Rozdział I

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Wyjeżdżając z Dol Amroth, widzieliśmy słup dymu na horyzoncie. Kolejny statek szedł na dno. Mieszkańcy miasta zeszli na plażę w nadziei, że uda im się podjąć rozbitków. Wiedziałam, że ojciec był rozdarty. Jego dom był zagrożony, a obowiązek wzywał go do obrony stolicy. Gdyby Białe Misto zostało zdobyte, Dol Amroth również by upadło. Książę wiódł stosunkowo nieliczny oddział, tylko tysiąc dwustu ludzi. Reszta miała bronić naszego domu i mieszkańców miasta.

Jechaliśmy przez kraj, który zastygł w pełnym przerażenia milczeniu. W kolejnych osadach widzieliśmy puste spojrzenia i nerwowe ruchy. Nawet najmniejsze wioski miały umocnienia, wały z ziemi i wilcze doły, drewniane bramy.

Patrzyłam na to wszystko i czułam, jak opuszczają mnie złudzenia. Dotychczas żyłam bezpiecznie za murami i tylko słuchałam. Gdy jeszcze było spokojniej, kilka razy byłam w Minas Tirith, jednak od śmierci mamy nie byłam tam ani razu. Bałam się tego, co miałam tam zastać, bałam się własnej decyzji.

Gdy przybyliśmy do Minas Tirith miasto było niemal puste. Większość osób niezdolnych do walki opuściło je przed tygodniem. Mimo to na wszystkich ulicach panował ruch. Wznoszono dodatkowe umocnienia i magazynowano pożywienie. Białe Miasto zawsze kojarzyło mi się z dostojeństwem i siłą. Było niezdobyte, górowało nad pobliskimi wioskami i od wieków rzucało wyzwanie Mordorowi. Teraz jednak czułam tu atmosferę strachu i zwątpienia. W ruchach brakowało energii, a rozkazy wydawano niedbale. Wtedy po raz pierwszy przyszło mi na myśl, że może lepiej było się nie mieszać. Mogliśmy zostać w Dol Amroth i bronić naszego miasta.

To były myśli tchórza, myśli dziewczyny, która wprawdzie wiedziała, że jest wojna, ale rzadko widywała jej skutki. Tylko ciała na plaży i dzwony obwieszczające kolejny atak na port. Ja jednak byłam bezpieczna na moich łąkach i w pałacu i czułam się z tym okropnie. Dlatego opuściłam bezpieczne schronienie i wyruszyłam do Miasta Królów.

Przed pałacem powitali nas Faramir, Mithrandir oraz osoba, którą początkowo wzięłam za krasnoluda.
 — To pan Peregrin Took z Shire. Był z Boromirem, gdy... — urwał, bo mówienie o śmierci brata nadal sprawiało mu ból. Faramir wyglądał źle. Był blady i niewyspany, a na twarzy miał kilkudniowy zarost. Nie widziałam go od kilku miesięcy, więc mogłam się tylko domyślać, jak wyglądał, gdy znalazł brata.

Wieść o śmierci Boromira spadła na nas nagle. Był to czas względnego spokoju – ataków na rybaków nie było od ponad dwóch tygodni. Nastroje w pałacu stały się na tyle znośne, że zaczęliśmy nawet żartować. A potem przybył posłaniec z Minas Tirith i już z jego miny wywnioskowaliśmy, że stało się coś strasznego. Ojciec ogłosił w mieście żałobę, jako że zginął jego siostrzeniec. Kolejne nieszczęście, jakie spotkało naszą rodzinę.

Razem z ojcem i braćmi weszliśmy do środka. W pałacu panował idealny spokój. Nie było dla mnie tajemnicą, że wuj uznał, iż obrona nie ma sensu i upierał się przy odbiciu Osgiliath. Nawet ja, mimo że nie znałam się na taktyce, wiedziałam że to właśnie zdobywanie ruin jest bez sensu, skoro z dnia na dzień przybywało tam posiłków. Faramir i Boromir od kilku lat bronili naszej dawnej stolicy, tracąc ludzi, broń i wiarę w powodzenie.
— Jak udało ci się przekonać wuja żeby cię zabrał? — zapytał półgłosem Faramir, unosząc lekko brwi z niedowierzaniem.
 — Obiecałam, że będę tylko pomagać przy rannych i nie zbliżę się do murów.

W rzeczywistości tak zajadłej kłótni nie słyszano w Dol Amroth od młodzieńczych lat ojca i ciotki Ivriniel. Rozumiałam, że nie chce narażać mnie na niebezpieczeństwo, ale ja wiedziałam, że jeśli zostanę w domu, najpewniej postradam zmysły.

Faramir pokręcił tylko głową w odpowiedzi i poszedł w swoją stronę. Śmierć brata zmieniła go, sprawiła, że jego twarz przybrała surowy wyraz. Już nie był tym mężczyzną z zagadkowym, zamyślonym spojrzeniem. Stał się podobny do Boromira, ale jego gestom brakowało charakterystycznej dla starszego brata energii. Faramir nie był człowiekiem wojny.

Z sali tronowej wyszłam szybciej, niż tam weszłam. Denethor wkroczył bowiem do pomieszczenia i oznajmił, że to nie miejsce dla dzieci i kobiet. Nie byłam pewna, do której grupy według niego się zaliczałam, bo nie było tam żadnego dziecka. Chciałam protestować, ale ojciec położył mi dłoń na ramieniu i skinieniem głowy wskazał drzwi. Elphir posłał mi współczujące spojrzenie i uśmiechnął się pocieszająco. Wyszłam z sali ledwo powstrzymując się od trzaśnięcia drzwiami. Spodziewałam się, że nie zostanę dopuszczona do obrad, jednak całkowicie zaskoczył mnie sposób, w jaki polecono mi opuścić pomieszczenie. W wejściu minęłam się z Faramirem, który odetchnął głęboko, nim wszedł do środka.

Żadne z nas nie utrzymywało ciepłych stosunków z wujem. Ojciec i Elphir stwarzali pozory oficjalnej uprzejmości. Na więcej nie było ich stać. Kiedy pytałam o powód, słyszałam że wszystko zmieniło się po śmierci ciotki Finduilas. Ojciec ucinał w tym momencie temat.

Za to z kuzynami od zawsze mieliśmy świetny kontakt. Jako dziewczynka byłam ich ulubienicą. Uczyli mnie walki na miecze, opowiadali zawstydzające historie z dzieciństwa moich braci i wiedziałam, że mogę do nich przyjść z każdym problemem. Dlatego myślenie o śmierci Boromira nadal bolało."Zapominasz o pracy nóg, Lothiriel" mówił jeszcze dwa lata temu, gdy któregoś dnia odwiedził Dol Amroth. „ I dobrze, że się nie zgodził. Moja kuzynka nie wyjdzie za głupca." To usłyszałam, gdy powiedziałam o pierwszej propozycji małżeństwa. Boromir często mawiał, że robię się bardzo podobna do jego matki. Nie wierzyłam, bo ciotka Finduilas była pięknością, a ja byłam podobna do mamy, która tak jak ja miała szare oczy i bladą cerę. Poza tym, porównania do tejmniczej ciotki zawsze nieco mnie niepokoiły, bo przyczyna jej śmierci nigdy nie została do końca określona.

Weszłam do pokoju, który zajmowałam podczas wizyt w mieście i wyjrzałam przez okno. Z tej wysokości pracujący przy umocnieniach ludzie wyglądali niczym mrówki. Wyjątkowo zdezorientowane mrówki. Po raz kolejny zaczęłam poddawać w wątpliwość własną przydatność. Jak ktoś, kto sam nie wie, co ma zrobić, ma mnie do czegokolwiek skierować? Spojrzałam w stronę Mordoru. Czarne góry zdawały się rzucać cień na okolicę. Ithilien było już niemal w całości pochłonięte przez mrok. Nie potrafiłam wyobrazić sobie, że kiedyś było zielonym, pięknym zakątkiem. Teraz kojarzyło się z bliskością Mordoru i z niczym innym.

Przebrałam się w wygodną sukienkę i poszłam w stronę Domów Uzdrowień. Na ulicach napotykałam pełne zdumienia spojrzenia mężczyzn. Żaden nie spodziewał się dziewczyny spacerującej samotnie wśród przygotowań do oblężenia. W ogrodach było cicho, za to ze środka budynku dobiegał gwar. Gdy weszłam do jasnego korytarza, zobaczyłam kobiety biegające między pokojami. Mężczyzn było niewielu, niemal wszyscy zdolni do walki zostali wezwaniu do obrony miasta.
—  Czego tu szukasz? — Szorstki głos dobiegał z boku. Stała tam siwa, chuda jak patyk kobieta.
—  Szukam uzdrowicielki imieniem Ioreth — odparłam szybko. Tylko jej imię pamiętałam, opowiadał mi o niej Boromir.
—  Ioreth nie ma czasu. — Niemal wpadła mi w słowo, po czym wzięła z ustawionego na pobliskiej ławie kosza stare prześcieradło i zaczęła się z nim mocować, by porwać je na pasy. — Jeśli boli cię brzuch to zaparz sobie rumianku albo mięty i nie zawracaj nam głowy. Poza tym, powinnaś być już daleko od miasta.
—  Nie przyszłam po pomoc. — Wzięłam drugie prześcieradło i jednym ruchem przerwałam je na pół. Nie bardzo wiedziałam, co jeszcze mogłabym zrobić, żeby udowodnić tej kobiecie, że mogę się przydać. — Chcę pomóc.
—  Co tu się dzieje? — Krągła kobieta w średnim wieku energicznym krokiem szła w naszą stronę. — Jestem Ioreth. Jak mogę ci pomóc, dziecko?
—  Ja... Zastanawiałam się czy jest coś, w czym mogłabym pomóc.
—  O, pracy jest mnóstwo. Ale zastanów się jeszcze. Teraz jest całkiem spokojnie. Za jakiś czas może się zrobić nieprzyjemnie, delikatnie mówiąc. Krew, krzyki, zamieszanie. Będzie dużo brudu i nieprzyjemnych zapachów. A ty mi nie wyglądasz na osobę przywykłą do takich widoków. Nie lepiej odejść, gdy jest jeszcze szansa?
—  Dopiero przyjechałam — wyrwało mi się, zanim zdążyłam pomyśleć.

Ioreth uniosła brwi i patrzyła na mnie, niewiele rozumiejąc.
—  Możemy porozmawiać na osobności?

Kobieta skinęła głową i poprowadziła mnie korytarzem w stronę pustej o tej porze kuchni. W wielkich garnkach gotowała się woda na pranie, a na oknie stały donice z różnymi ziołami, które napełniały słodkim zapachem całe pomieszczenie.
—  Mam na imię Lothiriel, przyjechałam do miasta razem z ojcem dzisiaj rano.
—  Księżniczka Lothiriel z Dol Amroth? — Ioreth otworzyła szeroko oczy i opadła ciężko na ławę. — Dlaczego nie zostałaś w domu?
—  Tu bardziej się przydam. Jestem silna i szybka. Na pewno jest coś, co mogłabym robić.
—  Nie jestem pewna... Książę wie twoich planach, pani?
—  Tak.
—  I zgodził się? — Zapytała ostrożnie.
—  Niechętnie, ale tak.

Nadal wyglądała na niezdecydowaną. W końcu wstała i stanęła przy jednym z kotłów.
—  Trzeba zdjąć go z ognia, pani. Pomóż mi.
—  Mam na imię Lothiriel — poprawiłam ją i stęknęłam, bo kocioł był naprawdę ciężki.
—  Niech będzie, Lothiriel. Jestem prawie pewna, że się nam przydasz. Muszę cię jednak ostrzec. Żadna z uzdrowicielek nie da ci taryfy ulgowej. Ucieszą się z pomocy, ale nie będą traktować cię tak, jak do tego przywykłaś. Będą krzyczeć i mogą popchnąć. Żadnej, w szczególności Innes, nie obejdzie twoje pochodzenie.

* * *

Wracałam do pałacu całkiem zadowolona, o ile w przeddzień bitwy można mówić o czymś takim, jak zadowolenie. Dlatego tak zdziwił mnie widok mobilizacji i jeźdźców na koniach zbierających się na jednym z placów.
—  Co się dzieje?! — Zapytałam, wpadając na dziedziniec. — Atakują nas?
—  Nie. — Elphir wykrzywił twarz w gniewnym grymasie. — Denethor zarządził atak. Odbijają te przeklęte ruiny. Faramir dowodzi.
—  Ale... Ale to szaleństwo!

Ktoś dał sygnał do odjazdu. Odwróciłam się, szukając wzrokiem Faramira, ale widziałam tylko kolejnych, ubranych jednakowo żołnierzy.
—  Wy nie ruszacie?
—  Nie mamy pozwolenia. Ojciec powiedział, że nie będzie tracił ludzi, żeby odzyskać ruiny. Próbowaliśmy przekonać Faramira, ale rozkaz ojca to dla niego świętość.
—  Przecież idą na rzeź!
—  Wiem, Lothiriel! – Zdenerwował się. Wszyscy byliśmy na skraju wytrzymałości. — Ale on już nikogo nie słucha, nawet Mithrandir nie potrafił go przekonać!

Ruszyłam w stronę pałacu, czując jak łzy cisną mi się do oczu. Nie chciałam rozpłakać się na oczach wszystkich. Nie wiedziałam, że tak można. Nic już nie wiedziałam!

Zwolniłam dopiero przed drzwiami do sali tronowej. Zza drzwi dobiegał cichy śpiew, który urwał się, nim dotarłam do wejścia. Zaciekawiona, otworzyłam drzwi i niemal natychmiast zapragnęłam się cofnąć. Zobaczyłam bowiem Peregrina Tooka w zbroi strażnika wieży. To on śpiewał, podczas gdy wuj jadł. Chciałam wepchnąć mu tę kość do gardła, przebić ciało, rozszarpać, zniszczyć. Zapewne moje myśli znalazły odzwierciedlenie na twarzy, bo spojrzenie, które otrzymałam sprawiło, że przeszedł mnie dreszcz.
—  Co to ma znaczyć, Lothiriel?!
—  Oby jedzenie stanęło ci w gardle — warknęłam, nim pomyślałam. — Wysłałeś na śmierć jedynego syna i jesz przy muzyce?!
—  Nie tym tonem, pannico! — Wuj wstał gwałtownie i otarł usta wierzchem dłoni. 

Peregrin patrzył na nas z lękiem. Wtedy jeszcze można było uciszyć mnie w ten sposób. Byłam młoda i niedoświadczona. Wystraszona, jak wszyscy dookoła.
—  Nie dość już nieszczęść? — zapytałam już ciszej, łamiącym się głosem.
—  Nieszczęściem była śmierć Boromira.
—  Faramir też zginie!
— Jeśli tak się stanie, okryje się chwałą. Ale to i tak bez znaczenia. Przegramy i zginiemy, lecz nim umrzemy, pożałujemy że nie umarliśmy wcześniej — oznajmił i opadł na krzesło. — Odprowadź moją krewną. Powinna odpocząć.

Niziołek drgnął, niezdecydowany.
—  To rozkaz, Peregrinie — powiedział Denethor, cedząc słowa. Następnie ostatni raz obrzucił mnie uważnym spojrzeniem. — Imrahil powinien się wstydzić takiej córki. Jesteś może podobna do Finduilas, ale ona przewyższała cię w każdym względzie, a już z pewnością miała więcej ogłady.
—  Jakie ma znaczenie ogłada, skoro wszyscy umrzemy? — zapytałam, przedrzeźniając jego posępny ton, a potem wyszłam. Bez dygnięcia, ukłonu lub choćby słowa pożegnania. I tak brakowało mi ogłady.

 Niziołek podszedł do mnie z przeprosinami wypisanymi na twarzy. Gdy tylko drzwi zamknęły się z trzaskiem, wypuścił powietrze przez zęby.
—  Okropny człowiek — rzucił i ruszył korytarzem. — Nie mam pojęcia, dokąd cię zaprowadzić, pani.
—  Nie trzeba, poradzę sobie — odparłam, przyspieszając kroku.
—  Pani... — zaczął, biegnąc za mną. — Mogę ci towarzyszyć? Muszę pobyć z dala od niego.
—  Och... Oczywiście — powiedziałam i zwolniłam kroku. Przez chwilę szliśmy bez słowa, wsłuchani w echa naszych kroków w pustym korytarzu.

—  Byłeś przy Boromirze, gdy...
—  Widziałem co się stało — przytaknął ze smutkiem. — Uważałem go za przyjaciela, uczył nas walczyć. Mnie i mego rodaka. Proszę przyjąć wyrazy współczucia — dokończył cicho.
—  To takie... Nierzeczywiste. Zawsze tu był. Taki uśmiechnięty... Zupełnie, jakby nie było wojny.
—  Bardzo martwił się o Gondor i Białe Miasto. I to go zgubiło...
—  Co masz na myśli?
—  Nie powinienem o tym mówić. Nie chciałby tego. Był wspaniałym człowiekiem i przyjacielem. Tak go zapamiętam.

Skinęłam głową i później już nie rozmawialiśmy o Boromirze. Myślami byłam przy jego bracie, walczącym o odzyskanie walącego się Osgiliath i przejścia przez rzekę. Nie mógł mieć szans, skoro nawet mój ojciec nie chciał narażać życia swoich ludzi.

Rano obudził nas łomot bębnów i zachrypnięte okrzyki. Siły Mordoru zbliżały się do Białego Miasta, zamykając nas za murami, przerażonych i zdecydowanych bronić się do ostatniego żołnierza. Zapału ludzi nie podzielał Namiestnik, przez którego kilka razy wydano sprzeczne rozkazy. Pomoc, której spodziewaliśmy się z Rohanu, nadal nie nadeszła. Erchirion powiedział nawet, że nie zdziwiłby się, gdyby zostawiono nas w potrzebie. Ostatecznie my nie ruszyliśmy na ratunek, gdy Saruman umacniał swoją władzę w Marchii.

Dotarło też do nas, że ludzie wysłani do Osgiliath najprawdopodobniej nie żyją. Ojciec z zaciętą miną spacerował po sali tronowej, słuchając jęków Denethora, ale nie wytrzymał tam długo i wyszedł. Zebrał swoich ludzi i udali się do bramy. Ja sama przebrałam się, starając się choć na chwilę odpędzić od siebie myśl, że obaj moi kuzynki nie żyją. Skończyłam właśnie splatać włosy w ciasny warkocz, gdy usłyszałam krzyk dochodzący od strony Białego Drzewa. Porwałam z łóżka chustkę, którą miałam zasłonić włosy i wybiegłam z pałacu.

Ludzie ojca nieśli Faramira. Dopadłam do noszy przed wujem i dotknęłam bladej twarzy kuzyna. Żył, chociaż był ciężko ranny i prawie nie oddychał. Ale był już w domu, względnie bezpieczny za murami. Chciałam z nimi zostać, ale obiecałam, że będę w Domach Uzdrowień. Oddaliłam się niechętnie, a gdy byłam już niemal na ulicy, usłyszałam rozdzierający krzyk wuja. Nareszcie do niego dotarło, że zgubił własny ród.

—  Sposobić się do walki! — Silny, nieznoszący sprzeciwu głos czarodzieja odbił się echem od budynków i już chwilę później musiałam usunąć się niemal na próg pobliskiego domu, żeby nie potrącili mnie biegnący żołnierze. Za nimi pomknął Biały Jeździec, wykrzykując rozkazy. Gdzieś tam była moja rodzina, ludzie z Dol Amroth. Valarowie, miejcie nas w swej opiece...


Ten rozdział pierwotnie był dłuższy, ale po poprawkach stał się zdecydowanie za długi, a poza tym, aż się prosiło, żeby zakończyć w tym miejscu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro