Rozdział XVI

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Pociągnęłam kolejny łyk wina, modląc się, żeby wszyscy rozeszli się do swoich komnat. Chciałam zaczerpnąć świeżego powietrza, pospacerować i poukładać sobie wszystko w głowie. Ale goście jak na złość nie chcieli udać się na spoczynek. Stali w grupkach, rozmawiając o wszystkim i o niczym. Przykładowo, mężczyźni przy drzwiach głośno zastanawiali się, jakie reformy wprowadzi król. Za to panie pod oknem obgadywały jakąś biedną szlachciankę, która podobno spodziewała się nieślubnego dziecka.

— W końcu na nic się nie zanosiło. Nikt o niczym nie słyszał, a tu proszę! Ślub w przyszłym miesiącu!

Powstrzymałam się przed pokręceniem głową z ubolewaniem i poszukałam wzrokiem Amrothosa. Wysłuchiwał monologu jednego z gości. Ojca, co wywnioskowałam z obecności niskiej dziewczyny nie odstępującej ich na krok. Jakież byłoby ich zdziwienie, gdyby dowiedzieli się, z kim zamierza ożenć się mój brat.

Zaczęły się łowy. Ciekawa byłam, ilu kawalerów przyjechało do Dol Amroth w nadziei na rozmowę z ojcem odnośnie mojej ręki. To, że nikt wcześniej nie rozmawiał o tym ze mną o niczym nie świadczyło. Należało przypodobać się ojcu, opinia córki była kwestią drugorzędną. 

— Co pana sprowadza do Dol Amroth? — zapytałam mężczyznę siedzącego w fotelu obok tylko po to, aby nie wyjść na niegościnną.

 Mógł być w wieku mojego ojca, czarne włosy zaczynały siwieć, a wokół oczu i ust pojawiły się zmarszczki. Miał łagodne spojrzenie człowieka, który wiele widział.

— Od dawna chciałem odwiedzić ten zakątek naszego kraju, ale okoliczności mi nie sprzyjały. Poza tym miałem nadzieję omówić kilka spraw z ojcem pani.

— Przykro mi, że pan go nie zastał.

— Nic nie szkodzi. Jadąc tu, słyszałem, że król kieruje się ku stolicy. Zaczekam, aż książę wróci. Nie mam do załatwienia nic, co nie może poczekać.

Skinęłam głową, uznając grzecznościową wymianę zdań za zakończoną.

— Mogę o coś zapytać?

— Proszę.

— Jesteś pani taka... Smutna i zamyślona. Czy ktoś panią zranił?

Omal się nie zakrztusiłam. Odstawiłam kieliszek na stolik i spojrzałam na niego spod wysoko uniesionych brwi. Omal nie straciłam przytomności podczas uroczystości, bracia całe popołudnie skaczą wokół mnie ze strachu, że zemdleję, całe miasto wspomina moją matkę, a on pyta kto mnie zranił?!

— Dzisiaj mija dziesięć lat od śmierci mojej matki. Przepraszam, jeśli nie jestem zbyt dobrą towarzyszką — odparłam chłodno i podniosłam się miejsca.

 Lekko zakręciło mi się w głowie. W takich chwilach przeklinałam moją słabą głowę. Mimo to wyprostowałam się i ruszyłam w kierunku drzwi, mając nadzieję, że nie widać po mnie, ile wina wypiłam. Upijanie się było nieeleganckie i niemoralne. Ganiłam za to Amrothosa, ale nie mogłam nie przyznać, że przynosiło to chwilową ulgę. Musiałam wyglądać dość niepewnie, bo Amrothos z ulgą wypisaną na twarzy porzucił towarzystwo i dołączył do mnie na korytarzu.

— Co się stało?

— Nic, jestem zmęczona. Odpocznę przez chwilę i pójdziemy na plażę. Obudź mnie, gdybym zasnęła.

— Odprowadzić cię do pokoju?

— Trafię. — Uśmiechnęłam się. — Wracaj do gości.

Jakie to było proste, wystarczyło udawać złe samopoczucie, gdy w rzeczywistości chciało się komuś urwać głowę. Osobą, która utraciłaby tę jakże ważną część ciała byłabym ja sama. Byłam zła na cały świat, było mi źle. Ale prawda była taka, że sama doprowadziłam się do tego stanu. Pozwoliłam sobie na myślenie i analizowanie. Błąd.

— Jutro będzie lepiej — powiedziałam, patrząc na siebie w lustrze. 

Zrzuciłam ciężką suknię i zamieniłam ją na wygodniejszą, wykonaną z cieniutkiej wełny. Położyłam się na łóżku, obserwując, jak niebo za oknem zmienia kolor.

Miałam wrażenie, że zamknęłam oczy tylko na chwilę. Wino i zmęczenie ukołysały mnie do snu. Czułam, że unoszę się i opadam. Dlatego gdy Amrothos zapukał do drzwi, rozbudzenie się zajęło mi dłuższą chwilę.

—Idziemy. — Kiwnął głową w stronę korytarza.

Noc była ciepła, duszna. Gwiazd nie przesłaniała ani jedna chmurka, morze było spokojne i ciche. Maleńkie fale rozbijały się o brzeg z ledwo dosłyszalnym pluskiem.

— W ile małżeństw chcieli cię wplątać? — zapytałam, gdy przechodziliśmy pomiędzy skałami. W tym miejscu tworzyły maleńką jaskinię, w której po sztormie można było znaleźć prawdziwe skarby.

— Błagam cię, siostrzyczko. Moja reputacja mnie wyprzedza, więc miałem względny spokój. Nikt nie chce za zięcia pijaczyny i hazardzisty.

— Nie jesteś ani jednym, ani drugim.

— Taką mam opinię i nic na to nie poradzę. Ale odpowiadając na twoje pytanie: w jedno. Ku niezadowoleniu córki, dałem ojcu do zrozumienia, że nie jestem zainteresowany. A ty?

— Co: ja?

— Ile propozycji miałaś? Patrzyli na ciebie jak...

— Jak na zwierzynę łowną, wiem. Czekają na powrót ojca. Niemal słyszałam ich myśli: dwadzieścia wiosen i nadal jest panną! Co z nią jest nie w porządku?

— Sama chciałabym wiedzieć! — Rinah podniosła się z kamienia, na którym siedziała. Zawsze lubiła pojawiać się w najmniej oczekiwanym momencie, ale tego dnia przeszła samą siebie. — Nie spieszyliście się.

— Goście — wyjaśnił Amrothos, wyjmując z szerokiej kieszeni wianek.

— Nie mieliście ich w tym roku zbyt wielu.

- Wojna się skończyła, wszyscy odbudowują majątki. Za rok zaprganą kontaktu z właścicielem portu. — Amrothos skrzywił się śmiesznie i szturchnął mnie w bok. — A przy okazji nie omieszkają poprosić o rękę tej tutaj.

— Mając trójkę dorosłych, nieustatkowanych dzieci, Imrahil będzie miał pełne ręce roboty — prychnęła. — Uważaj, dziecko. Teraz się zacznie. Jesteś świetną partią.

— Proszę, nie używaj tego słowa! — jęknęłam.

Byliśmy na miejscu. Nie wyróżniało się niczym specjalnym. Po prostu plaża, morze i śmieci wyrzucone na brzeg: kawałki sieci rybackich i drewna. Świadek tragedii.

Wianek przeleciał mi obok twarzy i upadł do wody z cichym pluskiem. Odetchnęłam głęboko i odwróciłam się tyłem do morza.

— Wracajmy.

— Zaczekaj, Lothiriel. Muszę z tobą porozmawiać.

— Dogonię cię — powiedziałam do Amrothosa, a on skinął głową i odszedł.

— Zawsze tak jest? — zapytała, odprowadzając wzrokiem mojego brata.

— Nie rozumiem, o czym mówisz.

— Rozumiesz.

Owszem, rozumiałam. Byłam jednak zbyt zmęczona, by analizować stan mojego umysłu i szukać rozwiązań. Prganęłam snu. Długiego i niezakłóconego koszmarami, takiego, który pozwoliłby mi choć na chwilę całkowicie odciąć się od rzeczywistości.

— Nie, ostatni raz było tak źle rok po śmierci mamy — odparłam niechętnie. — Uwierz mi, to nie jest tak, że co roku mdleję i krzyczę na ludzi. Prawda, w Dzień Ofiar Morza i rocznicę śmierci mamy nie lubię z nikim rozmawiać i modlę się, żeby nikt się do mnie nie odzywał. Ale jeszcze nigdy nie przeżyłam tego tak mocno. Rinah, ja prawie się dzisiaj upiłam!

— Nie mówisz poważnie....

— Mówię. Erchirion rozzłościł mnie dzisiaj, mówiąc że minęło dziesięć lat. Ale miał rację. Powinno być lepiej. Nie rozumiem, nawet ojciec doszedł do siebie. Doszedł do siebie na tyle, że nie było go tu dzisiaj! Jeździ sobie po Śródziemiu z królem i elfami! Co z tego, że wszyscy zastanawiają się, gdzie jest, na wszystkie świętości! Może te stare plotkary mają rację. Może zostaliśmy przeklęci. Może ja jestem przeklęta. Te sny...

— Posłuchaj dziecko. I przepraszam, bo to co powiem, zaboli. Opamiętaj się!

Spojrzałam na nią osłupiała. Chciałam pocieszenia, nie nagany. Rinah oparła dłonie na biodrach, jakby szykowała się do walki.

— Rinah, to...

— Mówisz, że nie wiesz, skąd ten cały smutek. Najpierw cierpiałaś przez rok, a potem odpechnęłaś go od siebie. Gwałtownie, natychmiast, jakbyś odcięła kończynę i przypaliła ranę. Dokładnie tak, jak obiecałaś tego nie robić. A potem przychodzi moment taki jak dziś, gdy nie masz już czym zająć myśli. Rozpamiętujesz bez końca tamten dzień. Myślisz, że gdybyś się nie uparła, żeby pójść popływać, twoja matka nadal by żyła.

— Nie chciała iść! Ale narzekałam i prosiłam, aż się zgodziła! — krzyknęłam, czując, jak łzy napływają mi do oczu.

— Powiedz, dlaczego zdarzył się wypadek.

— Pokłóciłam się z Amrothosem. Nie chciał pozwolić mi sterować. Szarpnęłam za ster, łódź się przechyliła, a mama wypadła. Chciałam ją złapać i straciłam równowagę.

— To prawda.

— Eru! Wiem, że to prawda! Myślisz, że jestem na tyle głupia, żeby tak cierpieć dla czegoś, co nawet nie miało miejsca?! Masz mnie za wariatkę?! Prawda jest taka, że zabiłam własną matkę, a ojciec oskarża Amrothosa! — krzyczałam, nie przejmując się faktem, że głos niesie się po wodzie, a Amrothos nie doszedł jeszcze do pałacu.

 W jednej chwili ustępujący smutek powrócił z całą mocą i zamienił się we wściekłość. Zacisnęłam dłonie, czując jak paznokcie wbijają mi się w skórę

— Nie zabiłaś jej. Była podtopiona i straciła dziecko. Dlatego zmarła.

— Nie doszło by do tego, gdybym nie była taka uparta.

— O tak, upór to zarazem dobra i zła cecha w twoim przypadku! Posłuchaj, co mówisz i zrozum w końcu, że twoja matka miała czterdzieści trzy lata. Mogła stracić dziecko wstając z krzesła. Mogła umrzeć rodząc je. Tysiące rzeczy mogły się stać dziesięć lat temu, a efekt byłby ten sam.

— I co? Mam przestać się przejmować bo to MOGŁA nie być moja wina?

— Nie mówię, że masz się nie przejmować. Część tego smutku zostanie z tobą na zawsze. Ale to nie była twoja wina. — Zacisnęła dłonie na moich ramionach. — To był wypadek, Lothiriel. Nie wypchnęłaś matki z łodzi, nie szarpnęłaś za ster po to, żeby ją zabić. Nie obwiniaj się za to, że byłaś dzieckiem.

— Ale Amrothos...

— Ojciec tak długo powtarzał mu, że to jego wina, że chłopak w końcu uwierzył. Obaj w to uwierzyli.

— Dlaczego w takim razie rozmawiasz tylko ze mną? — Zaczynałam się uspokajać, rozprostowałam zaciśnięte w pięści palce.

— Amrothos sobie poradzi, wyjdzie na prostą.

— A ja nie?

— Tobie jest trudniej. Jesteś... Jesteś...

— Jaka?

— Wrażliwa. Masz naturę swojej ciotki.

— Dziękuję bardzo! Nie sądziłam, że jest tak źle, że musisz porównywać mnie do Ivriniel! — Zawstydzona wcześniejszym wybuchem złości, próbowałam obrócić jej słowa w żart.

— Nie mówię o Ivriniel.

— Boisz się, że skończę jak Finduilas. — To było takie oczywiste. — Mylisz się. Ciocię zabił mrok z Mordoru. Tęskniła za morzem.

— Wiem, wiem. — Podniosła dłoń, żeby zetrzeć łzy z mojej twarzy, ale odsunęłam się.

— Nie jestem Finduilas — powiedziałam twardo.

Niemal biegiem ruszyłam w stronę pałacu. Głowa mi pękała. Nie wiedziałam, czy to od ilości wypitego wina, czy od natłoku myśli. W głębi duszy wiedziałam, że Rinah ma rację. Nie ponosiłam odpowiedzialności za śmierć mamy. Byłam dzieckiem. Za bardzo jednak bolało mnie, że wojna się skończyła, a mama nie mogła tego zobaczyć z mojej winy. Nie potrafiłam sobie jeszcze wybaczyć, wydawało się to zbyt proste.

Amrothos czekał na mnie przy schodach na piętro.

— Lothiriel...

— Nie dzisiaj.

— Ojciec wrócił.

Zatrzymałam się w pół kroku. Gwałtownie łapałam powietrze po długim biegu. Żołądek bolał mnie podejrzanie. Miałam tylko nadzieję, że nie zwymiotuję w głównym korytarzu.

— Co?

— Ingrid mi powiedziała. Podobno wpadł na dziedziniec, zostawił konia stajennemu i poszedł na grób mamy. Elphir dowiedział się dosłownie minutę temu i poszedł go szukać.

— Dom wariatów. — Oparłam się o poręcz. — Wojna się skończyła, a my zachowujemy się jak straceńcy, nie potrafimy zostawić przeszłości...

Roześmiałam się, nie mogąc pojąć wszystkiego, co się wydarzyło w ciągu zaledwie jednego dnia. Najwyraźniej jednak się upiłam, bo śmiałam się, chociaż jeszcze nigdy nie czułam się tak żałośnie. Łzy ciekły mi po policzkach, a ja śmiałam się dalej, aż w końcu zachwiałam się i Amrothos w ostatniej chwili uratował mnie przed upadkiem. 


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro