Rozdział X

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


- Odkąd opuściliśmy Rivendell i Lórien, nie widziałem tylu elfów !- Merry wodził wzrokiem za gośćmi, uśmiechając się co jakiś czas, gdy zobaczył kogoś znajomego.

- Przed wojną nie widziałam ani jednego - odparłam zafascynowana.

Ludzie, elfy, hobbici i krasnolud w jednym pomieszczeniu! Z rozbawieniem zauważyłam, że kilka zawsze pewnych siebie panien teraz siedziało cicho, półgłosem komentując zaistniałą sytuację. Domyślałam się, że zazwyczaj były w centrum uwagi mężczyzn. Musiały być rozczarowane, że tego wieczoru uwagę wszystkich skupiła królowa. Nie było w tym nic dziwnego. Była piękną kobietą o łagodnym spojrzeniu. Ubrana w srebrno-granatową suknię wyglądała, jakby tylko na chwilę porzuciła kręgi nieznanego nam, śmiertelnikom świata. Ona i król tworzyli piękną parę. Przywodzili na myśl posągi dawnych władców.

Teraz rozmawiali z Faramirem i ojcem. W duchu modliłam się, żeby król nie poruszył sprawy sierot. Chciałam sama powiedzieć o tym ojcu i wyjaśnić, jak bardzo potrzebowałam pożytecznego zajęcia.

Faramira nie widziałam od niemal dwóch miesięcy, a na korespondencję nie miał czasu, zajęty sprawami swojego księstwa. Poprzedniego dnia zamieniliśmy zaledwie kilka słów. Wrócił do stolicy tak zmęczony, że nie miałam serca zajmować go rozmową i wypytywaniem o szczegóły.

Upiłam łyk wina, szukając wzrokiem braci. Elphir został w Dol Amroth. Erchirion rozmawiał z jakąś dziewczyną, która była wpatrzona w niego jak w obrazek. Nie miałam wątpliwości, że nic z tego nie wyniknie. Erchirion szybko się nudził.Od pewnego czasu ojciec powtarzał mu, że powinien się ustatkować, ale on tylko wzruszał ramionami i zamykał się w swojej komnacie. Amrothos zniknął, co ostatnio było normą w jego przypadku. Pojawiał się i odchodził kiedy chciał, nikomu nie tłumacząc się z tego, gdzie był.

- Nie wspominałaś, że zajmujesz się działalnością dobroczynną. - Faramir skończył poprzednią rozmowę i przystanął obok mnie.

- Skąd...

- Zajrzałem dziś rano do Domów Uzdrowień - powiedział szybko, najwyraźniej widząc przerażenie w moich oczach.

- Ioreth - odetchnęłam z ulgą.

- Ioreth - potwierdził z uśmiechem. - Ale nawet król o tym wspominał i był pod wrażeniem. Podobno wszystko świetnie zorganizowałaś, mając tylko kilka...

- Kiedy to było? Kiedy rozmawiałeś o tym z królem? - przerwałam mu szybko.

- Przed chwilą...

- I co mój ojciec na to?

- Był trochę zdziwiony, ale zadowolony. W końcu każdy lubi, gdy chwali się jego dzieci... - powiedział, najwyraźniej dalej nie dostrzegając przyczyny mojego zdenerwowania. - Nie powiedziałaś mu, prawda?

- Coś tam powiedziałam...

- Lothiriel, nie poprawisz waszych stosunków, okłamując go.

Aż skuliłam się w sobie, słysząc te słowa. Wyrzuty sumienia, chwilowo uciszone przez ostatnie wydarzenia, ponownie się odezwały.

- Nie okłamałam go. Po prostu nie powiedziałam wszystkiego. Wiesz, jaki jest.

- Wiem. - Skinął głową. - Ale naprawdę nie masz się czego wstydzić.

- A co z tobą?- Zmieniłam temat, by odwrócić uwagę od moich policzków, płonących ze wstydu po jego napomnieniu. - Jest... Lepiej?

- Zależy, co rozumiesz przez lepiej. - Uśmiechnął się krzywo. - Nie śnię o ogniu, jak w pierwszych tygodniach. To jest postęp. Ale nadal łapię się na tym, że chciałbym coś powiedzieć czy pokazać Boromirowi. To się nie zmienia. Wchodząc do sali tronowej nastawiam się na krzywe spojrzenie... I nadal... - Urwał i westchnął ciężko. - Nadal nie potrafię tam pójść.

Wiedziałam, że miał na myśli Rath Dinen. Nadal tam chodziłam, jednak omijałam płytę upamiętniającą Denethora szerokim łukiem.

- Rozumiem - odparłam, patrząc mu w oczy. Chciałam, żeby wiedział, że nie jest sam. - Naprawdę - dodałam i mocno ścisnęłam jego palce.

Uśmiechnął się delikatnie, a chwilę później zmarszczył brwi.

- Co?- zapytałam. Byłam niższa, więc nie widziałam, na co patrzy.

- Patrz. Czy to nie...

Stanęłam na palcach ale nic nie zobaczyłam. Zgarbiłam się, widząc że Faramir patrzy w dół. Między nogami zebranych ktoś przemykał. Mała, dziecięca postać z dwoma krótkimi warkoczykami sterczącymi na boki. Niby nic dziwnego, część gości przyjechała z dziećmi. Tylko, że te dzieci zostały zabrane przez opiekunki godzinę wcześniej. A ja znałam te twa warkoczyki aż za dobrze.

- Lilly - jęknęłam, podając Faramirowi mój kieliszek.

Wmieszałam się w tłum, wypatrując dziewczynki. Pojawiała się i znikała, najwyraźniej wiedziała, kogo szuka.

- Tutaj jestem, Lilly! - zawołałam, gdy zobaczyłam ją kilka kroków od siebie.

Rzuciła mi jedno spojrzenie i ruszyła dalej. Czyli nie szukała mnie. Ludzie patrzyli na mnie zdumieni, gdy niemal przebiegałam obok nich. Dlaczego tu przyszła? Coś się stało z Ioreth? Nawet gdyby, to do pałacu przybiegłby Bergil, nie ona.

- Lilly! - syknęłam, łapiąc ją za ramiona.

- Mama! - krzyknęła, wyrywając mi się. Szlachcianka, na którą pokazywała, odwróciła się i uniosła brwi ze zdziwieniem. - Ty...

Nie dałam jej skończyć i wzięłam na ręce. Policzek dziewczynki dotknął mojej szyi. Był rozpalony.

- To nie była mamusia! - Chlipnęła mi w ramię.Była gorąca jak mały piecyk i mokra od potu i łez.

Szłam szybko, wybierając boczne korytarze. Lilly dalej płakała, była roztrzęsiona. Najwyraźniej zrozumiała, co zrobiła. Zaczęła przepraszać, po czym rozpłakała się jeszcze bardziej. Westchnęłam i rozejrzałam się za miejscem, w którym mogłabym usiąść. Jak na złość, w pobliżu nie było ani jednej ławki. Był to korytarz prowadzący od wejścia dla służby. Czyli można nim było dojść do ogrodu.

Już po chwili owiało nas chłodne powietrze, przesycone zapachem lata. Usiadłam na najbliższej ławce i przytuliłam dziewczynkę. Była rozpalona, a oczka błyszczały jej od gorączki i łez.

- Mamusia nie żyje - szepnęła. - Rosie też. A... A tatuś kazał mi uciekać. Ale mamusia nie zdążyła. Tamci dwa przewrócili ją i... I mama tak bardzo płakała. Rosie powiedziała, że nie mogę patrzeć. Uciekałyśmy... I wszędzie była krew...

Z tymi słowami zasnęła. A ja siedziałam jak skamieniała, mimo że cały czas kołysałam się, chcąc ją uspokoić. To miał być szczęśliwy dzień. Wspaniali goście i wielka radość. A wojna znowu dała sobie znać.

Sauron, mimo że pokonany, nadal wracał. Był obecny w wyrwach w murach. W tysiącach grobów. W okaleczonych ciałach żołnierzy. W główce maleńkiej dziewczynki, która wkradła się na królewskie wesele w poszukiwaniu matki, chociaż dobrze wiedziała, że nie żyje. W końcu widziała jej śmierć.

Wzięłam Lilly na ręce i ruszyłam w stronę wyjścia z ogrodów. Szłam bocznymi alejkami, unikając spacerujących weselników. Pech jednak ponownie dał o sobie znać.

- Coś się stało, pani?

Król. Królowa. Dostojni Państwo z Lothlórien. Czyli gorzej być nie mogło. Dygnęłam nieporadnie i uśmiechnęłam się starając się nadać mojej twarzy stanowczy wyraz, chociaż serce nadal tłukło mi się w piersi po tym, co usłyszałam od Lilly. Jeszcze nie zdawała sobie sprawy z tego, co widziała...

- Nad wszystkim panuję. - Z trudem oderwałam myśli od słów Lilly. Cały czas dzwoniły mi w uszach. - Zaszło drobne nieporozumienie.

- Nie został jej nikt bliski. - Pani odezwała się głębokim głosem. - Mieszkała nad morzem z rodzicami i siostrą. Korsarze spalili całą wioskę. Nikt nie przeżył. Zatoka, nad którą zbudowano wioskę spłynęła krwią.

- Krew. Dużo krwi... - powtórzyłam słowa wypowiedziane kiedyś przez Lilly. Zostałyśmy same, pozostali poszli w stronę pałacu, rozmawiając cicho.

Pani podeszła bliżej i położyła szczupłą dłoń na główce Lilly. Wyszeptała kilka słów w swoim języku. Błogosławieństwo. Ona wiedziała. Zobaczyła w myślach obraz jeszcze wyraźniejszy od tego, który sama nakreśliłam w myślach. Znała każdy szczegół tamtego strasznego dnia.

Potem spojrzała mi w oczy. Znieruchomiałam. Miałam wrażenie, że widzi każdą moją myśl i każde wspomnienie. Pragnienie bycia potrzebną. Odkrywanie świata, który przez lata wojny był mi nieznany. Wszystko, co kiedykolwiek zajęło mi myśli. Mimo to nie było to nieprzyjemne uczucie. Miałam wrażenie, że mnie rozumie, a delikatny, lekko melancholijny uśmiech błąkający się po jej ustach tylko utwierdził mnie w tym przekonaniu. Jednocześnie poczułam ulgę i spokój. Słowa Lilly już nie powodowały w moich myślach takiego spustoszenia.

- Rób swoje, Lothiriel z Dol Amroth - powiedziała, a moje myśli znowu należały tylko do mnie. - Zrozumieją, że miałaś rację.

- Dziękuję - odparłam z wahaniem. - W imieniu swoim i Lilly.

- Opiekujcie się nią - jeszcze raz pogłaskała małą po włosach i oddaliła się z uśmiechem.

Potrząsnęłam głową z niedowierzaniem i ruszyłam w stronę ulicy. Lilly spała mocno i mimo, że była drobna, ciążyła mi w ramionach. Szłam tak szybko, jak pozwalała mi na to suknia. Uszłam już dobry kawałek od pałacu, gdy zobaczyłam biegnącą postać. Bergil pędził w moją stronę i przerażeniem wypisanym na twarzy.

- Pani... - urwał, łapiąc oddech. - Lilly... Ona...

- Uciekła? - dokończyłam za niego, ruchem głowy wskazując śpiącą dziewczynkę.

Bergil otworzył szeroko oczy, widząc swoją zgubę w moich ramionach. Po jego zachowaniu wnioskowałam, że miał jej pilnować, gdy Ioreth była zajęta.

- Ioreth położyła ją spać, bo miała gorączkę. Dwie godziny później już jej nie było.

- Przyszła do pałacu.

- Dlaczego akurat tam?

- Nie wiem.

Lilly szukała matki. Tylko dlaczego, jak zauważył Bergil, wybrała sobie pałac na miejsce poszukiwań? Pokręciłam głową. Pewnie nigdy się już nie dowiem, dlaczego tam przyszła.

Chwilę później oddałam Lilly zapłakanej Ioreth. Uzdrowicielka bardzo przywiązała się do wszystkich maluchów, ale dziewczynka była poza wszelką konkurencją.

Gdy wróciłam do pałacu, nikt już nie pamiętał o małym nieproszonym gościu. Faramir przysiadł obok mnie, z radością uwalniając się od towarzystwa paplającej panny.

- Kryzys zażegnany?

- Tak. - Pokiwałam głową z ulgą. - Mogłam przewidzieć, że coś w końcu pójdzie nie tak.

- Nie przesadzaj. Do tego czasu wszystko szło dobrze. Najlepszym zdarzają się potknięcia. Ludzie są tobą zachwyceni.

- Skąd wiesz?

- Mam dobry słuch, to wystarczy. Nie mówię, że wszyscy. Ale wiele osób popiera to co robisz - uśmiechnął się i zostawił mnie samą z tymi rewelacjami, podchodząc do Mitrandira.

Zachwyceni. Też coś!

Mimo przygody z Lilly, największym zaskoczeniem wieczoru był mój ojciec. A raczej jego zachowanie.

Wracaliśmy z przyjęcia weselnego. Miasto powoli się uspokajało, muzyka ucichła. Świt był blisko, niebo szarzało na wschodzie.

- Król powiedział, że to był twój pomysł.

Skinęłam głową, usiłując stłumić ziewnięcie. Byłam tak zmęczona, że było mi wszystko jedno, czy urządzi awanturę w domu, czy na środku ulicy. Za dużo rewelacji, jak na jeden dzień. Ślub, Lilly, rozmowa z Panią Galadrielą... Czymże była reprymenda od ojca, której i tak się spodziewałam? Zatrzymałam się i zdjęłam buty.

- Przeziębisz się - mruknął ojciec. Wzruszyłam ramionami i znowu ziewnęłam. - Dlaczego mi nie powiedziałaś?

- Nie miałam kiedy. - Ponownie nieco minęłam się z prawdą.

- Tak czy inaczej, jestem z ciebie dumny.

Zmęczenie i senność momentalnie mnie opuściły. W pierwszej chwili byłam pewna, że się przesłyszałam. Zapewne wyglądałam głupio, wpatrując się w niego z uchylonymi z wrażenia ustami i szeroko otwartymi oczami, ale całkowicie mnie zaskoczył

- Jesteś? - Musiałam się upewnić.

- Jestem. - Odwrócił się do mnie z uśmiechem i ruszył w stronę domu, a ja miałam wrażenie, że znowu mam dziesięć lat i wszystko jest w porządku.

* * *

Gdy się obudziłam, było wczesne popołudnie. Nie czułam się wypoczęta, ale przynajmniej nie zasypiałam na stojąco. Przebrałam się i wyszłam na balkon. Na ulicy było tłoczno, wozy, ludzie i konie mijali się, często tylko cudem unikając zderzenia.

Nagle wśród tłumu zobaczyłam głowę Amrothosa. Niedawno musiał wyjść z domu. Szedł w dół, ku niższym kręgom miasta. Odkąd wróciliśmy do stolicy, prawie go nie widywałam. Owszem, byłam zajęta, ale wieczorami najczęściej byłam w domu. Zazwyczaj sama, bo mój brat porzucił rolę przyzwoitki w momencie, w którym wjechaliśmy do miasta. Zastanawiałam się, dokąd chadzał. Kobieta? Koledzy? Moja ciekawość była wystawiona na ciężką próbę.

Gdy znów spojrzałam na ulicę, Amrothos już dawno zniknął. Zamiast niego pojawił się Bergil, który torował sobie drogę wśród tłumu za pomocą łokci. Chwilę później rozległo się donośne pukanie do drzwi. Coś musiało się stać.

- Pana nie ma, a panienka jeszcze śpi - oznajmił służący, nie dając dojść chłopcu do słowa.

- Co się stało, Bergilu? - Zawołam, zbiegając po schodach.

- Torondor! Ktoś po niego przyjechał.

- Już idę. Bergilu, ty się trzęsiesz!

Chłopiec był nerwowy, widać było, że najchętniej pobiegłby do Domów Uzdrowień. Przestępował z nogi na nogę i cały czas zerkał w stronę ulicy.

- On nie chce jechać, pani! Boi się tego człowieka.

- Dlaczego?

Nie mogłam tego zrozumieć. Wszyscy podali imiona i domniemane miejsce zamieszkania swoich bliskich. Wszyscy bez wyjątku cieszyli się, gdy rodzina po nich przyjeżdżała, nawet jeśli rozstanie z przyjaciółmi było ciężkie.

- Nie dziwię mu się. Ten człowiek wygląda strasznie. I cuchnie alkoholem - dodał szybko, chyba wyczuwając, że chcę go skarcić za ocenianie po wyglądzie.

Torondor zaczynał już tracić nadzieję, że ktokolwiek po niego przyjedzie. Listy pozostawały bez odpowiedzi, podobnie jak w przypadku Lilly. Chłopiec niedawno skończył jedenaście lat i już w tym wieku był pozbawiony złudzeń. Tydzień wcześniej najął się jako pomocnik u złotnika. Szybko okazało się, że ma talent do wyrobu ozdób . Rzemieślnik powiedział nawet, że jeśli nikt się po niego nie zgłosi, przyjmie chłopca do pracy na stałe i nauczy go zawodu.

Torondor I Bergil zaprzyjaźnili się zaraz po wojnie, o czym dowiedziałam się przypadkiem kilka dni wcześniej. Kontakt między nimi urwał się, gdy Bergil wraz z ojcem przenieśli się do Emyn Armen, ale teraz znowu spędzali ze sobą każdą wolną chwilę. Nic więc dziwnego, że Bergil nie chciał, by przyjaciel wyjechał.

Atmosfera w Domach Uzdrowień była napięta. Już od progu słyszeliśmy głos Opiekuna. Ten człowiek miał wielkie pokłady cierpliwości, ale po głosie poznawałam, że tajemniczy mężczyzna niemal całkowicie je wyczerpał.

- Proszę się uspokoić, tu są chorzy.

- Uspokoję się, gdy oddacie mi chłopaka!

- Nigdzie z tobą nie pójdę.

- Już ja ci dam, smarkaczu! Zejdź mi z drogi dziewko!

Wbiegłam do kuchni w momencie, gdy rosły mężczyzna odepchnął mocno jedną z uzdrowicielek. Dziewczyna w ostatniej chwili uniknęła zderzenia ze stołem. Torondor stał wciśnięty między Ioreth i Innes. W ręku Mairen kołysała się wielka chochla. Byłby to zabawny widok, gdyby nie łzy, spływające po twarzy chłopca i czerwona ze złości twarz obcego mężczyzny, który rzeczywiście cuchnął alkoholem.

- Co tu się dzieje?! - krzyknęłam, samą siebie zaskakując siłą głosu. Opiekun odetchnął z ulgą.

- Nie chcą mi oddać chłopaka.

- Kim pan jest?

- A co cię to obchodzi, dziewczyno?!

W pierwszym odruchu chciałam skulić ramiona i cofnąć się. Nikt nigdy nie podniósł na mnie głosu w ten sposób. Niemal równocześnie z lękiem poczułam jednak złość. Jak on śmie odzywać się do mnie w ten sposób. Wyprostowałam się i postąpiłam krok do przodu. Musiałam zadrzeć głowę, żeby spojrzeć w nabiegłe czerwienią oczy.

- Zadałam panu pytanie.

- A ja odpowiedziałem. Kim ty jesteś, żeby się wtrącać w nieswoje sprawy?!

- Jestem Lothiriel, księżniczka Dol Amroth! Powściągnij język, albo każę ci go wyrwać!

Mężczyzna zamilkł, oceniając, ile prawdy jest w moich słowach. Korzystając z ciszy, jaka zapanowała w kuchni, ponownie się odezwałam.

- Kim jesteś dla Torondora?

- Wujem.

- Nieprawda!

- Mężem jego ciotki...

- Drugim mężem ciotki mojej mamy - uściślił chłopak.

- Czy to ważne? Jestem jego jedyną rodziną, moja żona zmarła trzy miesiące temu. Zgodnie z listem chłopak jest mój.

- Żebyś mógł mnie lać jak swoje dzieci?! Podawałem imię ciotki, nie twoje! Skoro zdołałeś ją zatłuc na...

- Zamknij się!

- Cisza, powiedziałam!

Wszyscy patrzyli na mnie ze zdziwieniem. Nikt z zebranych nie słyszał, jak krzyczę. Gdyby był tam Amrothos, wiedziałby że nie jest to szczyt moich możliwości.

- Nie mogę ot tak przekazać chłopca pod opiekę pierwszej lepszej osoby, która się pojawi twierdząc, że jest jego rodziną.

- JESTEM jego rodziną.

- Torondorze, czy to prawda, że on bije swoje dzieci?

- Wnuki też - potwierdził, kiwając energicznie głową.

- Powiedziałem, zamknij się!

- A ja powiedziałam, że ma być cisza! Usłyszałam wystarczająco dużo. Możesz już odejść. Torondor zostaje.

- Nie masz prawa!

- Wydaje mi się, że jednak mam. Jeśli chodzi o sieroty w Minas Tirith, wyżej ode mnie stoi tylko król. Możesz iść i poprosić o audiencję. - Zakpiłam. - Trafisz do wyjścia, czy poprosić strażników, żeby cię odprowadzili?

Mężczyzna nie ruszył się z miejsca i przez jedną straszną chwilę bałam się, że rzuci się na mnie z pięściami, ale po chwili wyszedł, rozpychając się w drzwiach. Oparłam się ciężko o ścianę i spojrzałam na zebranych. Mairen dalej miała w ręce chochlę. Innes chyba w końcu kogoś polubiła, bo ściskała w ręce deseczkę do krojenia ziół. Ioreth patrzyła to na mnie, to na Torondora, a chwilę później roześmiała się głośno.

- A ja myślałam, że po wojnie będzie tu cicho i spokojnie. Eru, jak mogłam być tak naiwna?


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro