Rozdział VI

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Kolejny dzień wstał cichy i spokojny. Ruch na ulicach nasilił się dopiero w południe. Chłodny wiatr wiejący od gór pomagał się obudzić wszystkim, którzy mieli za sobą nieprzespaną noc spędzoną na zabawie.

Przeciągnełąm się, nadal leżąc w łóżku i przeczesałam palcami włosy opadające mi na twarz. W dłoni został mi zabłąkany srebrny listek. Odłożyłam go na nocny stolik i rozejrzałam się po pokoju. Suknia wisiała na oparciu krzesła, a buty leżały pod toaletką, czyli tam, gdzie kopnęłam je nad ranem. Uśmiechnęłam się na wspomnienie poprzedniego dnia. Przed oczami nadal miałam roześmiane twarze i pary wirujące w tańcu. Nadal słyszałam muzykę i rozmowy. Rozmowę, poprawiłam się niemal od razu. Niemal roześmiałam się w głos. Nie do końca rozumiałam powód swej wesołości, ale...

Było mi tak lekko na duszy! Niemal już zapomniałam, jak to jest, gdy nie ma się zmartwień. Gdy rozmawia się o czymś innym niż wojna i śmierć. Ogłupiający stan, ale całkiem przyjemny.

Godzinę później zdecydowałam się wstać. To znaczy służąca zdecydowała za mnie wchodząc do pokoju ze śniadaniem. Widząc, że nie do końca się jeszcze obudziłam, postawiła tacę na stoliku i wyszła. Powinna poczekać, aż ją wezwę, ale miałam tak dobry nastrój, że nie zwróciłam jej uwagi.

Pałac nadal spał, gdy później przemierzałam korytarz, kierując się do ogrodów. Jak się okazało chwilę później, nie wszyscy odsypiali wczorajszy wieczór. Za zakrętem korytarza usłyszałam odgłosy rozmowy, a potem drzwi zamknęły się cicho. Wyszłam zza załomu i zawiodłam się, bo zobaczyłam tylko Erchiriona. 

—  Gdzie jest Amrothos? Ojciec go szuka.

—  Dzień dobry. Tak, czuję się wypoczęta, dziękuję. Co u ciebie? — Mój brat miał denerwujący zwyczaj żądania od ludzi odpowiedzi. Nie pytał, nie prosił. On po prostu MUSIAŁ wiedzieć. — Nie, od wczoraj go nie widziałam, prawdopodobnie jeszcze śpi.

—  Nie ma go.

—  Dom?

Mieliśmy w Minas Tirith własny dom, wysoki budynek z białego kamienia, z niewielkim ogrodem na tyłach. Od lat stał zamknięty, bo z racji, że byliśmy rodziną namiestnika, zawsze zatrzymywaliśmy się w pałacu.

—  Posłałem tam służącego. Dom jest zamknięty. —  W zamyślaniu potarł brodę i westchnął. — Czyli leży gdzieś pijany.

—  Dlaczego zawsze zakładasz najgorsze?

—  Bo to Amrothos — Minął mnie i poszedł w swoją stronę.

Jako rodzeństwo byliśmy do siebie podobni. Czarne włosy, jasna cera, szare oczy, które u Amrothosa i Erchiriona przybierały zielony odcień. Jednak każde z nas miało określoną rolę, coś czego się od nas spodziewano w danej sytuacji.

Elphir był stanowczy. Oczekiwano od niego, że znajdzie wyjście z każdej sytuacji. I zazwyczaj tak właśnie było. Jako przyszły książę Dol Amroth świecił przykładem i z roku na rok upodabniał się do ojca.

Erchirion był milczkiem. Wiecznie skryty, gburowaty, obserwujący. I pierwszy do osądzenia. Nie ważne, czy był zaznajomiony z sytuacją. Sprawiał wrażenie człowieka, który zawsze musi mieć ostatnie słowo. W tamtych latach nie potrafiłam z nim rozmawiać, a nasze spojrzenia na świat nie mogłyby się bardziej różnić.

Amrothos. Najmłodszy syn, jako młodzieniec roztrzepany, jako mężczyzna – lekkomyślny. W wieku dwudziestu pięciu lat wsławił się jako doskonały jeździec, który przeskoczył stół na koniu. Co w tym niezwykłego? Był tak pijany, że po tym „występie" dziękowałam wszystkim dobrym mocom tego świata za konia mądrzejszego od swojego pana. Nie był pijakiem, po prostu w towarzystwie kolegów często się zapominał. A skutki były, jakie były. Tak więc od Amrothosa oczekiwano, że zrobi coś głupiego (chociaż oczywiście wszyscy mieli nadzieję, że do tego nie dojdzie). Mało kto zastanawiał się, co stoi za jego zachowaniem. Odpowiedź była na wyciągnięcie ręki, ale mało kto się nad tym zastanawiał. Czasem miałam wrażenie, że tylko ja rozumiem, dlaczego taki jest. W tym jednym aspekcie zawsze rozumieliśmy się bez słów.

A ja? Ja byłam. Spodziewano się po mnie, że będę. Że wystarczy się odwrócić, żeby zobaczyć mnie stojącą w głębi korytarza, gotową do zajęcia się czym trzeba. Należy chyba przyznać, że byłam w tym całkiem dobra. Przymykano oczy na moje eskapady na łąki i plaże. Ważne, żeby wszystko w Dol Amroth działało jak trzeba.

Amrothosa i mnie połączyła tragedia. Dotknęła całą naszą rodzinę, ale często miałam wrażenie, że to my przeżyliśmy ją najbardziej. Byliśmy nierozłączni i dopiero wzmożone działania wojenne sprawiły, że nasze relacje się ochłodziły.

Dotarłam do ogrodu i wciągnęłam w płuca rześkie powietrze. Ocieplało się z każdą chwilą, a kwiaty rozwinęły pąki, napełniając ogród słodkim zapachem.

—  Już na nogach? — Wesoły głos należał do Amrothosa.

Przyjrzałam się mu dokładnie. Był ożywiony, w ogóle nie było widać po nim zmęczenia, tak charakterystycznego dla osób, które poprzedniego dnia przesadziły z alkoholem.

—  O to samo mogłabym zapytać ciebie. Gdzie spałeś? Ojciec chce cię widzieć

—  W domu — skłamał bez mrugnięcia okiem i ruszył w stronę pałacu.

Nie chciałam go śledzić. Naprawdę nie chciałam. Nogi same mnie poniosły pod nasz zamknięty na cztery spusty dom. Obeszłam posesję dookoła. Na klamce od frontu zalegała gruba warstwa kurzu i popiołu. Było widać, że nikt jej nie dotykał. Poszłam do wejścia dla służby, znajdującego się od strony ogrodu. Był zarośnięty. Żadnych ścieżek w sięgającej kolan trawie. O ile Amrothos nie wszedł przez okno albo nie przeniknął przez ścianę, nie było mowy, żeby spędził tu noc.

Mimo to, zdecydowałam się w razie potrzeby potwierdzić jego wersję. Wydeptałam nawet ścieżkę w trawie i używając własnego klucza otworzyłam i zamknęłam drzwi. Czułam się idiotycznie i zdawałam sobie sprawę, że to co robię jest najprawdopodobniej zupełnie zbyteczne, skoro służący Erchiriona już tu był. 

Przed powrotem na ulicę otrzepałam dół sukni z pozostawionych przez trawę śmieci. Miasto wypełniło się śmiechem i nawoływaniami. Handlarze otwierali swoje stoiska, a z otwartych okien dolatywał zapach jedzenia. Idąc pomiędzy domami minęłam grupę ożywionych dziewczynek, które urządziły ślub swoim zabawkom, wykorzystując kwiatowe dekoracje z poprzedniego dnia.

Obok mnie przeszły ubrane na czarno kobiety. Wyszły z ulicy prowadzącej do Rath Dinen. U jej wylotu handlarka sprzedawała kwiaty ułożone w małe wiązanki. Kierując się impulsem, kupiłam trzy i dołączyłam do grupy osób zmierzających do tego najcichszego miejsca w mieście. Za bramą, wzorem innych kobiet, narzuciłam na głowę chustę, która wcześniej chroniła mnie przed porannym chłodem.

Otoczyła mnie cisza, z rzadka tylko przerywana tłumionym szlochem i szeptem wiatru. Dom Namiestników stał nieco na uboczu. Widać było, że niedawno wstawiono nowe drzwi, a podłoga w środku miejscami nosiła jeszcze ślady sadzy. Denethor został pochowany po cichu już dzień po śmierci. Nie było uroczystej procesji, płaczu, ani doniosłych przemów. Namiestnikowi w ostatniej drodze nie towarzyszył nikt bliski.

Gdy chowano wuja, odsypiałam oblężenie miasta. Później wielokrotnie miałam okazję, żeby tu przyjść, ale nie potrafiłam się na to zdobyć. Gdy już niemal przechodziłam przez bramę, przed oczami pojawiała mi się wymizerowana twarz Faramira i zawracałam. Pamiętałam, jak chciałam zabić go gołymi rękami. 

Teraz stałam przed tablicami upamiętniającymi poszczególnych członków rodziny. Ciocia Finduilas, kobieta o dobrym, kochającym sercu, do której według Boromira byłam podobna. Położyłam obok płyty bladofioletowy bukiet i przeniosłam wzrok na dwie nowe płyty, które wmurowano kilka dni temu.

„Boromir, syn Denethora". Tablica była symboliczna. Grób mojego kuzyna znajdował się gdzieś daleko na morzu, gdzie poniosły go fale Anduiny. Dotknęłam płyty czubkami palców. Była chłodna i chropowata. Wygraliśmy kuzynie. Powiernik wykonał swoje zadanie. Wierzę, że pomagałeś mu, dopóki mogłeś... Łzy zaczęły spływać mi po policzkach, więc oderwałam dłoń od nagrobnej tablicy. Wierzyłam, że Boromir w jakiś sposób wie, że jego brat ma się dobrze, że wszyscy żyjemy, a człowiek, którego darzył przyjaźnią, wrócił na tron w Minas Tirith.

Spojrzałam na płytę, na której wyryto słowa „ Denethor, syn Echteliona. Namiestnik Gondoru". Zacisnęłam usta, by pohamować gniew. W ręce miałam ostatnią wiązankę. Żółte i białe kwiaty, przewiązane bladozieloną wstążką. Widocznie nie byłam jeszcze gotowa, żeby wybaczyć Denethorowi, bo szybkim krokiem wyszłam z budynku.

Kilka kroków dalej znajdował się pusty dom, który na pewien czas oddano Theodenowi z Rohanu. Pomyślałam, że to jemu należała się ta wiązanka. Bo zapewne nie powstałaby, gdyby tamtego strasznego poranka nie poprowadził niszczycielskiej fali w stronę murów miasta. Przed drzwiami stało dwóch Rohirrimów i dwóch Gondorczyków , pełniących wartę honorową. Przez otwarte drzwi wydobywał się zapach kadzideł i kwiatów. Skromna wiązanka wypadała mizernie na tle wielkich bukietów.

Mimo to zdecydowałam się wejść. Zamarłam w pół kroku, widząc że przy katafalku stoi Eomer. Nie bądź głupia! Podeszłam do podwyższenia i położyłam kwiaty wśród innych. Nie byłam pewna, czy Eomer mnie dostrzegł. Wydawał się pogrążony w myślach, a oczy błyszczały mu podejrzanie. Chciałam odejść, gdy poczułam na nadgarstku jego palce.

Zostań, wyczytałam z ruchu ust. Skinęłam powoli głową, orientując się, że tak jak wtedy na murach, Eomer i tym razem nie cofnął ręki. Pozwoliłam, by nasze palce się splotły i ponownie spojrzałam na Theodena. Byłam mu winna towarzystwo za tamten moment w Domach Uzdrowień. Wiedziałam, jak straszne jest samotne radzenie sobie z  żałobą.

Żałowałam, że nie mogę już zobaczyć twarzy króla Theodena. Widziałam go tylko raz, w sali tronowej, gdzie tymczasowo go złożono. Miał spokojne oblicze człowieka, który odszedł wiedząc, że dobrze wypełnił swoje ostatnie zadanie. Dziełem jego życia było uratowanie nas wszystkich. Już wtedy wiedziałam, że zawsze będę mu za to wdzięczna.

Nie wiem, jak długo tam staliśmy. Może kilka minut, a może było to kilka godzin. Wiem tylko, że w tej ciszy znaczenie miały tylko trzy rzeczy: wdzięczność, spokój i świadomość, że jest ktoś, kto wie, jak to jest stracić bliską sercu osobę.

—  Boisz się? — Zapytałam, gdy wyszliśmy z Rath Dinen i szliśmy w stronę pałacu. Szybko przyzwyczaiłam się do mówienia do niego po imieniu. Było tak, jakbyśmy się znali całe życie. Co dziwne, nie zawdzięczaliśmy tego godzinom rozmów, ale tym nielicznym momentom, podczas których po prostu milczeliśmy, stojąc obok siebie. — To ogromna odpowiedzialność...

—  Tak — odpowiedział natychmiast. — To powinien być Theodred. On był do tego przygotowywany od dziecka. A teraz go nie ma. Ani jego, ani Theodena. Nie został już nikt, kto mógłby mi powiedzieć, co robić. Nawet Eowina niedługo mnie opuści — dodał już weselej, nawiązując do rozmowy z poprzedniego dnia.

—  Nie patrz tak na mnie, już mówiłam, że to nie moja wina! — Zaśmiałam się, pozwalając mu skierować rozmowę na przyjemniejszy temat. Na poważne rozmyślania miał jeszcze czas. Teraz powinien się cieszyć, że przeżył, ma przed sobą całe życie.

—  Nie jestem przekonany. — Uśmiechnął się krzywo. — Wyglądasz na taką osobę, która potrafi mącić.

Roześmiałam się głośno, mimo że znajdowaliśmy się na głównej ulicy. Bawiłam się brzegiem swojej chusty, którą miałam teraz luźno ułożoną na ramionach.

—  Potrafię, to prawda.

—  Liczyłem, że zaprzeczysz - odparł, nie patrząc na mnie. Starał się zachować powagę, ale oczy mu się śmiały. — A tu proszę, nie dość, że wolny duch, to jeszcze intrygantka!

—  Gdy dorasta się mając trzech starszych braci, trzeba sobie jakoś radzić, Wasza Wysokość.

—  Myślałem, że już z tym skończyliśmy — powiedział, przystając.

—  Skoro ja jestem intrygantką, to ty będziesz „wysokością"! — Oznajmiłam i przyspieszyłam kroku, prostując dumnie plecy.

—  Lothiriel...

Nie wytrzymałam i roześmiałam się ponownie, niemal zginając się w pół. Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Zazwyczaj można było porównać mnie do ostoi spokoju. A teraz? Śmiałam się głośno, za nic mając ludzkie spojrzenia. Potknęłam się o brzeg chusty i przewróciłabym się, gdyby mnie nie złapał. Żaden mężczyzna nie był jeszcze tak blisko mnie. To wtedy zauważyłam, że jego oczy są zielone, z kilkoma brązowymi plamkami przy źrenicach. Szczegół, ale to właśnie ta drobnostka sprawiła, że patrzyłam na niego nieco dłużej, niż wypadało.

—  Znowu to robisz — powiedziałam, gdy już złapałam oddech.

—  Co?

—  Łapiesz mnie, zanim zrobię sobie krzywdę.

—  Masz szczęście, że dziwnym trafem zawsze jestem w odpowiednim miejscu i o odpowiedniej porze.

Weszliśmy już do pałacowych ogrodów, więc na całe szczęście nikt nie widział, jak się potknęłam. Ostatnie, czego mi było trzeba, to plotki o mojej niezdarności.

—  Lothiriel! Jak ty się zachowujesz!

Jak się okazało, był świadek mojego zachowania. Świadek najgorszy z możliwych. Ciotka Ivriniel patrzyła na mnie z takim zgorszeniem, jakbym co najmniej całowała Eomera na oczach wszystkich. Ciekawe, jak to jest? Cichutki głosik w mojej głowie zniknął tak szybko, jak się pojawił i ustąpił miejsca jękowi niezadowolenia.

—  Ojciec chce cię widzieć .— Kłamała w żywe oczy, ojciec był w sali tronowej, do której szedł również Eomer. — A ty zawracasz głowę Jego Wysokości!

—  To ja zatrzymałem księżniczkę, proszę mi wybaczyć. Nie wiedziałem, że książę będzie się martwił...

Dyplomata... Pomyślałam odwzajemniając jego ukłon i patrząc, jak się oddala. Z niezbyt jasnych dla mnie przyczyn, miałam ochotę skręcić ciotce kark.

—  Idziemy. — Zacisnęła długie palce na moim ramieniu. —  Nie myśl sobie, że nie powiem ojcu.

—  Ani przez chwilę w to nie wątpiłam...

—  Nie pyskuj! Wojna się skończyła Lothiriel! Otwórz wreszcie oczy, dziewczyno!

—  Ciociu, ciszej. Proszę... — Służące które wyszły bocznym wyjściem, by zaczerpnąć świeżego powietrza, zerkały na nas z ciekawością.

—  Nie uciszaj mnie! Przestań szwendać się po mieście bez celu i zacznij się w końcu zachowywać, jak na księżniczkę przystało.

W wolnym tłumaczeniu znaczyło to ni mniej, ni więcej, tylko: zejdź z drabiny, przestań zadawać się z uzdrowicielkami, a najlepiej nie uśmiechaj się do żadnego mężczyzny, bo ktoś jeszcze pomyśli, że go prowokujesz!

—  Nie jesteś moją matką! — Syknęłam, wyrywając ramię z jej uścisku.

 Ruszyłam szybkim krokiem w głąb ogrodów. Cudem uniknęłam ponownego zaplątania się w obszerną chustę. Gniewnym ruchem zrzuciłam ją z ramion i zwinęłam niedbale. Nie chciałam, by znów zamknięto mnie w Dol Amroth i kazano czekać na zamążpójście. Wojna uświadomiła mi, jak kruche było wszystko, co mnie otacza. Chciałam zacząć prawdziwie żyć.

—  Aagh! — Wydałam z siebie bliżej nieokreślony dźwięk. Ni to jęk, ni to okrzyk.

—  Ciężki poranek?

W cieniu jednego z krzewów siedział ciemnowłosy hobbit. Szczupły, żeby nie powiedzieć, że chudy. Z ręką owiniętą bandażem. Powiernik Pierścienia.

—  Nie, błagam! — Jęknął, gdy zastygłam w dziwnej pozie w połowie ukłonu. — Wszyscy, których spotykam najpierw się uśmiechają, a potem patrzą na rękę i zaczynając zachowywać się dziwnie. Zapraszam. — uśmiechnął się delikatnie, wskazując mi miejsce obok siebie.

—  Nie powinien pan być w sali tronowej, panie Baggins?

—  Obieży... Arag... Niech to licho, przepraszam najmocniej! Król Elessar zwolnił mnie z obecności tam po pół godzinie, za co jestem mu bardzo wdzięczny. My, hobbici, nie lubimy nadmiernego ceremoniału. Króla poznałem jako Obieżyświata — wyjaśnił z przepraszającym uśmiechem.

—  Robi dobre wrażenie — powiedziałam, może niezbyt mądrze, jednak hobbit tylko się uśmiechnął.

—  Mój przyjaciel, Sam, miał o nim zgoła inne zdanie. Byliśmy w obcym miejscu, a Jego Wysokość wyglądał... Niezachęcająco.

—  Ciężko mi w to uwierzyć...

—  Mnie ciężko uwierzyć we wszystkie słowa wypowiedziane przez tę starszą damę.

—  Słyszał pan... — Na moich policzkach wykwitły rumieńce.

—  Jeśli mam być szczery, ciężko byłoby ją zignorować.

—  To moja ciotka. Potrafi zaleźć za skórę.

—  A wynosi srebra w parasolce?

—  Proszę?

—  Widzi pani! Nie jest taka najgorsza. Moja krewna to kawał wrednej baby — powiedział, uśmiechając się szeroko. — Rodzina potrafi być uciążliwa. Najważniejsze, to nie przejmować się ich gadaniem. Przychodzi czas, gdy tęsknimy za ich utyskiwaniem — dodał w zamyśleniu.

Za naszymi plecami rozległ się gong wzywający na obiad. Poranek niepostrzeżenie przeszedł we wczesne popołudnie.

—  Proszę się już nie martwić. — Szliśmy w stronę jadalni, mijając wiele osób, które brały udział w audiencji. — Z tego co słyszałem od Merry'ego, radziła sobie pani z większymi problemami, niż kilka osób, którym wydaje się, że mogą mówić pani, jak żyć.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro