale Beatrycze była w stanie zaufać – zwłaszcza po tych wszystkich razach, kiedy ta wydawała się trzymać na dystans wszystkie te złe dusze, które napawały ją przerażeniem. Jeśli ktoś po tym wszystkim zasłużył na przynajmniej cień szansy na to, co właśnie zamierzały zrobić, to zdecydowanie była to ona.

– Nie żebym był niecierpliw, ale co do cholery...? – zaczął Lawrence (jakoś nie miała wątpliwości co do tego, że tym razem głos należał do niego), jednak nawet nie próbowała mu odpowiadać.

W zamian zwróciła się bezpośrednio do Beatrycze:

– Nie wiem, jak powinnam... – przyznała, ale kobieta nie wyglądała na rozeźloną z tego powodu.

Wręcz przeciwnie – uśmiechnęła się w szczery, uspokajający sposób i przesunęła jeszcze bliżej, wydając się wręcz napierać na zaskoczoną Jocelyne.

– Nie musisz – zapewniła spokojnie. – Ty po prostu mi pozwól... Po prostu pozwól – powtórzyła i to w jakiś pokrętny sposób wystarczyło, żeby wszystko stało się o wiele prostsze. Skoro tak naprawdę nie musiała niczego robić, żeby...

Zamknęła oczy.

Chłód, który nagle poczuła, a który przypominał trochę silne uderzenie lodowatego wiatru, był ostatnim, czego doświadczyła, zanim ostatecznie zapadła się w ciemność.


Beatrycze

Początkowo nie uwierzyła w to, co właśnie zdecydowała się zrobić. Wyrzucała z siebie kolejne słowa, mając poczucie, że robi z siebie desperatkę, dodatkowo męcząc już i tak wykończoną Jocelyne, ale to było silniejsze od niej. Być może po prostu wiedziała, że dziewczynie nic nie będzie, tym bardziej, że ta mimo wszystko pozostawała w połowie nieśmiertelna. Co więcej, jej syn i mąż nie pozwoliliby na to, żeby dziewczynie stała się jakakolwiek krzywda, więc...

Och, jej syn i mąż. Byli tutaj, razem, co już w przeszłości się zdarzało, ale nigdy dotąd nie miała szansy na to, żeby do nich dotrzeć. To wciąż wydała się co najmniej szalone, ale tym razem sytuacja była inna – a oni wiedzieli, choć wciąż nie miała pewności co do tego, jakie targały nimi emocje, zresztą sama była do tego stopnia roztrzęsiona, że skoncentrowanie się na czymkolwiek wydawało się graniczyć z cudem.

Jakby tego było mało, pragnęła czegoś więcej – czegoś, czego zdecydowanie nie powinna, a co zaczynało ją przytłaczać, tym bardziej, że...

A potem Jocelyne się zgodziła i już nic innego się nie liczyło, prócz świadomości szansy, która właśnie została jej dana.

Nie próbowała zastanawiać się nad tym, jak okropne mogło wydawać się to, że aż do tego stopnia ryzykowała zdrowiem Joce. Podejrzewała, że po wszystkim sama miała się z tego powodu biczować, ale myśl o tym zeszła gdzieś na dalszy plan, wyparta przez mieszankę strachu i euforii, która towarzyszyła jej w tamtym momencie. Choć jeszcze jakiś czas temu nie pomyślałaby, że zdecyduje się na coś takiego, a tym bardziej, że Joce da jej taką możliwość, w chwili, w której przybliżyła się do niespokojnej dziewczyny, wszelakie wątpliwości po prostu zniknęły. Była zbyt szczęśliwa, żeby skupiać się na czymkolwiek innym.

Zbyt szczęśliwa, a do tego wszystkiego...

Och.

Aż poraziła ją mieszanka różnorodnych, trudnych do uporządkowania bodźców, które tak nagle ją zaatakowały... Albo raczej przez cały ten czas uderzały w Jocelyne, ta jednak zdążyła przywyknąć do tego, co oferowały jej wyostrzone zmysły nieśmiertelnej. Dla Beatrycze sama kwestia czucia stanowiła coś, co już lata temu zostało zapomniane – po prostu odeszło, kiedy w chwili śmierci odcięła się od wszystkiego, co upodabniało ją do człowieka. W tamtym innym świecie – w więzieniu, bo tylko tak była w stanie opisać świata, który zaoferowała jej Ciemność – zachowywała się tak, jakby była żywa, doświadczając równie wielu emocji i bodźców, ale...

Och, to było tak, jakby przez cały ten czas żyła w iluzji, dopiero teraz mogąc doświadczyć choć namiastki prawdziwego życia. W efekcie na dłuższą chwilę zamarła, aż nazbyt świadoma tego, że ciało Jocelyne wbrew wszystkiemu nie było zadowolone z jakiegokolwiek intruza. Dziewczyna dopuściła ją do siebie, posłusznie schodząc na dalszy plan, ale mimo wszystko pozostawała wystraszona, a do tego wszystkiego chora. Gorączka ją osłabiała, co odbiło się również na Beatrycze, uświadamiając jej, że najpewniej miała bardzo mało czasu, zanim ostatecznie straci kontrolę; Joce była zbyt słaba, żeby zagwarantować jej więcej, z kolei ona sama nigdy nie należała do tych niebezpiecznych, silnych dusz, które potrafiły integrować w świat żywych albo na zawołanie opętać każdego, kto okazałby się choć trochę podatny.

Wiedziała o tym, a jednak i tak minęła cała wieczność, zanim udało jej się skoncentrować. Kolejne bodźce oraz dawno zapomniane, nieprzyjemnie podsycone doświadczenia, dawały się kobiecie we znaki, stopniowo doprowadzając ją do szaleństwa. Najbardziej intensywnie okazały się wszechogarniająca słabość oraz zimno, które odczuwała nawet pomimo przesiąkniętej słodkim, przyprawiającym o zawroty głowy zapachem, który zatrzymał się na kurtce.

To zapach Lawrence'a, uświadomiła sobie i w tamtej chwili serce omal nie wyskoczyło jej z piersi przez nadmiar emocji. Chciała zachować tę woń dla siebie; zapamiętać tak dobrze, jak tylko miało być to możliwe, a później...

– Jocelyne?

Brzmienie znajomego głosu sprawiło, że poderwała głowę, kierując błękitne oczy Joce na obserwującego ją wampira. Zadrżała niekontrolowanie, wyłącznie po części z zimna, choć sama świadomość tego, że stała na śniegu – miękkim, zimnym i jak najbardziej prawdziwym – skutecznie przyprawiła ją o zawroty głowy... Albo słabość? W stanie, w którym znajdowała się Jocelyne, wszystko wydawało się równie prawdopodobne, a Beatrycze sama już nie miała pewności co do tego, które z jej podejrzeń mogły okazać się prawdziwe.

Obraz na ułamek sekundy zamazał jej się przed oczami, uświadamiając, że z dziewczyną mimo wszystko nie było dobrze. To też moja wina, pomyślała, całą sobą czując, jak wielkim wysiłkiem dla już i tak osłabionego ciała było to, by znieść jej obecność. Joce była silna, ale miała swoje granice, już i tak mocno nadszarpnięcie przez chorobę, ale mimo wszystko...

Musiała przynajmniej spróbować.

Skoro zabrnęła już tak daleko, zamierzała doprowadzić wszystko do końca, zanim ostatecznie zdecydowałaby się na to, żeby się wycofać. Jeszcze tylko troszeczkę, kochanie... Tylko troszeczkę, zapewniła Jocelyne, pomimo tego, iż nie miała pewności co do tego, czy dziewczyna była w stanie ją usłyszeć. Miała tylko nadzieję, że po wszystkim mała Licavoli nie odchoruje tego bardziej, aniżeli byłaby w stanie to znieść.

Wybacz mi, ale muszę... Po prostu muszę.

Poruszając się trochę jak w transie, zmusiła obce sobie ciało do współpracy. Zdołała jedynie spojrzeć na Lawrence'a, przede wszystkim dlatego, że ten znajdował się tuż przed nią, a ona już i tak ledwo była w stanie skoncentrować na nim wzrok. Ostatecznie zajrzała mu w oczy, niezrażona ani ich czerwonym kolorem, ani tym, że w pierwszym odruchu spojrzał na nią w niemalże pobłażliwy, zniecierpliwiony sposób.

Do czasu.

Choć nie miała pewności, przez ułamek sekundy była gotowa przysiąc, że jakimś cudem zrozumiał, tym bardziej, że jego tęczówki rozszerzyły się nieznacznie, tak bardzo zdezorientowane i...

– Nigdy... – wyszeptała i zawahała się na moment. Głos, którym się posługiwała, nie należał do niej, ale... przynajmniej mogli ją usłyszeć, prawda? To musiało wystarczyć. – Tak naprawdę nigdy nie miałam do ciebie pretensji, L. O nic. Przez cały ten czas... – Przełknęła z trudem, po czym nerwowo spuściła wzrok. – Tamta obietnica... Spełniłeś ją dla mnie. Dziękuję – dodała i w tamtej chwili już nie miała wątpliwości co do tego, że ją rozpoznał.

Wyczuła ruch, kiedy błyskawicznie zbliżył się do niej, ale nie miała czasu, żeby się na nim skoncentrować.

Zaraz po tym osłabione ciało Joce ostatecznie się poddało, ponownie popychając ją w pustkę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro