Trzysta sześć

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Jocelyne

Las był cichy i spokojny, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Być może miało to związek ze wszechogarniającym, towarzyszącym jej na każdym kroku zmęczeniem, ale nie była w stanie wyczuć czyjejkolwiek obecności – żadnych zwierząt, chociaż niezależnie od pory, gęstwina zwykle aż tętniła życiem. Demony, pomyślała, ale nie miała pewności, czy to faktycznie miało związek, zresztą myślenie przychodziło Jocelyne z coraz większym trudem.

Wszyscy milczeli, ale to wydało jej się właściwe, nawet pomimo tego, że w panującej ciszy było coś niepokojącego. W duchu odliczała kolejne kroki, próbując określić, jak daleko od samochodu się znajdowali, skoro w grę wchodziło przejście mniej więcej kilometra. Tyle przynajmniej zrozumiała w pośpiesznej wymianie zdań kuzynów, którzy tłumaczyli się tym, że bezpieczniej było zaparkować w znacznej odległości od ośrodka. Chociaż nie miała pewności, była gotowa przysiąc, że ten pomysł nie należał ani do Aldero, ani do Cammy'ego, ale do Claire, bo ta od zawsze miała skłonność do tego, żeby myśleć praktycznie. Teraz również milczała, jak gdyby nigdy nic idąc u boku wciąż przemienionego Setha i raz po raz jakby od niechcenia muskając palcami jasną sierść wilka. Wydawała się zamyślona i wciąż bardzo niepewna, ale wszystko wskazywało na to, że zdążyła już przywyknąć do bliskości dotychczas przerażającego ją zwierzęcia.

To chyba dobrze... Chociaż wujek się nie ucieszy, pomyślała mimochodem i prawie udało jej się uśmiechnąć. Zaraz po tym pomyślała o własnym ojcu, bezwiednie przenosząc spojrzenie na Dallasa. Chłopak nie odezwał się do niej od momentu, w którym opuścili teren ośrodka, Jocelyne zaś była gotowa przysiąc, że był na nią zły. Sama również miała do siebie pretensje, bo gdyby nie dała się zwieść, żadne z nich nie ryzykowałoby życia w walce z demonami. Wciąż czuła ból niemalże przy każdym kroku, ale łatwo było jej go ignorować; zmęczenie robiło swoje, sprawiając, że czuła się otępiała, stopniowo dochodząc do wniosku, że tak naprawdę jest jej wszystko jedno, również jeśli chodziło o uczucia. I tak mieli mieć jeszcze dość czasu, żeby porozmawiać, zwłaszcza teraz, kiedy Dallas właściwie nie miał gdzie się podziać. Nie rozmawiali o tym, ale miała wrażenie, że wcale nie śpieszyło mu się, żeby próbować kontaktować się z rodziną, co dotychczas wydawało jej się naturalne, jednak po rozmowie z Ronem... Zamierzała przekonać go do tego, żeby przynajmniej spróbował, tym bardziej, że w grę wciąż wchodziła możliwość tego, że został oszukany w dokładnie ten sam sposób, który próbowano zastosować na niej. Z drugiej strony podejrzewała, że znał swoich bliskich na tyle dobrze, by być w stanie zorientować się, gdyby ktokolwiek kłamał mu na temat ich reakcji, ale mimo wszystko...

Och, to nie miało znaczenia. Przynajmniej nie dla niej, bo cokolwiek nie miałoby miejsca, mógł liczyć na nią. Nie zamierzała pozwolić na to, żeby został na lodzie, aż nazbyt pewna tego, że pod tym względem mogła liczyć na swoją rodzinę. Dallas był dla niej ważny; troszczył ją, ocalił i twierdził, że się zakochał. Co więcej, teraz była pewna, że odwzajemnia to uczucie, więc tym bardziej zamierzała zrobić wszystko, byleby mu pomóc. Chociaż to mogło okazać się ryzykowne, zwłaszcza teraz nie wyobrażała sobie tego, żeby nie spróbowali bycia razem – tak po prostu, bez ciągłego zastanawiania się nad tym, co może się wydarzyć, jeśli nie podejmą jakiejś sensownej decyzji względem pozostania albo ucieczki z ośrodka. Potrzebowali czasu na dojście do siebie, uporządkowanie tego wszystkiego, a później – przy odrobinie szczęścia i cierpliwości – próby odnalezienia informacji o zdolnościach, którymi każde z nich dysponowało. Zwłaszcza ona musiała to zrobić, jednak i to mogło na razie poczekać, skoro...

– Hej, co jest?

Mimowolnie wzdrygnęła się, słysząc tuż za plecami głos Shannon. Obejrzała się za siebie, niemalże spodziewając tego, że znowu mają kłopoty, bo demony wcale nie ograniczyły się do terenu ośrodka, jednak szybko przekonała się, że nie ma racji. Dziewczyna wpatrywała się w Dallasa, wyraźnie zaniepokojona, co z miejsca udzieliło się również Jocelyne, zwłaszcza kiedy zauważyła, że chłopak przystanął, opierając się o pień jednego z drzew i ciężko dysząc. Nawet w ciemnościach była świadoma tego, że znacznie pobladł, sprawiając wrażenie kogoś, kto chyba jedynie cudem wciąż utrzymuje się na nogach. Wcześniej sądziła, że to wyłącznie zmęczenie, tym bardziej, że demonom udało się go poranić, ale w tamtej chwili naszło ją niepokojące wrażenie, że chodzi o coś więcej.

Zadrżała, ogarnięta niejasnym, nieprzyjemnym przeczuciem, że krąży nad nimi coś niedobrego. Niemalże czuła wciąż niesprecyzowaną, niepokojącą aurę, której wciąż nie potrafiła sprecyzować, ale ta i tak przyprawiła ją o dreszcze. Potarła ramiona, po czym podeszła bliżej, w pierwszym odruchu zamierzając Dallasa przytrzymać, ale w ostatniej chwili zrezygnowała. Skrzywiła się, z trudem przełykając ślinę, gdy poczuła pieczenie w gardle. Wyraźnie czuła krew, chociaż nie do pomyślenia wydawało jej się to, żeby ta po tak długim czasie wciąż mogła płynąć.

– Wciąż krwawisz – nie tyle zapytała, co stwierdziła fakt. Czuła, że to nie powinno mieć miejsca, tym bardziej, że cięcia demonów były dość powierzchowne. – Dallas...

– Nieważne – zniecierpliwił się. – Chodźmy dalej, okej? Chyba został tylko kawałek – zauważył i chciał dodać coś jeszcze, ale nie miał po temu okazji.

Kiedy się zachwiał, już nie była w stanie ustać w miejscu. Błyskawicznie pokonała dzielącą ich odległość, w porę chwytając go za ramię, a ostatecznie pozwalając osunąć mu się na ziemię. Opadła na kolana tuż obok, obojętna na słodycz krwi; w tamtej chwili liczyło się dla niej wyłącznie to, żeby zrozumieć, co takiego się z nim działo, choć i to okazało się trudne, skoro z takim uporem kolejne objawy bagatelizował.

– Dallas? – wyszeptała.

– Cholera...

Taka odpowiedź bynajmniej jej nie usatysfakcjonowała, wręcz wzbudzając jeszcze silniejszy niepokój. Wyczuła ruch, kiedy tuż obok niej pojawiła się również Shannon, bezradnie spoglądając na nich z góry i sprawiając wrażenie co najmniej bezradnej.

– Dlaczego faceci zawsze muszą być tacy uparci? – zapytała, ale nie oczekiwała odpowiedzi; Joce odniosła wrażenie, że dziewczyna mówiła tylko i wyłącznie po to, żeby zająć czymś myśli.

– Co się dzieje? – doszedł ją głos Claire. Kuzynka przystanęła w niewielkim oddaleniu, po czym skrzywiła się, wyczuwając intensywny zapach krwi. – Któreś z was się skaleczyło czy...? – zaczęła, po czym niespokojnie rozejrzała się dookoła, najpewniej wypatrując demonów.

Jocelyne chciała jej odpowiedzieć, ale ostatecznie nie odezwała się nawet słowem. W zamian zamarła, wyczuwając wilgoć pod palcami – coś ciepłego i lepkiego, czym wręcz w zastraszającym tempie zaczęło nasiąkać jej ubranie. Zesztywniała, mimowolnie krzywiąc się, kiedy pieczenie gardła przybrało na sile. Wyrwał jej się cichy jęk, spojrzenie zaś jak na zawołanie skoncentrowało się na Dallasie, kiedy spróbowała ustalić źródło wciąż napływającej krwi. Właściwie trzymała go w ramionach, pozwalając żeby ułożył się na jej kolanach, co w znacznym stopniu ograniczało pole manewru. Zmęczenie również dawało się Joce we znaki, ale nie na tyle, by nie zorientowała się, że coś jest nie tak, chociaż nie pojmowała, jakim cudem mogła nie zauważyć tego wcześniej.

Potrzebowała dłuższej chwili, żeby skoncentrować się na tyle, by móc uważniej się chłopakowi przyjrzeć. Zapach osoki ją rozpraszał, skutecznie przyprawiając o zawroty głowy i sprawiając, że w jakimś stopniu miała ochotę wbić zęby w jego gardło. To, że zdążyła poznać smak jego krwi, jedynie wszystko utrudniało, przez co niemalże siłą musiała zmuszać ciało do współpracy, raz po raz powtarzając sobie, że to, iż wcześniej pozwolił jej z siebie pić, nie oznaczało jeszcze, że mogła pozwolić sobie na to również tym razem. Powinna była coś zrobić, ale...

– Zatamuj krew – ponagliła ją Claire. Aż podskoczyła na swoim miejscu, co najmniej zaskoczona tym, że kuzynka mogłaby zmaterializować się tuż obok niej. – Joce, musisz...

– Nie wiem, skąd krwawi – przerwała, a głos zadrżał jej nieznacznie, zdradzając to, jak bliska płaczu była.

Wiedziała, że to niczego nie usprawiedliwia, ale czuła się zbytnio otępiała, żeby spróbować cokolwiek zrobić. W efekcie nawet nie zareagowała, kiedy to Shannon zdecydowała się bezceremonialnie odepchnąć ją na bok, zmuszając do wycofania się. Jocelyne zachwiała się nieznacznie, statecznie musząc oprzeć się o pień drzewa, żeby nie wylądować na ziemi. Skrzywiła się, gdy przypadkiem uderzyła tyłem głowy o korę, ale również to nie zrobiło na dziewczynie większego wrażenia. Musisz się skupić!, warknęła na siebie w duchu, ale to nie pomagało, a Joce wciąż miała wrażenie, że wszystko to, co działo się wokół niej, miało miejsce o wiele zbyt szybko, jakby obserwowała świat przez grubą, zamgloną szybę.

Shannon okazała się bardziej bezpośrednia, błyskawicznie orientując się, skąd brała się krew. W gruncie rzeczy wydawała się płynąć zewsząd – większość ran, które zadały chłopakowi demony, wciąż była otwarta. Wiedziała, że ludzie nie regenerują się tak szybko, jak istoty nieśmiertelne, ale to i tak wydało jej się niewłaściwe; z Dallasem – albo raczej z jego krwią, chociaż z jej perspektywy to i tak nie miało znaczenia – coś było nie tak, o czym zresztą miała okazję przekonać się już wcześniej. Za każdym razem, kiedy z niego piła, czuła, że nie wszystko jest w porządku; wtedy nie zwracała na to uwagi, bo po dłuższych staraniach i tak zawsze udawało jej się zatamowywać krew, która sączyła się z miejsc, z których piła, ale tym razem...

Och, w przypadku tych cięć było inaczej. Kiedy na dodatek zauważyła jedno z większych, najbardziej krwawiących, aż pociemniało jej przed oczami. W zasadzie ten ze śladów, którego doszukała się na jego brzuchu i na którym spróbowała skoncentrować się Shannon, wyglądał trochę jak ślad po nożu albo jakimś innym ostrym narzędziu.

No, tak... Tak moglibyśmy powiedzieć w szpitalu, gdyby..., pomyślała mimowolnie, próbując zmusić się do jakiegokolwiek praktycznego działania. Widziała, że przynajmniej Shannon była w stanie dostosować się do tego, co mówiła Claire, jak gdyby nigdy nic ściągając bluzkę, żeby móc odpowiednio wykorzystać materiał. Jocelyne zawahała się, w milczeniu przypatrując właściwie na wpół nagiej dziewczynie, ale nie czując zazdrości. To nie miało dla niej znaczenia, zwłaszcza w sytuacji, w której Shannon robiła wszystko, żeby jakkolwiek chłopakowi pomóc.

Problem polegał na tym, że to nie wystarczyło, a przynajmniej takie odniosła wrażenie. Wciąż widziała krew, która bez trudu przesiąkła materiał, barwiąc palce dociskającej go dziewczyny, a to zdecydowanie nie było dobre.

– Auto jest w pobliżu – odezwał się po chwili wahania Aldero. – Mogę pobiec, żeby było szybciej. Podjadę tutaj, a potem... – Urwał, jednak jakiekolwiek wyjaśnienia wydawały się zbędne.

– Ja... Idę z tobą – wyrzuciła z siebie Jocelyne. Z trudem poderwała się na równe nogi, bezskutecznie próbując zapanować nad dreszczami. – Proszę.

Wyczuła, że kuzyn spojrzał na nią z powątpiewaniem, co zresztą jej nie zdziwiło. Zdawała sobie sprawę z tego, że mógł być sceptycznie nastawiony do zmysłu równowagi, który zawodził ją praktycznie przy każdej możliwej okazji, ale to w tamtej chwili nie miało dla Joce żadnego znaczenia. Czuła, że jeśli chociaż chwilę dłużej zostanie w miejscu, gdzie powietrze było aż przesycone słodyczą krwi Dallasa, po prostu oszaleje albo zrobi coś, czego później miała żałować. Sama konieczność bezradnego tkwienia obok i świadomości, że nie jest w stanie pomóc, jedynie ją dobijała, przez co dalsza podróż przez las jawiła się dziewczynie jako jedyne akceptowalne rozwiązanie.

– Sam nie wiem... Jocelyne, nie żeby coś, ale... – zaczął Aldero, ale nie pozwoliła mu dokończyć.

– Po prostu chodźmy – rzuciła naglącym tonem.

Mogła tylko zgadywać jak prezentował się jej wyraz twarzy, jakkolwiek by jednak nie było, musiała sprawiać wrażenie wystarczająco zdeterminowanej, bo Al ostatecznie uległ. Odetchnęła, kiedy wyrzucił obie ręce ku górze w poddańczym geście i zwrócił się do pozostałych:

– Pięć minut – oznajmił z przekonaniem. Brzmiał na o wiele pewniejszego, aniżeli musiał być w rzeczywistości. Zawsze był dobrym aktorem, a w tamtej chwili Joce była przekonana, że po prostu udawał, próbując uczynić sytuację bardziej znośną. – Jakby ktoś was mordował, po prostu krzyczcie.

Nie rozbawiła jej ta uwaga, ale zdecydowała się tego nie komentować. Bez słowa ruszyła za chłopakiem, próbując dotrzymać mu kroku, by jednak nie doszedł do wniosku, że miała tylko niepotrzebnie go spowalniać. Była obolała i zmęczona, ale to nie miało dla niej znaczenia, a przynajmniej do tego próbowała przekonać samą siebie. Po prostu biegnij, nakazała sobie stanowczo, po raz kolejny niemalże zmuszając ciało do współpracy. Czuła, że Aldero ją obserwuje, przynajmniej początkowo biegną ostrożniej i wolniej niż mógłby, gdyby wyruszył sam, jednak i na to nie zwróciła większej uwagi. Chciała pokazać kuzynowi, że poradzi sobie w pojedynkę, przynajmniej ten jeden raz nie zamierzając potknąć się o własne nogi, choć w pełnym potencjalnych przeszkód lesie to wcale nie musiało okazać się takie proste.

Nie odzywali się do siebie, ale i to wydało jej się okolicznością sprzyjającą – wręcz pożądaną. Nie miała ochoty na rozmowę, zbytnio przygnębiona, by móc znosić charaktery kuzyna. Wiedziała, że się troszczył, ale prawda była taka, że Aldero Devile był jedną z ostatnich osób, które nadawały się na pocieszyciela. Z dwojga złego cisza wydawała się lepsze, Jocelyne zresztą nagle zwątpiła w to, czy potrafiłaby ot tak porozmawiać z kimkolwiek z rodziny – i to nie tylko o Dallasie, ale wszystkim tym, co przyniosły ze sobą ostatnie dni.

– Dobrze się czujesz? – usłyszała w pewnym momencie. Musiała przyznać, że jak na Aldero, było to całkiem przemyślane, niemalże troskliwie pytanie. – Tak tylko pytam, bo wyglądasz trochę blado...

– Nie zemdleję – zapewniła go.

Pokręcił głową.

– Nie to miałem na myśli – zapewnił pośpiesznie, chociaż tak naprawdę było jej wszystko jedno.

Wzruszyła ramionami, sama niepewna tego, czego tak naprawdę chciała. Martwiła się, w jakimś stopniu mając do siebie pretensje o to, że tak po prostu zostawiła Dallasa, ale nie potrafiła postąpić inaczej. Była aż nazbyt pewna, że nie przydałaby się w najmniejszym nawet stopniu – przynajmniej nie na miejscu, nie ufając sobie na tyle, żeby swobodnie przebywać przy chłopaku. Jego krew stanowiła zbyt wielkie wyzwanie, Jocelyne z kolei zdążyła poznać jej smak, co w znacznym stopniu komplikowało sprawę. Nie miała pewności, czy to miało jakikolwiek związek, ale...

– Aldero?

Spojrzał na nią jakby od niechcenia, starając się zamaskować zaciekawienie.

– Hm? – Nie odpowiedziała, wiec wydał z siebie przeciągłe westchnienie. – Jak coś jest nie tak, po prostu powiedz.

– To zależy... – przyznała, ostrożnie dobierając słowa. – Spotkałeś się kiedyś... z dziwną krwią? – wypaliła, a chłopak wymownie uniósł brwi, co najmniej zaintrygowany. – No wiesz, po prostu niewłaściwą.

– I mówimy teraz o ludzkiej krwi, tak? – zapytał podejrzliwym tonem. Po tym, jak zadał to pytanie, momentalnie zorientowała się, że zorientował się, kogo tak naprawdę mamy na myśli.

– Tak. – Uciekła wzrokiem gdzieś w bok, nagle zawstydzona. Rozmowa z Al'em akurat na temat związku z Dallasem nie napawała ją entuzjazmem, ale musiała się upewnić. – Zastanawiam się, czy to moja wina – oznajmiła wprost.

– To, że teraz nie potrafisz przy nim usiedzieć... Hm, tak. To na pewno tak – odezwał się po chwili wahania.

Skrzywiła się. Więc to było aż o tego stopnia oczywiste?

– Tylko to? Ale co z... – zaczęła i urwała, w ostatniej chwili zmieniając zdanie. – Znasz się trochę na demonach, prawda?

W pierwszym odruchu spojrzał na nią tak, jakby widział ją po raz pierwszy albo jakby zdała jakieś wybitnie głupie pytanie. Nie potrafiła tego określić, ale odniosła wrażenie, że wspominając o istotach podobnych do Within, nieświadomie poruszyła wyjątkowo wrażliwy temat, który nie był chłopakowi na rękę. Zmarszczyła brwi, sama niepewna tego, jak powinna rozumieć jego zachowanie i gdzie tak naprawdę powinna szukać problemu, tym bardziej, że Aldero zwykle bywał trudny do wytrącenia z równowagi. Jasne, jemu samemu zwykle wychodziło to perfekcyjnie, ale w drugą stronę wszystko wydawało się o wiele bardziej skomplikowane.

Zmarszczyła brwi, spoglądając na kuzyna wyczekująco i przez kilka sekund wahając się nad tym, czy powinna się wycofać. Miała dość wątpliwości, by chcieć zadawać pytania, ale z drugiej strony... Wszystko w znacznym stopniu komplikowało się, skoro wciąż towarzyszyło jej niepokojące wrażenie, że właśnie wydarzyło się coś niedobrego. Gdyby do tego wszystkiego mogła to zrozumieć i upewnić się, że wcale nie postępowała aż tak głupio, jak mogłoby się wydawać...

– Taa... Coś na pewno – rzucił wymijającym tonem Aldero. – Miasto Nocy i te sprawy... A co?

– Po prostu się martwię – usprawiedliwiła się. – Dallas wyglądał źle, prawda? Ta krew... Zastanawiam się, czy demony nie mają w sobie czegoś, co uniemożliwia gojenie – wyjaśniła, tym samym po raz kolejny doprowadzając do tego, że spojrzał na nią zaciekawieniem.

– Szczerze powiedziawszy, nie zauważyłem czegoś takiego. Demony po prostu zabijają, jeśli wystarczająco szybko od nich nie uciekniesz... I lubią bawić się umysłami. Wiesz, chwila moment i taki przypadkowy owija cię sobie wokół palca, bredząc na temat wiecznej miłości i...

– O czym ty mówisz? – przerwała mu.

Potrząsnął głową, wyraźnie zażenowany. To w przypadku Aldero było czymś nowym, zresztą tak jak i to, że mógłby przejąć się tym, że się zapędził.

– Nieważne – zreflektował się pośpiesznie. – Daleko mi do Rufusa, ale oczy mam, a demony spotkałem kilka razy. Są niebezpieczne, ale raczej nie potrafią tego o co mnie pytasz.

Skinęła głową, bynajmniej jego wyjaśnieniami nieuspokojona. Myślami była gdzieś daleko, rozpamiętując tych kilka razów, kiedy Dallas karmił ją swoją krwią. W obu przypadkach miała wrażenie, że nie jest w stanie właściwie zamknąć rany, a krążąca w jego żyłach osoka smakuje dziwnie, ale wtedy zrzuciła to na zmęczenie. W tamtej chwili naszły ją wątpliwości, Jocelyne zaś zapragnęła zawrócić, porządnie chłopakiem potrząsnąć, by mieć pewność, że otworzy oczy, a potem wprost zapytać go o to, czy potrafił wytłumaczyć to, jak reagowało jego ciało. Potrzebowała odpowiedzi, te jednak nie nadchodziły, co dodatkowo wszystko komplikowało.

Przestała o tym myśleć, kiedy Aldero nagle zwolnił, tym samym uświadamiając jej, że dotarli na miejsce. Spojrzała na zaparkowany samochód, ostatecznie zatrzymując się tuż obok, żeby nie przeszkadzać kuzynowi w dostaniu się do auta. Chciała jak najszybciej znaleźć się w środku, wrócić po resztę, a potem raz na zawsze opuścić to miejsce. Gdyby znaleźli się w domu, mogłaby poprosić Damiena o pomoc i to przynajmniej na dobry początek by wystarczyło. Ufała bratu, poza tym nie miała wątpliwości co do tego, że zdolności chłopaka było o wiele lepsze niż jakikolwiek szpital. Z tego powodu zaczęła żałować, że Damien nie towarzyszył jej kuzynostwu w drodze do ośrodka, ale ostatecznie doszła do wniosku, że gdybanie i żałowanie decyzji, na które nawet nie miała wpływ, po prostu jest bez sensu.

Założyła ramiona na piersiach, obojętna na pieczenie rozcięć, których sama się dorobiła. Czekała, próbując się uspokoić i jakkolwiek dojść do siebie, ale to okazało się trudne, zwłaszcza gdy naszło ją niejasne przeczucie, że ktoś ją obserwuje. Wzdrygnęła się mimowolnie, wciąż z uporem wpatrując się w samochód. Aldero błyskawicznie odblokował drzwi, zajmując miejsce kierowcy i gestem ręki dając jej do zrozumienia, żeby wsiadła, co zresztą zamierzała uczynić, ale...

– Jocelyne?

Początkowo miała wrażenie, że szept jest wyłącznie wytworem jej wyobraźni. Zadrżała, nagle zaniepokojona, niemalże w ostatniej chwili decydując obejrzeć się przez ramię.

A potem zamarła, czując, że ogarnia ją coraz silniejsze przerażenie.

Pomiędzy drzewami – nieznacznie unosząc się nad ziemią i jak gdyby nigdy nic przenikając przez wszystko, co napotkało na swojej drodze – znajdował się Dallas.

Nie..., pomyślała, ale to wciąż nie wyrażało wszystkiego, co w tamtej chwili czuła.

Właśnie w tamtej chwili zaczęła krzyczeć.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro