Rozdział XX

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

—  Dwóch jednego dnia? Nie mówisz poważnie! — Mairen podała mi kilka gałązek mięty i spojrzała na mnie ze niedowierzaniem.

—  Niestety mówię. Jeden gorszy od drugiego — odparłam.

Minął tydzień, odkąd przyjechałam do Minas Tirith i rozpoczęła się druga część mojego szkolenia. Wstawałam o świcie i do późnego popołudnia przebywałam w Domach Uzdrowień. Często byłam tak zmęczona, że jedynym, o czym marzyłam, był sen. Przygotowywałam lekarstwa i opatrunki,  zajmowałam się chorymi, a wszystko to pod czujnym okiem Ioreth, Mairen lub Innes. Towarzystwo tej ostatniej lubiłam najmniej. Innes zawsze patrzyła tak, jakby doszukiwała się błędu we wszystkim, co robiłam. 

Opiekun najczęściej zaciskał usta i kręcił głową. Moje drobne sukcesy kwitował powściągliwym skinieniem. Najwyraźniej nadal bał się skandalu. Część uzdrowicieli również patrzyła na mnie dziwnie. Wszyscy pochodzili z mieszczaństwa, czasem ze stanu chłopskiego. Nigdy nie było wśród nich szlachciców. Nam przypadały wysokie stanowiska urzędnicze oraz stopnie w wojsku. Niepisana zasada głosiła, że mamy nie wtrącać się w medycynę.

Szkolenie sprawiało mi jednak wiele przyjemności. Lubiłam rozmawiać z pacjentami i patrzeć, jak dochodzą do siebie. Uwielbiałam zapach świeżych i suszonych ziół oraz spokój, jaki mnie ogarniał, gdy mieszałam składniki.

—  Skąd są ci twoi niedoszli narzeczeni? — Mairen jak zawsze drążyła temat.

—  Jeden to Ulrad z Anfalas. Jest w wieku mojego ojca, przy czym zapewniał mnie, że jest w stanie mnie zadowolić na wszystkich płaszczyznach życia małżeńskiego — parsknęłam śmiechem na samo wspomnienie. — Co do drugiego, to nie mam zielonego pojęcia. Nie rozmawialiśmy więcej, chyba się mnie boi.

—  Boi? Dlaczego? — Zamieszała coś w garnku i usiadła przede mną.

—  Byliśmy na plaży. Nadciągała burza, — Wzruszyłam ramionami. —  Chyba sądził, że to ja ją przywołałam. W każdym razie nazwał mnie czarownicą.

Skończyłam kroić miętę i wsypałam ją do glinianej miseczki, a następnie zaczęłam ucierać z resztą składników.

—  Ciekawe, ilu ich jeszcze przewinie się przez Dol Amroth, zanim on... — urwała i podeszła do swojego wywaru, mimo że dopiero go mieszała.

—  Zanim kto i co zrobi?

—  No wiesz...

—  Nie, Mairen. Nie mam pojęcia, o co ci chodzi — powiedziałam, nadal energicznie ucierając zioła.

—  Ja też nie mam pojęcia i niewiele mnie to obchodzi. — Ioreth wpadła do kuchni i oparła ręce na biodrach. — Mairen, bądź tak dobra i przecedź wywar, zanim będzie za gorzki. Myślałam, że nie trzeba ci już tego powtarzać! A ty popatrz na stół! Jest na nim połowa tego, co powinno być w misce! Macie pracować, a nie plotkować!

Szybko posprzątałam bałagan i wróciłam do przygotowywania maści. Teraz trzeba było dodać odrobinę wody i odstawić do chłodnego miejsca. 

—  Gotowe. Co teraz?

—  Na dzisiaj to wszystko, jutro zajmiemy się syropami.

Tak samo wyglądały kolejne tygodnie. Powoli zapominałam o Dniu Ofiar Morza, rozmowie z ojcem i tamtych oświadczynach. Amrothos wyjechał do Rohanu trzy dni po rozmowie w gospodzie. Prosił, żebym nie pisała ojcu o jego planach. Podobno chciał to zrobić sam. To, kiedy miało do tego dojść, pozostawało zagadką. Ojciec o niego nie pytał, napisał tylko, że przyjedzie do stolicy w październiku.

Końcem września do Minas Tirith dotarła chłodna jesień. Niemal przez cały tydzień padał deszcz, zniechęcając ludzi do wychodzenia na ulicę. Brukowane drogi były śliskie i zdradliwe, o czym przekonało się kilku handlarzy już na początku tygodnia.

Jak się okazało, ulice Minas Tirith, mimo że piękne, mogły być też niebezpieczne. Jeden z koni potknął się na wystającym kamieniu, a drugi nie był w stanie wytrzymać naporu ciężkiego wozu. Mężczyźni, do których należał wóz próbowali ratować sytuację, ale jeden z nich się poślizgnął i wpadł pod końskie kopyta. Złamał nogę. Drugi chciał zabezpieczyć przedmioty jadące na wozie i ciężka skrzynia uderzyła go w głowę, łamiąc mu przy tym rękę.

Podobnych wypadków było więcej i szybko doszłam do wprawy w nastawianiu prostszych złamań i opatrywaniu obolałych głów. Nawet Opiekun i Innes musieli przyznać, że moje zainteresowanie leczeniem nie jest tylko kolejnym wymysłem panienki z dobrego domu.

—  Umieram, proszę pani — jęknął chudy, na oko piętnastoletni chłopak chwilę po tym, jak cała zawartość jego żołądka wylądowała w podstawionej przeze mnie misce. W całym pomieszczeniu unosił się drażniący zapach przetrawionego alkoholu.

—  Nie sądzę — odparłam, podając mu kubek z wodą. — Ile wczoraj wypiłeś?

Chłopak wytrzeszczył oczy, a sekundę później znowu pochylił się nad miską. Stojąca w drzwiach Innes uniosła kącik ust, co było jedynym znakiem, że cała ta sytuacja bardzo ją bawi.

—  Ile wypiłeś, Finn? — powtórzyłam.

—  Trochę... — Odetchnął głęboko, trzymając się za głowę. — Dużo. Powiedzieli, że będzie zabawnie.

—  Oni zapewne świetnie się bawili — mruknęła Innes. — Daj mu coś na żołądek i niech zmyka do domu.

Pół godziny później Finn opuścił Domy Uzdrowień pod opieką niewiele lepiej wyglądającego przyjaciela.

—  Biedni chłopcy — zaśmiała się Mairen, otwierając na oścież okno.

—  Nie biedni, tylko głupi — skwitowała Ioreth. — Mairen, idź do Opiekuna i powiedz mu, że tamtej kobiecie z ostatniego pokoju się pogorszyło — pokręciła smutno głową.

Beth była krzepką kobietą po czterdziestce, która tydzień wcześniej zraniła się widłami w nogę. Rana nie goiła się i ropiała, a Beth od dwóch dni miała gorączkę. Opiekun obawiał się, że nogę trzeba będzie amputować, jednak nadal wstrzymywał się z decyzją.

—  Odetną jej nogę? — zapytałam szeptem, zaglądając do pokoju chorej. Miała zamknięte oczy i czoło zroszone potem, a ręce zaciskała na pościeli.

—  Najprawdopodobniej... Ale nie myśl teraz o tym. Idziesz z Innes odebrać poród.

— Co? — Zatrzymałam się w pół kroku.

Tylko raz asystowałam przy porodzie i byłam zbyt przerażona, żeby cokolwiek zapamiętać. Wiem, że było głośno, a rodząca płakała z bólu. Samego dziecka nawet nie zobaczyłam, bo widząc że zbladłam jak ściana, Mairen wyprowadziła mnie na korytarz. Następnego dnia Innes przemierzała korytarze z pełnym wyższości uśmieszkiem na ustach.

—  Jeśli Opiekun się dowie, powie mojemu ojcu, a wtedy rozpęta się piekło.

—  Może. Mam jednak zasadę, że dziewczyny, które uczę, odbywają pełne szkolenie. Nie będziesz wyjątkiem. Chyba, że nie chcesz. — Popatrzyła na mnie uważnie. — To nie jest zabawa, Lothiriel. Zaszłaś bardzo daleko i świetnie sobie radzisz. Opiekun nie wyraził zgody na twoją obecność przy porodzie nie tylko ze względu na twojego ojca. Uważa, że o ile znajomość ziół przydaje się dobrze urodzonej kobiecie, o tyle poród jest zwyczajnie nieodpowiedni.

—  Dlaczego coś, co kiedyś będzie mnie bezpośrednio dotyczyć, miałoby być nieodpowiednie?

—  Nie mam pojęcia, dziecko. Idziesz, czy nie? — zapytała, ruszając dalej korytarzem.

—  Idę —  odparłam z uśmiechem i odetchnęłam głęboko.

Tym razem udało mi się wytrzymać do końca, mimo że do krzyku i płaczu dołączył jeszcze zdenerwowany przyszły ojciec. Cały czas zaglądał do pokoju, mimo że był z niego wyrzucany za każdym razem. Zazwyczaj przez własną małżonkę, która nie przebierała w słowach. Za to gdy tylko wychodził, zaczynała płakać ze strachu.

—  Wszystko będzie dobrze — powiedziałam, biorąc ją za rękę. — Oddychaj głęboko. Spokojnie...

W ciągu kolejnych kilku godzin powtórzyłam te słowa chyba tysiąc razy, ale było warto. Byłam mokra od potu, a ręka bolała mnie niemiłosiernie, bo rodząca ściskała ją przez cały czas z siłą imadła. Za oknami już pociemniało, gdy na świat przyszedł maleńki, rudowłosy chłopczyk. Innes pokazała mi, jak umyć noworodka i jak go trzymać. Był taki delikatny! Kruchy. Nie był piękny, miał czerwoną buzię wykrzywioną od płaczu, ale jednocześnie wydawał się doskonały. Uszka, rączki, nosek...

To nie był pierwszy raz, kiedy trzymałam w ramionach noworodka. Z Alphrosem było jednak inaczej. Zobaczyłam go dopiero dwa dni po narodzinach i trzymałam zaledwie przez kilka minut, bo płakał tak głośno, że nie dało się wytrzymać z nim w jednym pokoju. Ten chłopczyk był inny. Też płakał, ale fakt, że w jakimś stopniu pomogłam mu przyjść na świat, sprawił że stał mi się bliski.

—  Przeżycie warte gniewu ojca, prawda?

—  Warte gniewu całego świata... — odparłam, początkowo nie zauważając, że Innes po raz pierwszy była dla mnie naprawdę miła.

—  Nie zawsze jak tak, jak dzisiaj. Czasem dziecko umiera. Bywa, że matka też nie przeżywa porodu i wtedy pozostaje ci obowiązek przekazania smutnych wieści.

Patrzyłyśmy przez chwilę na matkę i dziecko, a potem zabrałam się za sprzątanie. Ojciec chłopca tym razem ostrożnie zajrzał do pokoju ze strachem na twarzy. Żona powitała go zmęczonym uśmiechem i skinęła ręką, żeby podszedł bliżej. Trzymał synka w ramionach delikatnie, jakby się bał, że zrobi mu krzywdę. Reszta świata mogła dla nich nie istnieć.

—  Myliłam się co do ciebie — powiedziała nagle Innes, gdy jakiś czas później wracałyśmy do Domów Uzdrowień. — Będą z ciebie ludzie.

I zostawiła mnie w ogrodzie z niedowierzaniem wypisanym na twarzy. Innes mnie pochwaliła!

Tej nocy długo nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, przypominając sobie ostatnie godziny. Część mnie żałowała, że widziałam, jak to wszystko wygląda. Jak mogłam teraz myśleć o urodzeniu własnego dziecka, skoro widziałam cały ten ból i wiedziałam, z jakim ryzykiem się to wiąże? Jednak jako osoba, która nienawidziła być niezorientowana w sytuacji, musiałam przyznać, że to doświadczenie mogło mi się kiedyś przydać. Ponownie zmieniłam pozycję i zaczęłam powtarzać nowopoznane słowa w quenyi.

Właściwie to nie miałam obowiązku uczenia się tego języka, jednak robiłam to dla samej siebie oraz na wypadek, gdyby Opiekun chciał zaskoczyć mnie na egzaminie. Teoretycznie nie powinien pytać o nic, co wykracza poza obowiązkową wiedzę. Wiedziałam jednak, że pobieranie przeze mnie nauk jest mu wyraźnie nie w smak. Gdybym nie zdała, nie musiałby dłużej obawiać się skandalu. Byłam pewna, że wielu możnych i tak wie, czym się zajmuję. Nie kryłam się z pobieraniem nauk, często można było zobaczyć mnie na ulicy w stroju uzdrowicielki.

Moje szkolenie było znacznie krótsze, niż to obowiązujące zajmujących się leczeniem mężczyzn. Oni uczyli się przez cztery lata, niektórzy nawet dłużej. Ci, którzy praktykowali w Minas Tirith, byli potem uważani za uzdolnionych medyków, chętnie witanych w każdym zakątku kraju i poza jego granicami. Do Wojny o Pierścień rola kobiet w Domach Uzdrowień była znikoma. Odbierały porody i przygotowywały część leków. Przez ostatnie miesiące wiele się w tej kwestii zmieniło. Mogłyśmy leczyć mniej poważne schorzenia i miałyśmy dostęp do wszystkich receptur. Częściej też liczono się ze zdaniem starszych Uzdrowicielek, takich jak Ioreth i Innes. Najzdolniejsze kobiety, o dobrym wzroku i pewnych rękach, dopuszczano nawet do stołów operacyjnych. Mairen przygotowywała się właśnie do pierwszej operacji. Nie wiedziałam, jaki jest stosunek Opiekuna do takiego obrotu spraw, ale postawiono go przed wyborem. Podczas oblężenia Minas Tirith zginęło wielu jego ludzi. Mógł więc albo ograniczyć liczbę przyjmowanych pacjentów i szkolić nowe osoby, albo wykorzystać umiejętności pracujących w Domach Uzdrowień kobiet.

Sen nie chciał nadejść, mimo że gdy wróciłam do domu, ledwie trzymałam się na nogach. Osiągnęłam moment, w którym byłam zbyt zmęczona, żeby spać. Usiadłam w łóżku i spojrzałam na oświetlony blaskiem księżyca pokój. Niedawno minął rok, odkąd Frodo Baggins wyruszył z Shire, nie mając pojęcia, co go spotka.

Gdyby poprzedniej zimy ktoś mi powiedział, że będę odbywać szkolenie w Domach Uzdrowień po przeżyciu oblężenia stolicy i odbyciu podróży do Rohanu, spojrzałabym na niego jak na wariata.

Należy też dodać, że całowałaś się po kryjomu z królem Rohanu i bardzo ci się to podobało. Urządziłaś ojcu karczemną awanturę i obraziłaś dwóch mężczyzn starających się o twoją rękę. Nie jesteś już tą samą księżniczką Lothiriel, co rok temu.

Uśmiechnęłam się na tę myśl i oczy nagle zaczęły mi ciążyć. Opadłam na poduszki i zasnęłam. Śniło mi się, że jestem w Edoras, a słońce wynurza się zza traw i mgły. Wiatr wirował wokół mnie, wyszarpywał kolejne kosmyki z ciasnego upięcia, a czyjeś palce błądziły po mojej szyi. Doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, kto za mną stoi.

Obudziłam się w momencie, w którym miałam się odwrócić, żeby go pocałować. Za oknem wstawał właśnie pierwszy od ponad tygodnia pogodny dzień.

—  Wynocha z mojej głowy, wasza wysokość — mruknęłam, podchodząc do lustra.

Zobaczyłam dziewczynę z uśmiechem od ucha do ucha i oczami błyszczącymi ze szczęścia.

—  I z czego się cieszysz? — zapytałam samą siebie.

—  Wołałaś, pani? — Służąca najwyraźniej przechodziła korytarzem i usłyszała, jak mówię sama do siebie.

—  Nie, nie. Ale skoro już tu jesteś, to przynieś mi śniadanie do pokoju, proszę — powiedziałam, z uśmiechem, który wyjątkowo łatwo mi dzisiaj przychodził. Jeszcze tego brakowało, żeby służba miała mnie za wariatkę!

Ponownie spojrzałam w lustro i przechyliłam głowę, odsłaniając szyję. Ciekawe, jakby to było... Gdyby tak sen zamienił się w rzeczywistość...

—  Och, opamiętaj się! — Głośno zbeształam swoje lustrzane odbicie.

Po szybkim śniadaniu wybiegłam z domu. Mimo bezchmurnego nieba na ulicach panował przenikliwy ziąb, a z moich ust unosily się obłoczki pary. W Domach Uzdrowień było jeszcze cicho, pacjenci nadal spali. Zajrzałam do Beth. Była rozpalona i rzucała się na posłaniu. Zmieniłam jej kompres na czole i wygładziłam pościel. Opiekun powinien w końcu podjąć jakieś kroki.

—  Bałam się, że nie przetrzyma nocy — powiedziała Innes, przystając w drzwiach. — Dzisiaj amputują jej nogę.

Pokiwałam głową, ponownie spoglądając na Beth. Miała ciemnobrązowe, grube włosy i twarz o mocno zarysowanych rysach. Infekcja sprawiła, że wyglądała mizernie, policzki jej się zapadły, a włosy straciły blask. Spracowany dłonie sprawiały wrażenie kruchych. Ścisnęłam jej dłoń i poszłam za Innes do kuchni.

-— Trzeba zrobić zapas tych maści — powiedziała, wskazując rozłożone na stole przepisy. — Mairen przychodzi dzisiaj później.

Przez następne dwie godziny byłam sama i zatopiłam się w myślach, podczas mieszania maści. Kuchnia napełniła się mocnym, drażniącym nos zapachem. Z zadowoleniem stwierdziłam, że dwie maści umiałabym przyrządzić bez przepisu. Odstawiałam właśnie ostatnie naczynie, gdy do kuchni weszła Mairen.

—  Byłam u piekarza! — oznajmiła, unosząc przykryty ściereczką koszyk. — Mam dla ciebie bułeczki z jabłkami. Mało brakowało, a musiałybyśmy się obejść smakiem. Takiego ścisku w piekarni dawno nie widziałam!

—  Ludzie pewnie szli za węchem.

—  Wcale bym się nie zdziwiła. Mhmm... Pycha! — powiedziała z pełnymi ustami.

Przez chwilę jadłyśmy w milczeniu, ale moje myśli bardzo szybko wróciły do biednej Beth.

—  Dzisiaj amputują jej nogę.

—  Czas najwyższy. — Mairen posprzątała okruchy i zaczęła przygotowywać leki dla pacjentów. — Szczerze mówiąc, nie rozumiem, dlaczego nie zrobili tego wcześniej. Ioreth przynajmniej od trzech dni powtarza, że leczenie ziołami nic nie da.

Wzruszyłam ramionami i zajęłam się przelewaniem przygotowanych poprzedniego dnia przez Innes leków do buteleczek. Gdy nadeszło południe, w Domach Uzdrowień zrobiło się tłoczno. Ludzie przychodzili po zamówione leki i w odwiedziny do chorych. Pojawił się też mąż Beth i o mało nie zemdlał, gdy Ioreth powiedziała mu, że żona jest w trakcie operacji.

—  Jest w dobrych rękach. — Starałam się, żeby mój głos zabrzmiał pokrzepiająco.

Nie wiedziałam, co innego mogłabym powiedzieć. Widziałam Beth tego ranka. Była w takim stanie, że nic nie mogło jej już zaszkodzić. 

* * *

—  Zioła hamujące krwawienie! — Mairen odwróciła się w moją stronę, celując we mnie łyżką.

Niedawno wróciła do kuchni po tym, jak asystowała przy amputacji. Była już czysta i przebrana, ale wciąż podekscytowana faktem, że mogła wziąć udział w tak ważnej operacji tym razem oficjalnie, nie z konieczności. Byłam z niej dumna.

—  Ziele krwawnika, tasznika, skrzypu, rdestu ptasiego i ostrogorzkiego, liść pokrzywy, barwinka i kłącze pięciornika — odparłam na jednym oddechu. — A, i kora kaliny.

Opiekun nadal odwlekał termin mojego egzaminu, ale chciałam być przygotowana na każdą ewentualność, a Mairen wkładała w pomaganie mi cały swój zapał. Valarowie wiedzą, że tego jej nie brakowało!

—  Dobrze... Czym zbijesz gorączkę?

—  Liść mięty, kwit lipy, kwiat czarnego bzu... Ziele tysiącznika i drapacza...

—  I wiele innych. Co podasz kobiecie, która ma problem z karmieniem?

Nad tym musiałam się zastanowić. Z niewiadomych przyczyn, stale myliłam ziele rutwicy z kwiatem dziewanny.

—  Kwiat dziewanny...

—  Źle!

—  Rutwica! No przecież! — Uderzyłam się otwartą dłonią w czoło.

—  Poczta! — Ioreth weszła do kuchni z plikiem kopert w ręce. — Do mnie... Opiekun... Innes... Opiekun... Do mnie... Opiekun... Lothi... Lothi... O! To się nazywa iść po linii najmniejszego oporu! — roześmiała się, pokazując nam pękatą kopertę, na której pochyłym pismem napisano „Lothiriel i Mairen. Domy Uzdrowień, Minas Tirith, Gondor". — To która czyta pierwsza?

—  Daj Mairen, ja przejrzę resztę.

Jeden z listów był od ojca, drugi przyszedł z Rohanu, poznawałam drobne pismo Eowiny. Złamałam pieczęć, a wtedy ze środka wypadła złożona na cztery kartka, którą ktoś wcześniej wsunął między strony listu. Zaciekawiona, rozprostowałam ją. Było na niej tylko kilka słów:

Amrothos powiedział, że odrzuciłaś dwóch kandydatów. Mam jakiekolwiek szanse?

E.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro