Trzysta osiem

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Jocelyne

Przebudzenie przyszło nagle, gwałtowne i nieprzyjemne. Bez zastanowienia poderwała się do pozycji siedzącej, drżąc i przez dłuższą chwilę musząc walczyć o to, żeby złapać oddech. Własny krzyk ją ogłuszył, przyprawiając o coraz silniejsze zawroty głowy, ale prawie nie zwróciła na to uwagi. Bardziej zaniepokoiło ją to, że bez jakiegokolwiek ostrzeżenia wokół jej ciała owinęły się dwie ciepłe dłonie, sprawiając, że tym bardziej zapragnęła uciec.

– Joce... Jocelyne! – usłyszała i na dłuższą chwilę zamarła tym bardziej, że głos wydał jej się dziwnie znajomy. Pomyślała, że to niemożliwe i że najpewniej coś pomyliła, ale z drugiej strony... – Już w porządku – powtórzył głos i to wystarczyło, żeby nabrała pewności.

Błyskawicznie poderwała głowę, żeby móc spojrzeć na siedzącą obok, wciąż obejmującą ją Renesmee. Widok mamy początkowo wprawił ją w konsternację, porzucając odczuwany niepokój, a zwłaszcza obawę przed tym, że to po prostu sen, który za moment ponownie przeistoczy się w koszmar. Potrzebowała kilku sekund, żeby nas sobą zapanować i choć spróbować uwierzyć w to, że cokolwiek mogłoby wrócić do normy. Dopiero potem zrozumiała, w końcu dopuszczając do siebie wspomnienia i pozwalając im ułożyć się w spójną, logiczną całość.

Wyrwał jej się cichy jęk, którego nawet nie próbowała powstrzymywać. Zaraz po tym coś ostatecznie w niej pękło i po prostu się rozpłakała – w równym stopniu z ulgi, co i wciąż obecnego strachu. Chociaż nie sądziła, że to w ogóle możliwe, wspomnienie Dallasa jakimś cudem zeszło gdzieś na dalszy plan, przynajmniej tymczasowo przysłonięte świadomością tego, że jednak była w domu. Przynajmniej ta jedna rzecz była prawdziwa, niosąc ze sobą ukojenie i poczucie bezpieczeństwa, którego dopiero zaczynała być świadoma.

– Jocelyne, co się dzieje? – usłyszała tuż przy uchu; mimowolnie zadrżała, kiedy ciepły oddech owiał jej policzek. Mocniej wtuliła się w mamę, próbując poczuć się bezpieczniej i przynajmniej spróbować uwierzyć w to, że już wszystko w porządku. – Coś cię boli, czy...?

– Nie – przerwała pospiesznie, chcąc jakkolwiek Nessie uspokoić.

Chciała dodać coś jeszcze ale nie była w stanie, bo coś nagle ścisnęło ją w gardle. Spróbowała odchrząknąć, ale to nie pomogło, przez co wciąż nie była w stanie wykrztusić z siebie chociaż słowa. Czuła, że wszystko jest nie tak, poza tym nie pojmowała, jak w całym tym zamieszaniu mogła w ogóle czuć się dobrze – przynajmniej w sensie fizycznym. Początkowo to nie miało sensu, tym bardziej, że wciąż czuła zapach własnej krwi i powoli zaczynało ją od niego mdlić, jednak po chwili przypomniała sobie o Damienie. W końcu była w domu, tak? Jej brat z kolei od zawsze potrafił działać cuda.

Wzięła kilka głębszych wdechów, żeby łatwiej nad sobą zapanować. Chciała o coś zapytać, ale nie była w stanie, dlatego ostatecznie zamarła w objęciach Renesmee, pozwalając żeby ta jak gdyby nigdy nic pogładziła ją po policzku. Dotyk pół-wampirzycy był przyjemnie ciepły i znajomy, co również podziałało na nią kojąco. To było tak, jakby znajome ramiona i dotyk stanowiły swego rodzaju ochronną otoczkę, zapewniającą jej przynajmniej chwilowe ukojenie. Wiedziała, że ten stan rzeczy nie będzie trwał wiecznie, ale przynajmniej tymczasowo to musiało wystarczyć poza tym...

– Ja... Gdzie są pozostali? – zapytała, samą siebie zaskakując tym że w ogóle była w stanie się odezwać.

Jej własny głos zabrzmiał dziwnie, zdławiony i jakby wyprany z jakichkolwiek emocji. Skrzywiła się, coraz bardziej poirytowany tym, jak się czuła. Chciała przynajmniej spróbować dość do siebie i zmierzyć się z tym, co działo się wokół niej, ale to było zbyt trudne, a ona marzyła tylko o tym, żeby zwinąć się na łóżku w kłębek i przespać kilka następnych godzin. Wiedziała, że ucieczka to żadne rozwiązanie, ale mimo wszystko...

– Na dole – usłyszała w odpowiedzi.– Już jesteś bezpieczna... Dobrze się czujesz? Mam zawołać tatę, żeby pomógł ci zasnąć? – zapytała pospiesznie coraz bardziej zaniepokojona mama. Martwiła się, Joce zresztą szybko przekonała się, że dziewczyna musiała czuć się bezradna, ostatecznie na wszystkie sposoby szukając możliwości, by móc jakkolwiek jej pomóc.

Pokręciła głową, nie chcąc nawet myśleć o tym, że miałaby zamknąć oczy. Sen, zwłaszcza pod opieką kontrolującego sny Gabriela, wydawał się kuszącą perspektywą, ale i tak nie wyobrażała sobie tego, że miałaby to zrobić. Wręcz przeciwnie – sama perspektywą wydawała się mieć w sobie coś przerażającego, bo choć Joce nie była w stanie przypomnieć sobie tego, o czym śniła na krótko przed przebudzeniem, wiedziała, że to nie było dobre.

Dallas. To musiało mieć z nim jakiś związek, chociaż za wszelką cenę usiłowała się nad tym nie zastanawiać. Nie chciała nawet próbować rozważać tego, w jakich okolicznościach widziała go po raz ostatni i co to oznaczało. Nie mogła chociaż myśleć o tym, że on...

– Nie... – wyrwało jej się i łzy ponownie napłynęły dziewczynie do oczu, przy okazji jeszcze bardziej niepokojąc Nessie. Mama wyraźnie się spięła, wydając się spodziewać nagłego ataku paniki albo czegoś równie niepokojącego. – Nie chcę spać – wyrzuciła z siebie na wydechu, próbując przynajmniej po części zapanować nad drżącym głosem.

Mama zawahała się ale ostatecznie skinęła głową. Wciąż była zaniepokojona, co zresztą wcale nie wydało się Jocelyne dziwne. Wręcz przeciwnie – trudno było jej sobie wyobrazić to, by w takim stanie wzbudzała w najbliższych jakiekolwiek inne uczucia.

Dłuższą chwilę wahała się, sama niepewna tego co tak naprawdę chciała albo powinna zrobić. Ogarnięta coraz silniejszym niepokojem, powiodła wzrokiem po pogrążonym w przyjemnym półmroku pokoju. Przez dłuższą chwilę nie była w stanie skoncentrować się na niczym innym, prócz wypatrywania jakiejkolwiek nierzeczywistej, widocznej wyłącznie dla kogoś takiego jak ona postaci, jednak szybko utwierdziła się w przekonaniu, że jest z mamą sama. Kamień spadł jej z serca, przynajmniej początkowo, bo prawie natychmiast przypomniała sobie i tym, że to tak naprawdę nic nie znaczył – i że wciąż musiała zmierzyć się z tym, co tak bardzo ją przerażało.

– Mamo... – Mimo wszystko się zawahała. Nessie spojrzała na nią uspokajająco, jednocześnie próbując zachęcić do tego, żeby mówiła dale, ale to i tak przyszło jej z trudem. – Ja...

– Chcesz się czegoś napić? – przerwała łagodnie Renesmee.

W odpowiedzi Joce jedynie mocniej do niej przyszła.

– Chcę iść z tobą – wyrzuciła z siebie na wydechu już nawet nie zastanawiając się nad doborem słów. Nie czuła się gotowa na jakąkolwiek rozmowę, ale zarazem nie była w stanie dłużej przed tym uciekać. Co więcej, musiała się upewnić, czy... Och, po prostu musiała! – Proszę.

Renesmee spojrzała na nią z powątpiewaniem.

– Powinnaś odpocząć, Joce – zauważyła, ale jej głos nie zabrzmiał aż tak stanowczo, jak dziewczyna mogłaby się tego spodziewać. Mama wyraźnie się wahała, bez trudu pojmując, że coś jest nie tak. – Albo przynajmniej się przebrać. Źle wyglądasz – dodała po chwili zastanowienia.

Dziewczyna zamrugała kilkukrotnie, co najmniej zaskoczona. Potrzebowała dłuższej chwili, żeby uporządkować myśli i przyjrzeć się sobie. Zdążyła zapomnieć o krwi i o tym, że faktycznie wyglądała jak siódme nieszczęście, nawet pomimo pomocy, której udzielił jej brat. Natychmiast spróbowała się podnieść, ale to okazało się marnym pomysłem, bo prawie natychmiast zawirowało jej w głowie.

Ramiona Renesmee mocniej owinęły się wokół jej talii. Joce skrzywiła się, w pierwszym momencie zaniepokojona tym, że jednak będzie musiała zostać w łóżku, ale szybko przekonała się, że mama nie zamierza jej do niczego zmuszać.

– Powoli. – Uścisk wzmógł się, kiedy dziewczyna pomogła Joce odzyskać równowagę. – Pomogę ci, w porządku?

Skinęła głową, nie próbując protestować. Czuła się dziwnie z tym, że mogłaby potrzebować eskorty do łazienki, ale i to zdecydowała się zignorować. Przy mamie czuła się bezpieczna, poza tym wcześniej już kilka razy podczas choroby potrzebowała pomocy przy tym, żeby gdziekolwiek się ruszyć. Otępienie również zrobiło swoje, przez co nawet nie czuła się aż tak skrępowana, jak mogłaby sobie wyobrażać.

Z opóźnieniem uprzytomniła sobie, że nie znajdowała się w domu Cullenów. Pamiętała, że przed wyjazdem szukali jakiegoś nowego miejsca, by móc zamieszkać samodzielnie, ale widok obcego korytarza i łazienki, wprawiły ją w konsternację. Potrzebowała dłuższej chwili, żeby w pełni się otrząsnąć, w czym pomogła jej dopiero ciepła woda i prysznic. Renesmee zostawiła ją, ale Joce była pewna, że mama znajdowała się gdzieś za drzwiami, gotowa w każdej chwili zainteresować, gdyby coś było nie tak. Ostatecznie okazało się to zbędne, ale mama i tak pojawiła się u jej boku, ledwo tylko Jocelyne znalazła się na korytarzu.

– W porządku? – usłyszała, więc krótko skinęła głową.

Miała wrażenie, że to kolejne kłamstwo, ale zmusiła się do tego, żeby o tym nie myśleć. Renesmee w gruncie rzeczy wciąż pytała o stan fizyczny, a pod tym względem wszystko wydawało się być w porządku. Jocelyne nie pojmowała tej rozbieżności, tym bardziej że sama czuła się tak, jakby miała rozpaść się na kawałeczki, ale ostateczni zdecydowała się to zignorować. Zwłaszcza w ostatnim czasie miała okazję przekonać się, że nie jest takie, jakim się wydawało, więc również ta rozbieżność nieszczególnie ją zaskoczyła.

Wątpliwości naszły ją nagle, skutecznie powstrzymując przed natychmiastowym zejściem do salonu. Renesmee musiała być świadoma tego wahania ale nie skomentowała tego nawet słowem, cierpliwie czekając na podjęcie jakiejkolwiek decyzji. Coś w możliwości swobodnego uporządkowania tego wszystkiego i świadomości, że nikt nie próbował na nią naciskać wydało jej się kojące. Sama nie miała pewności, co ostatecznie pozwoliło jej zadecydować, nie zmieniało to jednak faktu, że nie była w stanie zmusić się do powrotu do łóżka.

Rozpoznała schody, którymi poprowadziła ją mama. Dom, który pokazywał nam Castiel, uprzytomniła sobie ale trudno było jej stwierdzić, jakie emocje wzbudziła w niej ta świadomość. Pamiętała, że tu po raz pierwszy spotkała Rosę i to wystarczyło, żeby coś ścisnęło ją w gardle, tym bardziej, że wciąż nie miała pojęcia, co takiego działo się z dziewczyną. Miała wręcz ochotę ją zawołać, ale ostatecznie nie zdobyła się na to, dochodząc do wniosku, że to zły pomysł, przynajmniej do czasu, aż wszystko wytłumaczy bliskim. Gdyby do tego wszystkiego wiedziała, jak powinna się do tego zabrać...

Z salonu doszły ją głosy, kolejny raz wzbudzając w dziewczynie wątpliwości. Nie była pewna, czy chce tam wchodzić, to jednak okazało się nieistotne z chwilą, w której przekroczyła próg. Była niemalże pewna, że cała uwaga jak na zawołanie skoncentrowała się na niej, przez co Joce momentalnie zapragnęła się wycofać, tym bardziej że nie spodziewała się zobaczyć aż tylu osób. W gruncie rzeczy nie miała pewności, czyj widok zaskoczył ją bardziej – Marco, Liz, Isabeau czy może Allegry. Miała ochotę o coś zapytać, ale w ostatniej chwili powstrzymała się, w zamian koncentrując spojrzenie na tej ostatniej. Nie miała pojęcia dlaczego ostatecznie zdecydowała się podbiec właśnie do Allegry, jak gdyby nigdy nic wpadając kobiecie w ramiona. Nawet jeśli ją zaskoczyła, Allegro nie dała niczego po sobie poznać, w zamian po prostu ją obejmując.

– Cześć, kochanie – rzuciła kojącym tonem, pozwalając Jocelyne chociaż po części się rozluźnić.

Nie odpowiedziała, niezdolna do wyrzucenia z siebie chociaż słowa. Wciąż wtulona w Allegrę, powiodła wzrokiem po pokoju, bez trudu oszukując Shannon i Jeremiego. Trzymali się razem, oboje skryci w najbardziej odległym kącie salonu. Nie pasowało tutaj jak nic przerażeni perspektywą przesiadywania w domu pełnym wampirów. Shanny do tego wszystkiego nawet na nią nie spojrzała, uparcie przylatując się podłodze. Farbowane na czerwono, wilgotne (najwyraźniej i ona zdążyła skorzystać z łazienki; krew i towarzystwo nieśmiertelnych nigdy nie było dobrym polaczeniem) włosy przysłaniały jej twarz, ale Joce i tak zorientowała się że dziewczyna ma oczy napuchnięte od płaczu.

Nigdzie nie było Dallasa.

Poczuła, że robi jej się niedobrze, chociaż żołądek miała pusty. Była przygotowana na to, że chłopaka nie będzie – jak mógłby być, skoro...? – ale i tak niewiele brakowało, żeby sama zaczęła rozdzierająco szlochać.

– Tak... – usłyszała i mimowolnie wzdrygnęła się, słysząc głos Rufusa.

Przeniosła wzrok na wampira, bez trudu orientując się, że wampir był wzburzony. Zauważyła, że wujem napiął mięśnie, wyglądając na chętnego rzucić się komuś do gardła. Z gwoli ścisłości: jego uwaga skupiała się na bliźniakach, to jednak nie wydało jej się niczym nowym. Gdyby miałaby policzyć, jak często Aldero i Cammy pakowali się w kłopoty, pewnie już dawno straciłaby rachubę.

– Daruj sobie – warknął na naukowca Gabriel. Joce spojrzała na tatę z wahaniem, mimowolne wzdrygając się na gniewną nutę którą wychwyciła w jego głosie. – Claire jest dorosła. Wszyscy są cali. Tyle w tym temacie – uciął stanowczym tonem.

– To widzę – obruszył się wyraźnie poirytowany Rufus. – W zasadzie tylko dlatego jeszcze jestem spokojny.

– Och, no jasne. – Gabriel wywrócił oczami. – Bądźmy szczerzy: ty nigdy nie jesteś spokojny, zwłaszcza kiedy chodzi o Claire.

– A jak mam być? Porozmawiamy, kiedy twoja córka znajdzie się w niebezpieczeństwie, a ciebie będą przekonywać, żebyś jej na to pozwolił.

O dziwo, Gabriel parsknął pozbawionym wesołości śmiechem.

– To znaczy o tym, że dopiero co musiałem puścić Alessię do Lille, a Joce omal nie stała się krzywda? – rzucił chłodnym tonem. – Chcesz ich pozabijać, to proszę bardzo. Nie wnikam w to, czy postąpili głupio, znikając tak bez słowa, zwłaszcza w tej sytuacji. Ale prawda jest taka, że uratowali mi dziecko i tylko to w tym momencie się dla mnie liczy – uciął stanowczym tonem.

Nie dodał niczego więcej, ale Jocelyne i tak się skrzywiła, nie mając najmniejszej ochoty na słuchanie kłótni. Wtulona w Allegrę, zamknęła oczy, czekając na jakiekolwiek oznaki tego, że w końcu zrobi się spokojniej. Chociaż sama upierała się, żeby wyjść z sypialni, nagle zwątpiła w to, czy takie rozwiązanie rzeczywiście było sensowne. W gruncie rzeczy sama już nie była pewna, czego tak naprawdę chciała, a panująca w salonie atmosfera wcale jej nie pomagała.

– Przestańcie obaj – wtrącił Marco. Poczuła na sobie przenikliwe spojrzenie wampira i na moment zamarła, niemalże spodziewając się z tego powodu burzy. Kto jak kto, ale Gabriel nigdy nie tolerował swojego ojca, nie wspominając o jakichkolwiek uwagach z jego strony. – Nie chcę nic mówić, ale to dziecko wam zaraz zemdleje i tyle będzie tej dyskusji.

Nikt mu nie odpowiedział, co chyba było najlepszą z reakcji, których mogliby się spodziewać. Jocelyne raz jeszcze rozejrzała się dookoła, w pewnym momencie uprzytomniając sobie, że praktycznie bezwiednie wypatrywała jakichkolwiek oznak bytności... pewnych osób. Co prawda wciąż nie widziała nikogo, ale nie poczuła się z tego powodu lepiej.

Nie, skoro ten stan rzeczy w każdej chwili mógł ulec zmianie.

Nie, skoro to już zawsze miało w niej być.

– Coś nie tak, Joce? – Spojrzenie Gabriela momentalnie spoczęło na niej. Wzrok taty złagodniał, zresztą tak jak i jego ton, zgoła różny od tego, którym zwracał się do Rufusa. – Wybacz, że to musi wyglądać w taki sposób.

Pokręciła głową.

– Nic mi nie jest, tato – zapewniła po raz wtóry, chociaż wyrzucenie z siebie tych kilku słów przyszło Jocelyne z trudem. Głos lekko jej zadrżał, dodatkowo stłumiony przez to, że wciąż tuliła się do Allegry. – Wszyscy są cali... Tak?

Musiała się upewnić, tym bardziej, że całą sobą czuła, że to kłamstwo. Co więcej, wciąż nie była w stanie w to uwierzyć, nade wszystko pragnąc się upewnić, jaka jest prawda.

Gabriel chciał jej odpowiedzieć, ale w tym samym momencie Shannon wydała z siebie cichy, przeciągły jem. Uwaga Joce z miejsca skoncentrowała się na dziewczynie, tym bardziej, że ta musiała być świadoma tego, co się wydarzyło. Galeria tam nie było, Joce zresztą nie miała wątpliwości co do tego, że jej kuzyni nie zdążyli wytłumaczyć nawet połowy rzeczy, które miały miejsce.

– Och, Jocelyne... – jęknęła Shannon, energicznie potrząsając głową. – Joce, posłuchaj – zaczęła, ostrożnie dobierając słowa, jednak dziewczyna nie potrzebowała niczego więcej.

Nie, skoro rozumiała.

– Wiem wszystko – oznajmiła i to wystarczyło, żeby oczy Shannon zrobiły się jes większe. Po jej spojrzeniu dało się zorientować, że dobrze rozumiała do czego dążyła Joce.

– Boże... – Gwałtowne pobladła, przez ułamek sekundy przywodząc dziewczynie na myśli ducha. Prawie natychmiast odrzuciła od siebie tę myśl, uznając ją za zbyt przerażającą, zwłaszcza w swoim przypadku. – On jest tutaj...? To znaczy...

Jocelyne jedynie pokręciła głową. Nie potrafiła nawet stwierdzić, czy nieobecność chłopaka sprawiała jej ulgę, czy może wręcz przeciwnie.

Nie miała pojęcia, co zadecydowało o tym, że jednak się rozpłakała. Sądziła, że jest w stanie nad sobą panować, ale to okazało się wyłącznie złudzeniem, równie wielkim, co i dotychczasowy spokój. W tamtej chwili przekonała się, że od chwili przebudzenia wszelakie bodźce dochodziły do niej w odległy, przytłumiony sposób. Prawda była taka, że nie dopuszczała do siebie znamienitej większości myśli, emocji i wspomnień, byleby chronić się przed związanymi z nimi konsekwencjami. Prędzej czy później miało się to na niej zemścić, ale do tej pory nie zwracała na to uwagi, bardziej przejęta walką o zachowanie zdrowych zmysłów.

No cóż, to okazało się bezskuteczne, o czym przekonała się w chwili, w której wszelkie emocje wróciły, stopniowo zaczynając ją przytłaczać. Chciała się przed tym bronić, ale nie była w stanie, zbytnio wymęczona, żeby chociaż próbować.

– Jocelyne? – Początkowo nawet nie zorientowała się, kto do niej mówił. Nie próbowała protestować, kiedy tuż obok znalazła się jakaś postać i ktoś wyjął ją z objęć Allegry. Być może już wtedy zdawała sobie sprawę z tego, że to Gabriel, bez cienia strachu poddając się dotykowo taty. – Joce co się dzieje? – zapytał pospiesznie, ostrożnie sadzając ją na kanapie i samemu kucając naprzeciwko. Ujął jej twarz w obie dłonie, kciukami czule gładząc ją po policzkach. – Przestraszyłaś się czegoś, czy...?

Energicznie pokręciła głową, czując narastającą z każdą kolejną sekundą panikę. Gdyby przynajmniej wiedziała, co powiedzie, byłoby o wiele łatwiej, jednak wszystko wskazywało na to, że sprawy wcale nie miały być aż takie proste. Miała wrażenie, że wróciła do punktu wyjścia, kolejny raz czując się jak małe dziecko i nie będąc w stanie wytłumaczyć najbliższym tego, co się z nią działo – i to pomimo odpowiedzi, które udało się jej znaleźć.

Po prostu to zrób... Właśnie teraz, pomyślała i jakimś cudem udało jej się zmusić do tego, żeby spojrzeć ojcu w oczy. Było coś kojącego w tych znajomych, ciemnych tęczówkach.

– To... skomplikowane – przyznała w końcu, pociągając nosem. Sama nie była pewna, jakim cudem udawało jej się mówić. – Ja...

– Co takiego? – zachęcił pospiesznie Gabriel.

Mocniej zacisnęła powieki, zbytnio bojąc się reakcji na to, co ostatecznie musiała powiedzieć. Tym razem nie potrafiła się wycofać.

– Chodzi o to, że... ktoś umarł – powiedziała w końcu i ledwo powstrzymała szloch. – A ja... Ja jestem w stanie go zobaczyć... Widzę różne rzeczy, tato – wyszeptała i chociaż w tamtej chwili co ścisnęło ją w gardle, zmusiła się do tego, żeby dokończyć: – Od samego początku chodziło o to, że widzę umarłych.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro